poniedziałek, 25 lipca 2011

Nieoczekiwana zmiana miejsc

W tegorocznym Copa America wszystko zostało wywrócone do góry nogami, nastąpiło istne trzęsienie ziemi. „Wielcy” poodpadali szybko, a w trakcie turnieju odgrywali rolę statystów, przyglądających się ze zdumieniem, jak dobrze radzą sobie ci „mniejsi”. „Mali” z kolei zaskakiwali od samego początku pucharu, aż w końcu zaszokowali cały świat.

Dość powiedzieć, że pierwsza czwórka rozgrywek wygląda niezwykle mizernie zarówno pod względem potencjału oraz ilość futbolowych gwiazd, jak i rankingu FIFA. Wenezuela, która po raz pierwszy w historii swych występów na Copa America dosięgnęła półfinału, w rankingu zajmuje dopiero 69 miejsce. Nie lepiej jest z Peru (49 miejsce, ostatni raz w półfinale w 1997) oraz z Paragwajem (32 pozycja, ostatni raz w finale w 1979). Wybija się odrobinę Urugwaj, plasując aż na 18 pozycji. Faworyci pucharu – Argentyńczycy i Brazylijczycy – gdzie ilość wirtuozów, osiągnięć i sukcesów, piłkarskiego potencjału przewyższa wszystkie pozostałe kraje Południowej Ameryki razem wzięte, dobrnęli zaledwie do ćwierćfinału. To pierwszy taki turniej, gdzie ani Argentyna, ani Brazylia nie awansowały do półfinału (w historii Copa America zdarzało się to jeszcze dwukrotnie, ale w 1939 roku oba państwa nie brały udziału w rozgrywkach, zaś w 2001 Argentyna się wycofała, a Brazylia przysłała głębokie rezerwy). Tymczasem w tym roku wystawili jedenastki najsilniejsze z możliwych, przybyło wielu doskonałych graczów.

Można rzec, że to nie tylko turniej wielkich niespodzianek, ale też olbrzymich paradoksów, czego najdobitniejszym przykładem jest Paragwaj. Do finału dotarł bez choćby jednego zwycięstwa w regulaminowym czasie gry. Trzy remisy w rundzie grupowej, a w fazie pucharowej wygrane po rzutach karnych. Drugim paradoksem jest to, że tak wybitny napastnik, jak Diego Forlan musiał czekać ponad rok na strzelenie kolejnej bramki dla swojej reprezentacji (ostatnie trafienia zanotował na boiskach RPA podczas Mistrzostw Świata). Przełamał się w najodpowiedniejszym dla Urugwaju momencie. W finałowym meczu zdobył dwie bramki.

W ogóle Urugwaj jako drużyna piłkarska jest swego rodzaju ewenementem. To maleńkie państewko (zaledwie 3,5 miliona mieszkańców) położone w północno-wschodniej części Ameryki Południowej, wciśnięte pomiędzy dwa kolosy, w postaci Argentyny i Brazylii, w ostatnich latach potrafi wydawać najlepsze i najdojrzalsze futbolowe plony na kontynencie. Trener Tabarez, pracujący tam od 5 lat, dyryguje nie tylko pierwszym zespołem, ale również sekcjami młodzieżowymi, które muszą grać identycznym systemem. A że Urugwaj w niedługim czasie wyda na świat kolejnych świetnych futbolistów, poświadczają sukcesy młodzieżówek. Sekcja do lat 17 zdobyła niedawno srebrny medal mistrzostw świata, zaś ekipa o trzy lata starsza uzyskała awans na Igrzyska Olimpijskie.

Skąd zatem takie bogactwo w tak niewielkim kraju ? Skoro wedle słów Forlana, nie ma w nim nawet określonego systemu szkolenia, a dzieci najczęściej uczą się gry w piłkę na ulicach. Miejscowy pisarz, Eduardo Galeano, mówi – „U nas wszyscy chcą być piłkarzami. To nasze przeznaczenie”. Nie tłumaczy to jednak w żaden sposób ostatnich osiągnięć. Być może to kwestia charakteru. Według wielu ludzi Ursusi to niezwykle wojowniczy i odważny lud. Patrząc na grę ich reprezentacji można stwierdzić, że wiele w tym prawdy. Zaangażowanie, determinacja, walka na całej długości i szerokości boiska przez pełne 90 minut, zawziętość i nieustępliwość to cechy, które pozwalały Urugwajowi pokonywać bardziej utytułowanych rywali.

W oparciu o te wartości i walory zbudowana została drużyna, perfekcyjnie ułożona, zorganizowana, gdzie każdy zawodnik ma swoje miejsce i określone zadania do wykonania. Składa się z ośmiu rzemieślników, niesamowicie przygotowanych pod względem atletycznym i kondycyjnym, których głównym zadaniem jest bronienie i uprzykrzanie życia przeciwnikowi. Aczkolwiek za tymi atutami stoją dodatkowo wielkie piłkarskie umiejętności. Znakomity bramkarz Muslera, pewny i solidny Lugano (lider formacji obronnej, która w trakcie turnieju w całości spisywała się wyśmienicie), a przed nimi dwójka „rzeźników”, defensywnych pomocników (Perez, Arevalo), wyróżniających się przede wszystkim walecznością i zaangażowaniem.

Jednak to wszystko nie działałoby tak dobrze bez tej szczypty magii, potrzebnej do osiągania wielkich sukcesów, której dostarczali trzej wielcy indywidualiści. Wspomniany wcześniej Diego Forlan, który mimo trochę słabszej formy dawał zespołowi potrzebny spokój i mądrość w rozgrywaniu piłki (ponadto fantastycznie bite dośrodkowania oraz rzuty wolne). Luis Suarez, wybrany najlepszym graczem rozgrywek, napastnik kompletny, imponujący przygotowaniem kondycyjnym, zadziornością, wybieganiem, posiadający wspaniałą technikę, drybling, uderzenie, a poza tym łatwość w zdobywaniu bramek. Edison Cavani, niekwestionowana gwiazda Napoli i boisk Serie A – wicekról strzelców. Na Copa America trochę w cieniu z powodu kontuzji.

Sam finał natomiast był popisem najlepszej drużyny Ameryki Południowej ostatnich lat. Już od pierwszych minut podopieczni Tabareza rzucili się na przeciwnika, jakby chcieli go pożreć w całości. Przez to Paragwaj miał ogromne problemy z wyprowadzeniem piłki z własnej połowy czy nawet z wymianą choćby kilku podań. W myśl słów prezydenta federacji piłkarskiej Urugwaju futboliści zostawili dusze na boisku. Wręcz wyszarpali to zwycięstwo, od początku konfrontacji nie pozostawiając nawet cienia wątpliwości, kto dziś będzie triumfatorem.

Cały turniej przyniósł ożywczy powiew świeżości. Tak szokująco nieoczekiwaną zmianę miejsc, której nikt się nie spodziewał. Pokazał, że piłkarski świat nie kończy się jedynie na Hiszpanii, Anglii, na Barcelonie, Realu czy Manchesterze. W innych zakątkach globu też grają z pasją, polotem i fantazją. Tam gdzie nie ma wielkich medialnych gwiazd, szumnych zapowiedzi, całej komercyjnej otoczki i pełnych przepychu widowisk również można zobaczyć mecze zacięte, na najwyższym poziomie. Co więcej, Urugwaj pokazał już po raz drugi, że będąc skazywanym na pożarcie, da się wygrywać. To też przykład dla Polski, jak z małego i niedocenianego państwa stworzyć futbolową potęgę. Przykład, że sukces to nie tylko umiejętności techniczne, to także pasja, determinacja, wola walki i zawziętość. Tylko czy w sercach i umysłach naszych piłkarzy istnieją jeszcze takie wartości ?

piątek, 22 lipca 2011

Pogoda na jutro

Dotychczasowe mecze polskich drużyn w europejskich pucharach pozostawiają mieszane uczucia. Z jednej strony katastrofalny występ Jagiellonii, o którym już chyba nawet nie wypada więcej wspominać. Z drugiej strony tylko poprawne spotkanie Wisły Kraków na tle niezbyt wymagającego przeciwnika, jakim było Skonto Ryga oraz pełny szczęścia awans Śląska Wrocław. Jaki zatem los czeka nasze zespoły w dalszych rundach Ligi Mistrzów oraz Ligi Europejskiej ?

Patrząc na losowanie, można stwierdzić, że było ono stosunkowo łaskawe, gdyż ani Liteks Łowecz, ani Lokomotiw Sofia nie są rywalami poza zasięgiem naszych klubów. Dużo gorzej natomiast trafiła Legia Warszawa, która zmierzy się z tureckim Gaziantepsporem. Oczywiście, jeżeli wszystkie chcą awansować dalej, to muszą poprawić zdecydowanie grę i wyeliminować kilka znaczących błędów.

Tylko poprawni

Wisłę Kraków wypada pochwalić za organizację gry, każda formacja wyglądała solidnie, a współpraca między nimi przebiegała całkiem nieźle. Porządnie zaprezentowała się w szczególności defensywa, która poza nielicznymi mniejszymi błędami, sprawiała wrażenie solidnej. Na osobne pozytywne oceny zasługuje Melikson - dynamika, technika i przegląd pola - którego niektórzy, mimo wszystko na wyrost, przymierzają do reprezentacji Polski i to do podstawowej jedenastki (pragnę przypomnieć, że nie mieści się on nawet do szerokiej kadry Izraela, który przecież nie jest zbyt silnym zespołem). Abstrahując od tego typu rozważań, należy zwrócić uwagę, że Melikson wyjątkowo dobrze czuje się w taktyce stosowanej przez Maaskanta. Mając za plecami dwóch defensywnych pomocników – Wilka i Sobolewskiego – może pozwolić sobie na trochę swobody i kreatywności.

Niewiadomą natomiast pozostaje forma graczów krakowskiej drużyny. Na tle słabego przeciwnika widać było, że pod względem motoryki czy organizacji samej gry ofensywnej nie jest dobrze – brak pomysłu, wolne ataki i niemrawy Małecki. Być może forma przyjdzie na najważniejsze pojedynki.

Liteks Łowecz z pewnością będzie dużo bardziej wymagającym przeciwnikiem niż ten z Łotwy. To czterokrotny mistrz Bułgarii (dwa tytuły z rzędu – 2010, 2011) oraz czterokrotny zdobywca pucharu Bułgarii. Warto wspomnieć, że wszystkie największe sukcesy odnosił w ostatnim dziesięcioleciu. Ponadto w zakończonym niedawno sezonie w 30 meczach zdobył 75 punktów, stosunek bramek 56 do 13, 23 zwycięstwa, 6 remisów i tylko jedna porażka. O sile drużyny stanowią reprezentanci Bułgarii: Zanev, Todorov (najlepszy strzelec – 8 bramek) i Yanev. Ciekawostką jest fakt, że Wisła i Liteks mierzyły się już ze sobą w sparingu, pod koniec czerwca. Wówczas Wisła wygrała 2:1.

Szczęście sprzyja lepszym ?

Śląsk Wrocław ze Szkotami stoczył heroiczne, pełne zawziętej walki spotkania. Szczęście bez wątpienia było po naszej stronie, gdyż ilość okazji zmarnowanych przez Dundee była olbrzymia. Mimo wszystko pochwalić należy charakter podopiecznych Oresta Lenczyka. Niewiele polskich klubów byłoby w stanie się podnieść, przegrywając już po 5 minutach 0:2. O awansie nie zadecydowało jedynie szczęście i waleczność. Zespół pokazał kilka ciekawych akcji, zawodnicy dobrze czuli się w ataku pozycyjnym.

Dziwnym, natomiast, pozostaje entuzjazm i wielka euforia, jaka zapanowała w Polsce po pojedynkach Śląska. Wychwalany pod niebiosa, ale jedynie dzięki „strzałowi życia” Sebastiana Dudka jest w dalszej rundzie. Oceniając bowiem w sposób racjonalny ich grę, pewne elementy powinno się pochwalić (o czym pisałem powyżej), ale niektóre także zganić, jak np. wręcz niesamowitą niefrasobliwość obrońców i bramkarza oraz brak odpowiedniej koncentracji. Nie popisał się również sam trener, którego, pomimo źle dobranej taktyki (błędne ustawienie z początku meczu, kiedy to grali bez nominalnego napastnika), wychwala się wniebogłosy. Trzeba zatem zachować choć trochę powściągliwości i trzeźwej oceny sytuacji. A kolejny przeciwnik, jeśli nie lepszy od poprzedniego, zaobserwuje mankamenty wrocławskiej ekipy i będzie chciał je wykorzystać.

Lokomotiw Sofia wydaje się dla wielu fanów futbolu klubem anonimowym, który prezentuje co najwyżej przeciętny poziom. Przypuszczalnie tak jest, gdyż ciężko tam znaleźć jakiegoś wyróżniającego się gracza, ale już nie tak „anonimowe” zespoły ogrywały te z naszego kraju. Dlatego niezwykle istotne będzie zachowanie koncentracji przez pełne 90 minut i wyeliminowanie beztroskich zagrań.

Nikt na nich nie liczy

Największą niewiadomą pozostaje Legia Warszaw. Ciężko jest ich oceniać tylko na podstawie gier sparingowych. Obserwując poprzedni sezon, wyniki, styl gry, charakter drużyny i pracę Skorży, można mieć obawy o wynik konfrontacji z Gaziantepsporem, a mało tego, chyba pewność, że przygoda w pucharze, skończy się szybciej niż zacznie na dobre.

Fatalne, wielomilionowe transakcje, przeciętnych zagranicznych „gwiazdeczek” z zeszłorocznego okienka transferowego, nietrafione zupełnie decyzje personalne szkoleniowca oraz brak jakiegokolwiek pomysłu na zespół, taki obraz jawił nam się przez cały ubiegły sezon. W obecnym okienku przeprowadzono już kilka ciekawych transferów. Najlepszy to pozyskanie za darmo Michała Żewłakowa, który powinien stworzyć solidną parę stoperów z Dicksonem Choto. Frapującym nabytkiem może być Danijel Ljuboja, który ma za sobą występy w Sochaux, Strasbourgu, PSG, Nicei i Stuttgarcie.

Niestety przeciwnikiem jest drużyna, która w silnej lidze tureckiej zajęła 4 miejsce. Ponadto jej wartość wyceniana jest na prawie 45 milionów euro, podczas gdy wartość Legii jest o połowę mniejsza. Najlepsi gracze to reprezentanci Turcji (Kurtulus, Emre Gungor) i jej sekcji młodzieżowych, a także kilku interesujących „zagraniczniaków”, jak: Wagner (grający wcześniej w Cruzeiro i Lokomotiwie Moskwa) czy Ismael Sosa (Independiente, Argentinos), a także reprezentanci Litwy – Karcemarskas oraz Bułgarii – Ivelin Popow.

Polska tożsamość

Oczekiwania oczekiwaniami, wyniki wynikami, sukcesy sukcesami, ale z tego wszystkiego wyziera smutna konkluzja. Rodzime kluby coraz bardziej tracą swoją tożsamość, coraz więcej w nich obcokrajowców, a udział Polaków w ewentualnych sukcesach bywa coraz mniejszy. W zeszłym roku, kiedy emocjonowaliśmy się wspaniałymi osiągnieciami Lecha, to niewielu zauważyło, że wpływ na zwycięstwa mieli głównie futboliści z zagranicy (Rudnevs, Stilic, Arboleda, Kriwec). W tym sezonie będzie podobnie. W Wiśle w całej 25-osobowej kadrze jest tylko 9 piłkarzy z naszego kraju, z czego zaledwie trzech gra w miarę regularnie. W Legii jest ciut lepiej, bo 15 Polaków w 27-osobowej kadrze, choć i tam prym wiodą obcokrajowcy. Wyjątkiem jest Śląsk, który potwierdza, że nawet bez dużej ilości zagranicznych „gwiazd” w składzie, da się osiągnąć sukces. Jednak jest to jeden przykład na niemal całą Ekstraklasę, która w coraz większym stopniu staje się „międzynarodowa”, a niedługo prawdopodobnie dojdzie do tego, że będziemy kibicować polskim drużynom bez Polaków w podstawowej jedenastce.

Wszystko to dowodzi jednego – słabości systemu szkolenia młodzieży. Niewielu młodych zawodników dostaje szansę regularnej gry, gdyż albo posiada słabe umiejętności, albo rozbuchane oczekiwania finansowe, a zwłaszcza wykazuje brak jakiejkolwiek ambicji, zadowala się półśrodkami, w postaci spokoju i dostatniego życia.

Mam nadzieję, że tak utęskniony awans polskiej drużyny do Ligi Mistrzów, kiedy stanie się tylko faktem, to pozwoli spojrzeć na proces budowania klubu z szerszej perspektywy, a w szczególności pozwoli uzyskać środki na rozbudowę piłkarskich szkółek. To jedyny sposób na powolną odbudowę polskiego futbolu.

niedziela, 17 lipca 2011

Koniec świata w Santa Fe

Jeżeli Argentyna, posiadająca najlepszy atak na globie, odpada w ćwierćfinale Copa America, a River Plate, najpopularniejszy i najbardziej utytułowany klub z Ameryki Południowej, spada po raz pierwszy w swej historii do drugiej ligi, to dla argentyńskiego pasjonata futbolu i zarazem fana drużyny z Buenos Aires wyraźny znak, że Majowie mieli rację w swych przepowiedniach, to dowód na to, iż koniec świata jest bliski.

W serii rzutów karnych do piłki podchodzi Carlos Tevez, gwiazda, znakomity napastnik, powołany w ostatniej chwili, przez długi czas nie potrafiący dogadać się z selekcjonerem. Strzela słabo, niemrawo, bez wiary w swoje nietuzinkowe umiejętności. Kilka minut później do futbolówki podchodzi Martin Caceres, by dokonać egzekucji. Nie myli się, uderza w samo okienko. Argentyna w szoku, Argentyna płacze. Faworyt rozgrywek, gospodarz, wielcy piłkarze, geniusz Messi. Nic z tego. Mała argentyńska mieścina, Santa Fe, w której rozgrywano mecz, stała się przeklęta.

A wszystko tak dobrze się układało. Wraz z kolejnymi minutami zarysowywała się ogromna przewaga gospodarzy. W 18 minucie straty zostały odrobione (bramkę, po pięknej asyście Messiego, strzela Higuan). W 38 minucie drugą żółtą kartkę, a w konsekwencji czerwoną otrzymuje Diego Perez. Urugwaj gra w dziesięciu, Urugwaj na tacy. Wydawało, się, że kolejne bramki to tylko kwestia czasu. Mimo to w drugiej połowie coś złego stało się z zespołem. Grali wolno, ślamazarnie, bez pomysłu, jak rozmontować obronę przeciwnika. Paradoksalnie o wiele lepiej zaczęli grać od momentu, kiedy czerwoną kartkę ujrzał Mascherano, jednak wówczas w bramce uaktywnił się Muslera. Bronił jak w transie, każdy strzał, każdą stuprocentową okazję rywala.

Podopieczni Batisty od początku turnieju nie zachwycali. Można natomiast powiedzieć, że w meczu z Urugwajem uwidoczniły się wszystkie bolączki, mankamenty drużyny. Najpoważniejszy zarzut to brak organizacji gry, jasnego i klarownego ustawienia, a przede wszystkim brak pomysłu na grę. Argentyna stwarzała sytuacje podbramkowe niemal jedynie po akcjach indywidualnych Messiego, Aguero czy Di Marii. Wiele ataków próbowali uporczywie i bez skutku rozegrać środkiem boiska. Nie wykorzystywali należycie skrzydeł, napastnicy w ogóle ze sobą nie współpracowali. Tym sposobem wszelkie atuty atakujących, ich ogromny potencjał i nadzwyczajne umiejętności, zostały stłamszone, nie tylko przez przeciwnika, ale w głównej mierze przez trenera. Zawodnicy bowiem wyglądali na zagubionych (Messi czy Tevez wielokrotnie wracający na własną połowę), kulało zgranie, dynamika i szybkość akcji ofensywnych. O obronie lepiej nawet nie wspominać. Każde dojście do piłki jednego z defensorów było niepewne, stwarzało olbrzymie zagrożenie, przy ambitnie grających napastnikach Urugwaju.

To doprawdy fenomen, że nacja, która od kilkudziesięciu lat wydaje na świat multum wybitnych piłkarzy, nie potrafi od 1993 roku (wówczas zwyciężyła w Copa America) osiągnąć znaczącego sukcesu. Teraz, kiedy wydała pokolenie, chyba jeszcze nigdy w swej historii, tak utalentowane, ale zarazem tak bezradne. Teraz, kiedy w swym składzie posiadają geniusza nad geniusze, Leo Messiego, który od 16 spotkań nie potrafi zdobyć dla Argentyny bramki. Gdzie tkwi przyczyna braku sukcesów ? Czy będzie to zatem kolejne stracone pokolenie ? Czy głównym powodem jest brak wybitnego trenera ? Dla argentyńskiego fana futbolu to już pytania nieistotne. On czuje ulgę, szykuje się na tak utęskniony w tej chwili koniec świata.

wtorek, 12 lipca 2011

Ocalić od zapomnienia: część 8


Gdy Wacław Kuchar, niekwestionowany lider i największa gwiazda Pogoni Lwów, zbliżał się powoli do piłkarskiej emerytury, kibice patrzyli z niepokojem w przyszłość. Wręcz z przerażeniem zastanawiali się, czy po zakończeniu kariery przez tego wybitnego piłkarza, ich ukochany klub nadal będzie jednym z najsilniejszych w Polsce. Tymczasem w 1929 roku w zespole zadebiutował wielki talent – Michał Matyas – który, jak później pokazała historia, stał się liderem Lwowiaków zarówno na boisku, jak i poza nim.

Szybka kariera                      

Wprawdzie nie doprowadził ich do mistrzostwa, ale w głównej mierze to dzięki niemu lwowska drużyna nadal liczyła się w kraju, zdobywając trzykrotnie wicemistrzostwo (1932, 1933, 1935). Do Pogoni trafił już w wieku 16 lat (w 1926 z Lechii Lwów), a debiutował mając lat 19. Niemal od razu stał się podstawowym napastnikiem i do wybuchu wojny rozegrał 156 ligowych meczów, strzelając 100 bramek. W 1935 roku z 22 bramkami został królem strzelców. Był to dla niego najlepszy sezon, wówczas pięciokrotnie zdobywał hat-tricka.

Tak jak szybko zadebiutował i zdobył miejsce w Pogoni, tak równie szybko zyskał zaufanie selekcjonera Kałuży. W drużynie narodowej wystąpił po raz pierwszy w 1932 roku, zaledwie po trzech sezonach gry w klubie. W reprezentacji występował przez siedem kolejnych lat, rozgrywając 18 spotkań i strzelając 7 goli. Brał udział w Igrzyskach Olimpijskich w Berlinie, gdzie Polska zajęła 4 miejsce (wystąpił w pojedynku z Norwegią).

Matyas był napastnikiem kompletnym. Sprawdzał się zarówno na pozycji łącznika, jak i środkowego napastnika, czy to w roli zawodnika prowadzącego atak, czy finalizującego akcje ofensywne. Był ulubieńcem kibiców. Imponował niesamowitą techniką, stosował różnorodne zwody i sztuczki techniczne, zazwyczaj deprymując i ośmieszając obrońców. Nienagannie i swobodnie prowadził piłkę na dużej szybkości, oddawał mierzone i doskonałe pod względem technicznym strzały, potrafił dobrze uderzyć piłkę głową, a także obsłużyć kolegę z zespołu znakomitym podaniem. Jednak mnogość tricków oraz indywidualna gra prowadziła do licznych urazów i kontuzji (często był brutalnie faulowany). Gdyby nie one ten wspaniały technik z pewnością osiągnąłby jeszcze większe sukcesy i zagrał w większej ilości spotkań, zachwycając publiczność swoją maestrią.

Znakomity trener

W trakcie okupacji był najpierw graczem Neftianiku Borysław (1939-1940), a potem  Dynama Kijów (1940-1941). Po wyzwoleniu przeniósł się do Bytomia, gdzie grał w miejscowej Polonii, która miała kontynuować tradycje lwowskiego klubu. Występował tam w latach 1945-1948, rozgrywając 16 spotkań w pierwszej lidze i strzelając 7 goli.

Po zakończeniu kariery piłkarskiej został trenerem. Prowadził liczne drużyny, między innymi: Polonię Bytom, AKS Chorzów, Wisłę Kraków, Wartę Poznań, Cracovię, Stal Mielec (dwukrotnie: 1957-1958 i 1962-1963), Górnika Zabrze (1969–1970). W latach 1950-52 był selekcjonerem reprezentacji Polski (w tym na Igrzyskach Olimpijskich 1952 w Helsinkach), wspólnie z Jesionką prowadził drużynę narodową w meczu z NRD w 1954 i ponownie w 9 grach od 7 listopada 1966 do końca 1967 roku. Pracował także z kadrą B oraz zespołami młodzieżowymi.

Największe sukcesy to: wicemistrzostwo i finał Pucharu Polski z Wisłą Kraków w 1951 oraz finał krajowego pucharu z Polonią Bytom w 1966. Zapamiętany jednak został przede wszystkim jako jedyny trener, który doprowadził polski klub do finału europejskich rozgrywek. W 1970 roku jego Górnik Zabrze dotarł do finału Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie przegrał 1:2 z Manchesterem City. Drużyna eliminowała po drodze Olympiakos Pireus (2:2, 5:0), Glasgow Rangers (dwukrotnie 3:1), Levski Sofia (2:3, 2:1) i w pamiętnych półfinałowych bojach – AS Romę (dwa remisy 1-1 i 2-2, dodatkowy trzeci bój również zakończony remisem 1:1, aż w końcu szczęśliwy dla Górnika rzut monetą).

Charakterny człowiek

Michał Matyas był bardzo porywczy, pewny siebie, nieraz nawet arogancki. Jego zachowanie prowadziło do licznych kontrowersyjnych sytuacji. W 1946 roku w trakcie konfrontacji Polonii Bytom z Naprzodem Janów, w pewnym momencie zażądał przerwania meczu, kwestionując profesjonalizm i pracę sędziego liniowego. Zrugał na oczach wszystkich asystenta arbitra i pokazał, jak należy prawidłowo machać chorągiewką.

Był osobą zaborczą i dominującą. W klubie młodsi zawodnicy stawali przed nim na baczność i siadali, kiedy im na to pozwolił. Pewnego razu, jeden z futbolistów, który miał bardzo dobre kontakty z dziennikarzami, czasami nawet sam pisał sprawozdania ze spotkań, zaczął publicznie się wychwalać i pisać po każdym pojedynku, że był najlepszy na boisku. Matyas oczywiście nie mógł przejść obojętnie wobec takiego zachowania. Zagroził koledze, że jeżeli ten jeszcze raz tak napisze, to będzie musiał zeżreć gazetę. Młody piłkarz nie posłuchał przestrogi i na następnym treningu, wedle świadków, groźba się spełniła.

W 1945 w trakcie derbów z Ruchem Chorzów doprowadził do dużych zamieszek wśród kibiców. Od samego początku panowała nerwowa atmosfera. Nie wytrzymując ostrej gry, Matyas w pewnym momencie spoliczkował gracza rywali Laseckiego, za co otrzymał czerwoną kartkę. Wtedy na boisko wtargnęli kibice Polonii, a jeden z nich zaczął strzelać z karabinu. Przestraszona publiczność zaczęła uciekać, mecz przerwano i dokończono w innym terminie, zaś Matyas został ukarany półroczną dyskwalifikacją.

Co by nie mówić o  piłkarzu, to był on liderem i wielkim autorytetem zarówno na boisku, jak i poza nim. Dzisiaj niestety brakuje takich zawodników. Mocnych nie tylko „w gębie”, ale również posiadających znakomite umiejętności piłkarskie.

Bibliografia
Józef Hałys, Polska Piłka Nożna, Kraków 1986, Krajowa Agencja Wydawnicza, s. 923-924.

piątek, 8 lipca 2011

Od futbolu uchroń nasz kraj Panie

W 2003 roku przyjechał do Polski Toboł Kostanaj i z marszu odniósł spektakularny sukces (wówczas debiutant w pucharach). Dwukrotnie rozprawił się z Polonią Warszawa – 3:0 i 2:1. Rok później zajechało Dinamo Tibilisi i odprawiło z kwitkiem Wisłę Kraków (3:4, 2:1). W 2006 roku przybył FC Tyraspol i również zaznał wiekopomnego triumfu – wyeliminował Lecha Poznań. Warto jeszcze wspomnieć Levadie Tallin, eliminującą Wisłę z Ligi Mistrzów i Karabagh, który po raz pierwszy w swej historii awansował do dalszej rundy w europejskich pucharach.

Przyjechał Irtysz Pawłodar i został wspaniale ugoszczony przez Jagiellonię Białystok. Wprawdzie w pierwszym meczu poległ 0:1 (grając przez większość spotkania w dziesiątkę), ale w rewanżu sukces był już gwarantowany. Bezproblemowe zwycięstwo 2:0 i historyczny awans do kolejnej rundy.

Zajeżdżają do nas wszyscy, z najodleglejszych i najbardziej egzotycznych zakątków Europy (a nawet Azji), zajeżdżają słabi, strachliwi i zakompleksieni, a wracają bądź w glorii, bądź z olbrzymią wiarą w udany rewanż. Mesjanizm polski pełną gębą. Uszczęśliwiamy innych, dajemy im nadzieję na lepsze jutro, wskazówki jak nie należy uprawiać tej dyscypliny sportu. Posłannictwo to godne największej pochwały.

Posłannictwo pięknie wypełnione przez Jagiellonię. W pierwszym pojedynku polska drużyna pokazała, że nie jest taka silna i straszna, pozwoliła Irtyszowi zachować mentalną szansę na końcowy triumf. I Kazachowie z tego skorzystali. Od pierwszych minut konfrontacji zabrali się za odrabianie strat z zapałem i entuzjazmem. W końcu ich starania zostały nagrodzone. Najpierw w 37 minucie (strzelcem bramki Coulibaly), a potem w 43 (Malcew). Wszechpotężna i pewna siebie „Jaga” została ukarana, w drugiej połowie rozpaczliwie próbowała ratować skórę, ale nie była już w stanie nic zrobić.

Jaki obraz meczu utkwił w pamięci ? Przede wszystkim budzące duże wątpliwości decyzje Probierza: zatrzymanie na ławce Frankowskiego, aby mógł sobie odpocząć, a także brak jakiegokolwiek planu i reakcji na boiskowe wydarzenia. Poziom gry niektórych zawodników godny pożałowania (w tym m. in. reprezentanta Polski, Dawida Plizgi, który miał ogromny kłopot z umieszczeniem piłki w pustej bramce), fatalne przygotowanie i równie fatalne oraz lekceważące podejście do spotkania (nasi kopacze ucierpieli straszliwie, musieli bowiem skrócić urlopy, nie wypoczęli dostatecznie po trudach poprzedniego sezonu, a na domiar złego musieli podróżować po jakichś wiochach w bardzo odległym kraju).

Więcej uwag nie będzie, nie będzie pisania co i jak należy poprawić, gdyż już wielokrotnie pisałem o najważniejszych problemach polskiej piłki (wiele z nich znalazło odzwierciedlenie we wczorajszym blamażu). Każdy urasta do rangi truizmu, oczywistości nad wyraz widocznej. Wielu natomiast stwierdzi, że to kolejne narzekania, ponowna bezsensowna krytyka, ale – przepraszam za słowo – co do jasnej cholery można chwalić. Pochwalić Jagiellonię za to, że walczyła, jak równy z równym, z trzecią drużyną ligi kazachskiej, i że prawie udało się awansować. Gdzie tu racjonalizm i trzeźwa ocena sytuacji.

Polska piłka jest na dnie, a mimo to stacza się coraz niżej. Stwarzamy tylko pozory uprawiania tej dyscypliny. Oglądając zaś kolejną kompromitację polskiej piłki, dochodzę do jedynego i słusznego wniosku. Rozwalić wszystko, wyburzyć stadiony, siedziby klubów i piłkarskiego związku, zniszczyć boiska, zalać betonem, wysiedlić zawodników, wygnać obcokrajowców, a futbol i zawód piłkarza uznać za archaizm, prehistoryczne wynaturzenie narodu polskiego.

piątek, 1 lipca 2011

Niegdyś wielkie, dziś zapomniane: część 1

Trudna sytuacja Pogoni Lwów zainspirowała mnie do napisania tekstu o klubach, które jeszcze kilka bądź kilkanaście lat temu należały do ścisłej europejskiej czołówki, zaś obecnie pałętają się gdzieś w niższych ligach. Przykładów takich drużyn w Europie jest całe mnóstwo, a przyczyn upadku wiele. Podróż sentymentalną po Starym Kontynencie zacznijmy od kraju, w którym futbol się narodził, od kolebki całego współczesnego piłkarstwa, czyli Anglii.

Nottingham Forrest

Najbardziej klasycznym przykładem upadku zespołu, który dawniej był potęgą, jest Nottingham Forrest. W 1978 roku wywalczył mistrzostwo Anglii, a w 1979 i 1980 zdobył Puchar Mistrzów. Jeszcze w 1977 grał w Second Division i nikt nie spodziewał się tak ogromnych sukcesów. Przełom lat 70 i 80 to „złota era” w historii tego klubu. Twórcą potęgi był znakomity trener i taktyk Brian Clough, a największymi gwiazdami Peter Shilton, Viv Anderson, Kenny Burns, Larry Lloyd, John Robertson, Gary Birtles, Tony Woodcock, Trevor Francis oraz Martin O’Neill. Do najbardziej niezapomnianych pojedynków należały konfrontacje z Liverpoolem (obrońcą tytułu) w pierwszej rundzie Pucharu Mistrzów w 1979 roku - 2:0 i 0:0; ćwierćfinałowe i półfinałowe konfrontacje z Dynamem Berlin (pierwszy mecz u siebie przegrany 0:1, zaś w rewanżu zwycięstwo 3:1) oraz z Ajaxem (triumf na własnym boisku 2:0 i porażka w Amsterdamie 0:1).

Następne lata nie były już tak dobre. Wprawdzie udało się jeszcze 4-krotnie sięgnąć po Puchar Ligi, ale w 1993 roku nastąpiła relegacja do niższej ligi. Potem zespół dryfował pomiędzy Premiership, a First Division, raz awansując, by następnym sezonie ponownie spadać. Nottingham sięgnęło dna w 2005, kiedy to zawitało do trzeciej ligi. Niedawno nieudanie walczyło o powrót do Premier League (przegrana 1:3 i remis 0:0 ze Swansea w barażach).

Leeds United

Drugim klasycznym przykładem upadku niegdyś wielkiego klubu, jest Leeds United. Największe sukcesy drużyna święciła pod wodzą Don’a Revie. Odkąd ekipa z Anglii awansowała do First Division, w latach 1964-1974 nie kończyła nigdy rozgrywek poniżej 4 miejsca. W 1969 i 1974 wygrała tytuł mistrzowski, a w 1968 oraz 1971 roku sięgnęła po Puchar UEFA. Za kadencji szkoleniowca największymi gwiazdami byli Billy Bremner, Jack Charlton, Eddie Gray, Norman Hunter i Peter Lorimer. W 1974 Revie został selekcjonerem kadry narodowej i tym samym triumfy Leeds się skończyły (jedynym osiągnięciem był finał Pucharu Mistrzów w 1975, porażka z Bayernem Monachium 0-2).

Odrodzenie, choć chwilowe, nastąpiło na początku lat 90. Czwarta pozycja w 1991 jako beniaminek, by w następnym roku sięgnąć po mistrzostwo. O jego sile stanowili wtedy Gary McAllister, Gordon Strachan, Gary Speed, David Batty i Lee Chapman. Niestety kolejny sezon to szybkie odpadnięcie z Ligi Mistrzów i dramatyczna walka o utrzymanie w lidze (17 miejsce).

Kolejne dobre wyniki to kadencja Davida O’Leary, który wprowadził do drużyny bądź kupił kilku młodych obiecujących futbolistów: Rio Ferdinanda, Jonathana Woodgate’a, Lee Bowyera, Alana Smitha, Marka Viduke czy Harry’ego Kewella. W sezonie 1999/2000 ekipa uplasowała się na trzecim miejscu w lidze, co dało awans do LM, w której stała się rewelacją, odpadając dopiero w półfinale z Valencią (remis na własnym boisku 0:0 i przegrana na wyjeździe 0-3), eliminując po drodze Deportivo (3-0, 0-2) i Barcelonę (w I rundzie grupowej), wygrywając m. in. z Lazio i Milanem po 1-0. Po niepowodzeniach z Valencią klub wziął olbrzymią pożyczkę, ale w wyniku braku awansu do kolejnej edycji Champions League, nie był w stanie jej spłacić. Kryzys finansowy spowodował konieczność sprzedaży najważniejszych piłkarzy. W 2004 spadł do drugiej, a w 2007 roku do trzeciej ligi. Obecnie gra w The Championship, w zakończonym sezonie zajął siódmą pozycję.

Ipswich Town

Przykładów upadków w Anglii jest więcej. Wystarczy wspomnieć Ipswich Town oraz Derby County. Pierwszy to zdobywca mistrzostwa w 1962 roku (trenerem był wówczas słynny sir Alf Ramsey). Później opiekunem drużyny został Bobby Robson (od 1969), który stworzył silny zespół, oparty na takich zawodnikach, jak: reprezentanci Anglii - Terry Butcher, John Wark, Paul Mariner oraz reprezentanci Holandii - Arnold Muhren, Frans Thijssen. Największe w tamtym okresie osiągnięcia to puchar kraju, zdobyty w 1978 oraz Puchar UEFA w 1981 roku. W 1981 i 1982 Ipswich kończyło rozgrywki jako wicemistrz.

Po odejściu Robsona nastały ciężkie czasy. W 1986 klub pożegnał się z First Division. Rozbrat trwał 6 lat, jednak na prawdziwy sukces fani czekali aż do 2001 roku, kiedy to w charakterze beniaminka, zespół zajął sensacyjne 5 miejsce, będąc o krok od awansu do Ligi Mistrzów (tylko 3 punkty straty do Liverpoolu). Następny rok był równie sensacyjny, bowiem przyniósł spadek (dopiero 18 pozycja). Aktualnie Ipswich gra w pierwszej lidze.

