piątek, 26 sierpnia 2011

I stał się cud

Piłka nożna, niesamowita dyscyplina, którą kochamy przede wszystkim za nieprzewidywalność, tym razem zagrała na nosie rosyjskiego faworyta. Piękno futbolu polega na tym, że nawet słabszy zespół, który ma mniejszy potencjał, doświadczenie, umiejętności indywidualne zawodników, potrafi wygrać. Nawet wtedy, kiedy przegrywa 0:2 na stadionie rywala. Nawet wtedy, gdy do awansu potrzeba cudu. Tak, bowiem można określać pojedynek Legii ze Spartakiem. Mianem cudu trzeba nazwać to, co wydarzyło się w Moskwie.

Szok i niedowierzanie, przerażająca cisza na Łużnikach przerywana jedynie okrzykami radości Legionistów. Taka atmosfera panowała na 80-tysięcznym obiekcie tuż po ostatnim gwizdku sędziego. Piłkarze wielkiego faworyta tego dwumeczu, Spartaka Moskwa, długo nie mogli się ocknąć. Niedowierzali, że wyeliminowała ich drużyna, której wartość jest kilka razy mniejsza, a zarobki poszczególnych futbolistów co najmniej kilkadziesiąt razy niższe.

Do dziś, kilkanaście godzin po konfrontacji, nie mogę uwolnić się od wrażenia, że byliśmy świadkami czegoś wyjątkowego, czegoś, co w polskich realiach piłkarskich zdarza się raz na kilkanaście lat. Nie mogę również pojąć, jak w jednej chwili wszystko, co rozgrywało się na boisku, odmieniło się tak diametralnie. Wystarczyła przypadkowa bramka Kucharczyka, strzał życia Rybusa i wydawało się, że rywalizacja zacznie się od nowa. Nic z tych rzeczy. Różnica polegała na tym, że to Rosjanie biegali teraz nerwowo, spętani olbrzymią presją, pogubili się całkowicie. A Legia wówczas, niczym wytrawny szachista, uspokoiła grę i wyczekiwała na tą jedną zabójczą akcję, która przyszła w najodpowiedniejszym momencie – w 91 minucie.

Było to spotkanie, które przejdzie do historii polskiej piłki klubowej, bowiem strasznie rzadko zdarza się, by rodzimy zespół był wstanie odrobić takie straty i w dodatku na stadionie przeciwnika. Ostatnim tak niezwykłym spotkaniem, jaki przychodzi mi do głowy, był mecz Widzewa sprzed 15 lat z Broendby Kopenhaga (wtedy Widzew przegrywał 0-3 i do awansu potrzebne były dwie bramki). Można doszukać się pewnych analogii między tamtą ekipą, a tą warszawską. Legia odziedziczyła ten „widzewski charakter”, który pozwalał Łodzianom wygrywać nawet w „przegranych” już pojedynkach, wygrywać nawet z dużo lepszymi rywalami. Natomiast metody pracy Smudy, a Skorży, to dwie zupełnie przeciwstawne metody. Smuda narzucał swoim podopiecznym temperament, wybuchowość, bezgraniczną wiarę we własne umiejętności. Skorża z kolei, na zimno kalkuluje przebieg meczu, wyróżnia go cynizm i pragmatyzm gry podporządkowany wynikowi. Te wszystkie cechy udało mu się przelać na własną drużynę.

Tym, co zadecydowało w głównej mierze o wygranej Warszawiaków, była niesamowita wręcz determinacja, waleczność, zawziętość, mądrość, umiejętne rozgrywanie piłki i dobra organizacja gry, a także wyrachowanie, chłodne wypunktowanie lepszego przeciwnika. Oceniając zaś graczy indywidualnie, to na największe uznanie i pochwały zasługują Ariel Borysiuk, a przede wszystkim Maciej Rybus. Jeżeli ktoś jest wielkim zwolennikiem Patryka Małecekiego, to Wiślak po takim meczu w wykonaniu Rybusa, może mu co najwyżej sznurowadła wiązać. Szybkość, technika, fantazja oraz zadziorność wyróżniają tylko najlepszych skrzydłowych.

Polski futbol dostarcza skrajnie ambiwalentnych uczuć. Z jednej strony wtorkowy koszmarny wieczór, a z drugiej wspaniała i niezwykła czwartkowa konfrontacja w Moskwie. Po raz pierwszy mamy dwa kluby w rundzie grupowej Ligi Europejskiej, a jeśli namieszają w niej, tak jak Lech w ubiegłym roku, to skłonny jestem uwierzyć w powolny postęp polskiej piłki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz