piątek, 23 maja 2014

Prawo Ranieriego

Nawet jeśli przejmie klub z nieograniczonym budżetem transferowym, to rzeczy pójdą tak źle, jak to tylko możliwe – Claudio Ranieriego można nazwać, łagodnie mówiąc, zwykłym pechowcem, któremu w tych najważniejszych momentach zabrakło po prostu odrobiny szczęścia albo, w wersji nieco dosadniejszej, trenerskim nieudacznikiem, który nigdy nie umiał, kiedy wręcz się o to prosiło, postawić kropki nad i.

Rosyjski oligarcha, Dmitry Rybolovlev, obecny pan i władca AS Monaco, który drużynę z księstwa obejmował w najodpowiedniejszej dla niej chwili, leżącą wówczas na dnie drugiej ligi i czekającą na niechybną śmierć, do świata żywych przywrócił również pewnego Włocha. Odkurzył szkoleniowca, który przez lata naznaczony został pasmem porażek i udręk. I Rosjanin od początku mógł podskórnie przeczuwać, że nieszczęściem skończy się również tym razem. Nieszczęściem Ranieriego, który z kolei natychmiast powinien podejrzewać, że wszedł w buty o zbyt dużym rozmiarze aspiracji oraz oczekiwań. Kolejny zresztą raz.

„Zaczęliśmy bardzo dobrze na początku, ale nie mogliśmy trzymać tak dalej”

Włoch nie raz, nie dwa zasłynął z tego, że jest zawsze drugi. W całej swojej trenerskiej karierze zdobył raptem cztery puchary. I nie wymagało to jakiegoś szczególnego wysiłku. Dwa z trofeów to jednomeczowe pojedynki o superpuchary Italii oraz Europy. Nie potrafił za to postawić przysłowiowej kropki nad i w sytuacjach zupełnie ku temu sprzyjających. To dlatego przylgnęła do niego łatka menedżera wiecznie przegranego.

Niejednokrotnie musiał obejść się smakiem, nawet wtedy, kiedy wiktoria znajdowała się na wyciągnięcie ręki, to szansa zazwyczaj wymykała się mu bezpowrotnie w ostatniej chwili. Tak było w sezonie 2009/2010, gdy jego Roma do końcowych kolejek walczyła zażarcie z Interem Mediolan o triumf w Serie A. W ogóle przez wieki rozbijał się tylko po podiach europejskich lig. Sięgał po wicemistrzostwa we Włoszech i w Anglii. A w jego prywatnej gablocie próżno szukać jakichkolwiek znaczących trofeów.

W czteroletniej przygodzie z Chelsea nie zdobył choćby jednego pucharu, dwa lata z Juventusem także poszło na zmarnowanie, a pięknie zapowiadający się sezon w Rzymie, skończył się dramatem w dwóch aktach – niepowodzeniem w finale Coppa Italia i przegranym w ostatnich spotkaniach wyścigiem po Scudetto. Ranieri widział więc puchary oddalone o włos, ich blask chwały odbijał się w jego oczach, kusiły go one swym powabem, by w jednym paskudnym momencie dać mu jedynie bolesnego prztyczka w nos.

A Claudio porażki przyjmował z niezachwianą pewnością siebie i uśmiechem na twarzy. Z niezmąconym spokojem wymalowanym na obliczu tłumaczył się z przegranych. Tego jego nadmiernego asekurantyzmu i braku ambicji nie mogli swego czasu znieść fani „Starej Damy”, mówiąc wprost, że Ranieri nie wie, co to znaczy być szkoleniowcem „Bianconerich”.

„Zrobiłem zmiany, bo chciałem wygrać, ale ostatecznie przegraliśmy”

Włoch jest równie nieugięty w sposobie prowadzenia klubów. Nie na darmo nadano mu ksywkę „Tinkerman”. To bowiem niestrudzony majsterkowicz, który potrafi rozbebeszyć na części pierwsze najsprawniej działającą maszynę. Kiedy idzie zbyt dobrze, to dla niego wyraźny sygnał, że trzeba coś zmienić. „Zawsze wierzyłem, że przyszłość futbolu leży w ciągłej modyfikacji systemu gry – w każdym meczu i nawet w trakcie spotkania. To moja droga” – ot, cała piłkarska filozofia Ranieriego zawarta w paru słowach.

Do annałów futbolu przeszło wiele z jego kuriozalnych zmian, którymi umiał wprawić w osłupienie zarówno rywali, jak i własnych graczy. Kibice „The Blues” do tej pory mają mu za złe rewanżowy półfinał w Lidze Mistrzów z Monaco. Remisując i grając w przewadze na boisku przeciwnika, postanowił wprowadzić będącego świeżo po ciężkiej kontuzji Veróna i dodatkowego, trzeciego napastnika Hasselbainka. I zamiast następnych bramek ze strony Chelsea, to Francuzi trafili dwukrotnie do siatki.

Z drugiej strony nieprzewidywalne zmiany w składzie, ku swojemu i wszystkich dookoła zdziwieniu, przynosiły czasami niespodziewanie pozytywny efekt. Jak na przykład w 2010 roku, gdy przegrywając po pierwszej połowie w derbach Rzymu, podjął niezwykle odważne decyzje i zdjął z murawy dwie ikony AS Romy – Francesco Tottiego oraz Daniele De Rossiego – by odmienić przebieg meczu. Śmiałe posunięcia Ranieriego miały zdumiewający wpływ na drużynę, która w drugiej połowie przechyliła szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Te jednak często dziwaczne decyzje prowadziły do tego, że Włoch równie często nie potrafił dojść do ładu z niektórymi swoimi podopiecznymi. Będąc głównodowodzącym „Giallorossich” żalił się lokalnej prasie: „Pizarro w ogóle nie patrzył mi w oczy, a Boriello stale chciał występować”. W Juventusie jego władzy nie uznawali liderzy: Gianluigi Buffon
oraz Alessandro Del Piero.

„Nie mogę się już zmienić. Jestem jak Frank Sinatra. Wszystko robię po swojemu”

Z Ranierim na ławce, oprócz jego zaskakujących posunięć czy wypowiedzi, do końca nie wiadomo jeszcze jednej rzeczy - jak się potoczą losy ekipy pod jego opieką. Znany jest tylko powtarzający się ciągle, ponury finał.

Zupełną klapą na przykład zakończyła się przygoda w Hiszpanii z Valencią. Tam dała o sobie znać następna nieuleczalna przypadłość Włocha – zamiłowanie do rozmontowywania nawet najlepiej ulepionych klubów piłkarskich. Przejmował schedę po Rafie Benitezie, który hiszpańską drużynę zaprowadził na futbolowe wyżyny - sięgnął po mistrzostwo oraz Puchar UEFA. Claudio otrzymywał więc kompletny i gotowy do wygrywania zespół, który nie wymagał żadnych poprawek, lecz on zmarnował i zaprzepaścił to, co wydawało się niemożliwym do zmarnowania i zaprzepaszczenia.

Całkiem inny przebieg miała za to historia prowadzenia Parmy. Zagrzebaną na dnie tabeli ekipę, na której już dawno postawiono krzyżyk, wyprowadził na 12 pozycję. W jego trenerskiej karierze to upadki były jednak spektakularne, a wzloty jedynie chwilowe, nieoczekiwane i naznaczone nieszczęściem. Duże osiągnięcia i sukcesy zawsze miały posmak rozgoryczenia, jak wiosną 2010 roku w Rzymie.

A to była prawdziwa wiosna cudów - Roma zniwelowała bowiem piętnastopunktową przewagę Interu – ale także ogromnego niedosytu, który ostatecznie zdominował wszystko. Claudio odmienił „Giallorossich” jak za midasowym dotknięciem, a ci dosłownie pożerali napotkanych rywali. W 24 kolejnych ligowych spotkaniach nie zaznali goryczy porażki, dwukrotnie notując wspaniałe serie sześciu i siedmiu zwycięstw z rzędu. Na pięć kolejek przed końcem rozgrywek przewodzili stawce, lecz w zupełnie kuriozalny sposób wypuścili murowany triumf. Domowa wpadka z Sampdorią Genua pogrzebała szanse. Wiosna cudów zakończyła się, jak to zwykle u Ranieriego bywało, ogromnym rozczarowaniem.

„Cześć rekiny, witajcie na pogrzebie”

Pewne poczucie niezaspokojenia i niespełnienia musiał odczuwać również Rybolovlev, który kilka dni temu wyrzucił nieszczęsnego Włocha. A ten jeszcze pod koniec kwietnia był pewny swego przekonując dziennikarzy, że na sto procent zostaje w Monaco na następny sezon. Na łamach „The Guardian” głosił: „Nikt nie zastąpi Ranieriego. Ranieri będzie tu pracował dalej”.


Powinien jednak zdawać sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy obejmuje klub, w ruch wprawia przeklęty los, wredne fatum, które nigdy nie było dla niego łaskawe. Kolejne zwolnienie – to już Włochowi grali, on znowu doświadczył tego przedziwnego uczucia, coś w rodzaju déjà vu, bo dokładnie dekadę temu, też po zdobyciu wicemistrzostwa i również przez rosyjskiego oligarchę, został z drużyny wylany. Powinien uświadomić sobie jeszcze, że to nie przykre zrządzenie losu, lecz prawo Ranieriego – nieważne jaki zespół przejmie, sprawy i tak potoczą się dla niego w najgorszy możliwy sposób.  

piątek, 16 maja 2014

Człowiek, który przeklął Benficę

Od lat przed prawie każdym finałem europejskiego pucharu z udziałem ich ulubieńców odwiedzają jego grób w Austrii. Składają kwiaty, modlą się i proszą o zdjęcie klątwy. Bela Guttmann jeszcze za życia stał się symbolem zespołu z Lizbony, a pożegnalne słowa węgierskiego szkoleniowca tak bardzo obrosły legendą, że nawet kilkanaście lat po jego śmierci wciąż żyją własnym życiem i tkwią niczym zadra w sercach kibiców Benfiki.

„Trener jest jak treser lwów”

Bela Guttmann był pierwszą powojenną supergwiazdą ławki trenerskiej. Ekscentryk i geniusz, od którego krnąbrności i niewyparzonej gęby mógłby uczyć się Brian Clough, a kontrowersyjnością i pewnością siebie obdarowałby Jose Mourinho. „Bystry taktycznie, ale również kłopotliwy. Trudny charakter, szybko się obrażał” – mówił o nim Jonathan Wilson na łamach serwisu sportowego CNN.

Jako przyszły szkoleniowiec wyrastał w międzywojennym Wiedniu, wówczas swoistym centrum kulturowym piłki nożnej, gdzie trenowanie było traktowane niczym sztuka, a o samej dyscyplinie, podobnie jak o polityce czy literaturze, dyskutowano w kawiarniach. Tam został członkiem austriackiej subkultury futbolowych myślicieli, tam też uzyskał dyplom z psychologii.

Samodzielną trenerką zajął się parę lat później, lecz już wtedy dawało o sobie znać jego nieprzejednane i awanturnicze usposobienie. Kiedy w 1924 roku szykował się wraz z reprezentacją Węgier do Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, nie uszło jego uwadze to, że w składzie ekipy znalazło się więcej oficjeli niż graczy. O czym zresztą nie omieszkał głośno mówić. Rozzłoszczenie sięgnęło zenitu, gdy przygotowania zaplanowano w hotelu, który według niego zdecydowanie lepiej nadawał się do nawiązywania stosunków towarzyskich. W ramach protestu na wszystkich drzwiach pokoi należących do działaczy rozwiesił martwe szczuty. I tak jego kariera reprezentacyjna dobiegła końca.

Guttmann nie znał kompromisów, nie znosił sprzeciwu, był kowalem swego losu w pełnym tego powiedzenia znaczeniu, zawsze kreował swój trenerski wizerunek i panował niepodzielnie nad własnym losem. Kiedy negocjował warunki kontraktu z prezydentem Twente Enschede, za tytuł mistrzowski zażyczył sobie tak niewyobrażalną jak na tamte czasy sumę pieniędzy, że jej wypłata natychmiast doprowadziłaby do bankructwa klubu. Zszokowany samą kwotą właściciel, a również jakąkolwiek wzmianką o mistrzostwie dla drużyny notorycznie wtedy walczącej o utrzymanie, przystał na warunki, ponieważ na gwałt poszukiwał szkoleniowca zdolnego uniknąć spadku do niższej ligi. Węgier tymczasem wygrał rozgrywki regionalne i w play-offach uległ jedynie Feyenoordowi Rotterdam. Prezydent mógł odetchnąć z ulgą.

Tuż po wojnie wylądował w Kispesti AC, w zespole wypchanym po brzegi gwiazdorami przyszłej węgierskiej „złotej jedenastki”. I od samego początku nie układy mu się relacje z Ferencem Puskásem, gdyż na stanowisku trenerskim zastąpił jego ojca. Koniec przygody z ekipą z Budapesztu nastąpił w momencie spotkania z Győri. W trakcie pierwszej połowy Guttmann nieskutecznie próbował uspokoić agresywnie grającego Mihály’a Patyi. W przerwie postanowił go zdjąć. Puskás tymczasem namówił zawodnika, by ten zignorował gadaninę trenera. Kiedy Patyi w końcu posłuchał Ferenca i na boisko wyszedł, Bela udał się na trybuny, przeczytał gazetę, po czym opuścił stadion, wsiadł do tramwaju i już nigdy nie wrócił.

Z rumuńskiego Ciocanul Bukareszt odszedł, gdy tylko władze zaczęły ingerować w zespół. Szefowi klubu miał wówczas powiedzieć: „Masz podstawy, powodzenia”. Z Mediolanu przegonili go, ponieważ w ciągu paru miesięcy zdążył się kilkakrotnie skłócić z dyrektorami. AC Milan zostawił na pierwszej pozycji w tabeli, a na konferencji prasowej na odchodne sypnął: „Zostałem zwolniony, mimo iż nie jestem przestępcą ani homoseksualistą”.

Negocjując potem kontrakty, domagał się klauzuli, która zabraniała wyrzucenia go z drużyny, kiedy ta przewodziła ligowej stawce. O pracy szkoleniowca powiadał: „Trener jest jak treser lwów. Dominuje nad zwierzętami dopóty, dopóki obnosi się z nimi z pewnością siebie i nie wie, co to strach. Ale gdy staje się niepewny i pierwsze objawy strachu pojawiają się w jego oczach, jest przegrany”. Inne jednak motto stało się tym jego życiowym.

„Trzeci sezon to katastrofa”

Niczym mantra w karierze Węgra przewijało się zdanie: „Podczas pierwszego sezonu trener może pracować w spokoju, drugi jest o wiele trudniejszy, a trzeci jest już krytyczny”. To motyw przewodni w trwającej cztery dekady przygodzie z trenerką, bo praktycznie wszędzie tam, gdzie zawędrował, wytrwał jeden, góra dwa sezony.

Guttmann wędrowcem był z natury, pracował w 23 miejscach w 12 różnych państwach na niemal wszystkich kontynentach. Niespokojna dusza, niepotrafiąca nigdzie zaznać spokoju, skażona latami krwawej wojny, w której straciła bliskich, to według Jonathana Wilsona najwybitniejszy trenerski wędrowiec. On szkoleniowców dzieli na dwa typy: Fergusonów i Wengerów, twórców futbolowych imperiów, zdeterminowanych, aby odcisnąć swoje piętno na klubie, który budują wedle własnej, indywidualnej wizji i pragnących stworzyć coś, co przetrwa jeszcze długo po ich odejściu; oraz na „pistolety do wynajęcia”, wiecznych obieżyświatów, napędzanych przez ciągłe udowadnianie sobie swojej wielkości.

Zasady, że trzeci sezon jest tym najgorszym Bela trzymał się prawie całe życie. Złamał ją jeden jedyny raz tam, gdzie stworzył dzieło swego życia, na przestrzeni trzech sezonów sięgając po pięć trofeów. Benfica była jego prawdziwym magnum opus, drużyną zdolną zdominować europejską piłkę.

Do Lizbony trafił opromieniony zdobyciem tytułu mistrzowskiego z odwiecznym rywalem, FC Porto. Roztaczając opiekę nad „Orłami”, z miejsca wyrzucił dwudziestu zawodników pierwszej kadry. Zastąpił ich kompletnymi żółtodziobami, młokosami dopiero wrastającymi w dorosłą piłkę. Na ich czele znalazł się nikomu nieznany 18-latek z Mozambiku, perła z Afryki, o której usłyszał od kolegi podczas rozmowy w zakładzie fryzjerskim.

„Nie boję się, gdy rywal zdobywa bramkę, bo wierzę, że zawsze możemy strzelić więcej”

Oprócz trudnego charakteru i obsesji trzeciego sezonu Guttmann miał jeszcze jednego bzika – ofensywną grę. Od własnych zespołów wymagał nieustannych ataków, błyskotliwych i ładnych dla oka występów. Węgra określa się jednym z ostatnich prawdziwych romantyków futbolu, zapatrzonym na polot i finezję, przesiąkniętym etosem gry na tak, zapamiętałym przeciwnikiem defensywnego stylu, widzącym w nim największe zło.

Jego znakiem firmowym stało się ustawienie 4-2-4, a naczelną dewizą nękanie rywala do utraty tchu. Nic dziwnego zatem, że Benfica w dwóch triumfalnych latach w Pucharze Europy przeciwników rozsadzała głównie liczbą strzelonych goli. W pierwszym takim sezonie potrafiła obdarować drugą stronę 26 bramkami w 9 meczach, dając sobie wbić jednocześnie aż 10. Kolejny rok to niemal identyczne statystyki – 22 trafienia do 10 straconych w 7 spotkaniach.

Zanim Guttmann wylądował w Portugalii, manię do ofensywnego systemu 4-2-4 udało mu się zaszczepić u Brazylijczyków. W Kraju Kawy znalazł się, kiedy z Honvédem Budapeszt w 1957 roku pojechał na tournée. Do ojczyzny naznaczonej jeszcze wczoraj rewolucją, a okupowaną wtedy przez Związek Radziecki nie wrócił. Został w państwie odległej Ameryki Południowej i zaczął wpajać graczom ekipy z São Paulo wspominane ustawienie. Gdy wygrał z nimi stanowe mistrzostwo, system zyskał popularność i rozprzestrzenił się po całym kraju. Stał się on podstawą sukcesów „Canarinhos” na nadchodzących mundialach, a „Orłom” dał niezapomniane chwile na Starym Kontynencie.

„W ciągu stu lat od teraz Benfica nigdy nie będzie europejskim mistrzem”

Guttmann dokonał rzeczy niebywałej, ponieważ jako pierwszy złamał monopol Realu Madryt na Puchar Europy. To człowiek, który zniweczył hegemonię „Królewskich” i pokonał ich w finale w 1962 roku 5-3. Był wówczas na samym szczycie szczytów i chyba nie spodziewał się, że moment później zacznie się jego wędrówka w dół. Bo ten triumf stanowił preludium końca legendarnego Węgra i wielkiej Benfiki.

Będąc jeszcze opromienionym glorią zwycięzcy, węgierski szkoleniowiec zażyczył sobie od działaczy sowitej premii za zdobyte laury. Premii, której nie otrzymał, gdyż o niczym takim nie było mowy w ustaleniach kontraktowych. Pieniądze stały się kością niezgody, a znany z porywczego charakteru Bela z klubu wkrótce odszedł. Podczas pożegnania padło słynne zdanie, przekleństwo nie rzucone jak słowa na wiatr, ale unoszące się nad portugalską drużyną przez kolejnych pięćdziesiąt lat z okładem.

Słowo się rzekło i klątwa działa sobie w najlepsze do dziś. Sezony mijają, a „Orły” ponoszą klęskę za klęską w finałach europejskich pucharów. Rzuty karne, dogrywki, gole w ostatnich minutach, przegrane o włos – puchar już ośmiokrotnie był na wyciągnięcie ręki, lecz ekipa z Lizbony musiała obejść się smakiem za każdym razem.

I za każdym razem klątwę powinniśmy raczej rozważać w ramach fantastyki, choć sympatycy portugalskiego zespołu, jak wspomniano, biorą ją zupełnie na serio. Próbują odczarować rzucony urok, który przysporzył im tylu łez i piłkarskich katuszy. Urok, który okazał się przekleństwem nie tylko dla samej drużyny, co również dla osoby, która je wypowiedziała.