Derby County

Drugi klub, to dwukrotny zdobywca mistrzostwa (1972, 1975), pucharu Anglii oraz półfinalista Pucharu Europy z 1973 (bezbramkowy remis i porażka 1:3 z Juventusem). Najlepszy okres Derby County to początek lat 70. Wówczas twórcą sukcesów był Brian Clough, a najlepszymi piłkarzami Dave Mackay, Archie Gemmill oraz Alan Durban.

Później nie było już tak dobrze. W 1980 roku Derby spadło do pierwszej ligi, a w 1984 grało już w trzeciej lidze. Odrodzenie nastąpiło pod koniec lat 80. W 1989 klub zajął piąte miejsce, a w jego składzie grały takie gwiazdy, jak: Peter Shilton, Mark Wright czy Dean Saunders. Potem nastąpił kolejny kryzys i zespół nigdy już nie nawiązał do dawnych osiągnięć. Natomiast w sezonie 2007/2008 ustanowił niechlubny rekord najgorszego występu w Premiership (wcześniej First Division) w historii. Zdobył zaledwie 11 punktów. Dzisiaj gra w pierwszej lidze .

Stade Reims

Przepływając kanał La Manche, trafiamy do Francji, gdzie dawniej głównym przeciwnikiem Realu w walce o Puchar Mistrzów było Stade Reims. Dwukrotnie ulegało w finale po zaciętych pojedynkach, najpierw w 1956 - 3:4 (prowadzili już 2:0), a w 1959 roku - 0:2. Lata 1949-1962 były najlepsze dla tego zespołu. W tamtym czasie zdobywał 6 razy mistrzostwo (1949, 1953, 1955, 1958, 1960, 1962) oraz dwukrotnie puchar kraju (1950, 1958). Filarami tamtej drużyny byli: Raymond Kopa, Just Fontaine, Jean Vincent, Roger Piantoni, zaś trenerem Albert Batteux, który od 1955 do 1962 był także selekcjonerem Francji (w 1958 doprowadził reprezentacje do brązowego medalu). Potem Reims nie odniosło już żadnych znaczących sukcesów, a obecnie rywalizuje w Ligue 2.

FC Nantes

Ośmiokrotny mistrz Francji (1965, 1966, 1973, 1977, 1980, 1983, 1995, 2001) oraz trzykrotny triumfator Pucharu Francji (1979, 1999, 2000). Największym osiągnięciem na arenie europejskiej był z pewnością udział w półfinale Ligi Mistrzów 1996 (odpadli z Juventusem, porażka na wyjeździe 0-2 i zwycięstwo u siebie 3-2). W drużynie grali wtedy: Claude Makelele, Christian Karambeu, Patrice Loko, Japhet N’Doram, Reynald Pedros oraz Nicolas Ouedec. Nantes doszło także do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów (1979/1980) oraz ćwierćfinału Pucharu UEFA (1994/1995). W jego historii przewinęło się wielu znanych zawodników, m. in. Eric Carriere, Marcel Desailly, Didier Dechamps, Henri Michel, Jeremy Toulalan, Jorge Burruchaga, Franky Vercauteren. Teraz walczy o powrót do Ligue 1.

Deportivo La Coruna

Zakończony niedawno sezon obfitował w wiele relegacji wielkich firm. Z Primera Division spadło Deportivo, z Serie A Sampdoria, a z Bundesligi Borussia Monchenglabach. Pierwszy z nich jeszcze niedawno zdobywał mistrzostwo Hiszpanii (2000). Jednak początki sukcesów to sezon 1992/1993 i 3 miejsce lidze. Kolejne dwa były jeszcze lepsze, klub plasował się bowiem na drugiej pozycji. Największymi wówczas gwiazdami byli: Bebeto, Mauro Silva, Donato, Djukic, Fran, Manjarin. Jak silny był to zespół, poświadczają niezapomniane mecze, chociażby wygrana z Realem 4:0 w lidze i 3:0 w spotkaniu o Superpuchar w 1995 roku. W następnym sezonie walczył o finał Pucharu Zdobywców Pucharów z PSG (walka nieudana, dwie przegrane 0:1).

W 1998 trenerem został Javier Irureta i nastała najwspanialsza era dla ekipy z Hiszpanii. Już w 2000 Deportivo sensacyjnie zdobyło mistrzostwo (m. in. wspaniały, zwycięski 5:2, pojedynek z Królewskimi), a prym wiedli: Roy Makaay, Djalminha, Flavio Conceicao, Turu Flores. W następnych sezonach nie schodziło poza podium, wywalczając dwa wicemistrzostwa oraz dwa razy zajmując trzecie pozycję, a w 2002 dokładając jeszcze Superpuchar Hiszpanii.

W tym czasie klub robił furorę w Lidze Mistrzów, docierając do ćwierćfinałów (2000, 2001) i raz do półfinału. Podopieczni Irurety grali futbol niezwykle widowiskowy, często ogrywali potężniejsze firmy, jak np. trzykrotnie Manchester United 2:1, 3:2 i 2:0; trzykrotnie Juventus 2:0 i dwa razy po 1:0; dwukrotnie 2:0 Arsenal Londyn; również dwa zwycięstwa z Bayernem Monachium 3:2 i 2:1; wygrane z Milanem 2:1 i niesamowite 4:0 w sezonie 2003/2004 (kiedy trzeba było odrabiać ogromne straty z Mediolanu, klęska 1:4). Kluczowe role ogrywali wtedy znakomici gracze: Diego Tristan, Walter Pandiani, Joan Capdevilla, Juan Valeron, Aldo Duscher, Javier Molina, Jorge Andrade, Alberto Luque. Następne lata to stopniowy regres, wyprzedaż lepszych zawodników, a w konsekwencji przykra dla wielu fanów degradacja do drugiej ligi.