Od tamtego pamiętnego stwierdzenia kariera Węgra wyraźnie wyhamowała, nigdy później nie rozsławił już żadnego klubu sukcesami na miarę lizbońskich. Dość powiedzieć, że nigdy potem nie sięgnął po żadne trofeum. A przekleństwo Benfiki stało się także przekleństwem Guttmanna.

poniedziałek, 12 maja 2014

Mundial strachem podszyty

Luiz Felipe Scolari boi się, że planowane na czerwiec oraz lipiec protesty mogą przeszkodzić jego drużynie w marszu po mistrzostwo. Neymar protestujących wprawdzie popiera, ale obawia się, że może dojść do otwartych starć i rozlewu krwi. FIFA zaś robi dobrą minę do złej gry, a szef działu ochrony federacji angielskiej opowiada, że u nich wszyscy wariują na punkcie bezpieczeństwa.

Nie zraża to Michela Platiniego, który podczas jednej z konferencji nawoływał do radowania się turniejem i wzywał, by Brazylijczycy zaprzestali demonstracji: „Musimy dać im do zrozumienia, że mają mundial i że są po to, aby pokazać piękno swojej krainy oraz namiętność do piłki nożnej. Dobrze by było dla gospodarza i samego futbolu, jeśli ludzie poczekaliby chociaż miesiąc, zanim wyjdą na ulice”.

Schizofrenicy XXI wieku

W atmosferze samby i zbiorowej zabawy, wszechobecnej piłkarskiej gorączki, kipieli emocji rozlewającej się ze stadionów wprost na domy, miasta i całe państwo? Czy raczej narodowa smuta, frustracja wyładowywana w trakcie niekończących się strajków, futbolowe chwile słodkie oblane polewą goryczy przyziemnych spraw?

Co cztery lata każdy obywatel kraju kawy - ten pasjonat piłki i ten, który nie ma o niej większego pojęcia - obserwuje popisy swojego zespołu z wypiekami na twarzy i niebezpiecznym dla zdrowia rytmem serca, bo przecież futbol od zawsze był tam czymś więcej niż tylko zwyczajną dyscypliną sportową. Teraz może być jednak inaczej. Dla Brazylijczyków ziemia właśnie przestaje kręcić się wokół futbolówki. I rośnie nam naród schizofreników, z jednej strony oglądający mecze pasjami, z drugiej rozdarty i wściekły na państwowe władze.

W kraju doszło chyba do najgorszego – utożsamienia piłki z polityką. Sprawa mistrzostw nie jest już jedynie sprawą czysto sportowej rywalizacji, tego kto będzie lepszy na boisku i zwykłej radości czerpanej z samych występów, to również powszechna biedota, nędza fawel, brak perspektyw i prywata rządu.

Protesty przetaczają się przez cały kraj niemal od początku ubiegłego roku. Ludzie wyrażają w ten sposób dezaprobatę wobec skorumpowanego rządu, obwiniają osoby dzierżące władzę o trwonienie kasy niepotrzebnymi i iście kosmicznymi wydatkami na areny sportowe, gdy nie ma środków na pilniejsze potrzeby, tj. opieka socjalna, szpitale albo szkoły.

W poprzednim roku w czasie Pucharu Konfederacji na ulice wyszło prawie dwa miliony ludzi – w obecnym strajkują mniejsze grupki, ale podobnej skali demonstracji powinniśmy oczekiwać w ciągu turnieju. W państwie protestuje teraz praktycznie każdy: od kierowców autobusów, którzy psioczą na beznadziejną i w ogóle nie odnowioną infrastrukturę drogową, po policjantów z największych miastach typu Rio de Janiro, Brasília, Fortelaza bądź Salwador, w tym ostatnim dwudniowy bojkot doprowadził do śmierci 39 osób.

Ciemna strona Brazylii

„W 2007 roku kiedy przyznawano Brazylii organizację mistrzostw, solennie obiecano, że żaden publiczny grosz nie zostanie przekazany na stadiony, a wszystko sfinansowane z prywatnego sektora. Do tej pory 60% pieniędzy na budowę aren według magazynu „Veja” poszło z publicznej kieszeni. To główny powód ogólnonarodowego wzburzenia. Przygotowania okazały się zwykłym biznesem” – opowiadał dla BBC Pedro Daniel, konsultant sportowy z São Paulo.

Nie tak miało być – powiedzą sobie zatem Brazylijczycy. Nagminna korupcja, szastanie gotówką na prawo i lewo, brak jakichkolwiek inwestycji, żeby ułatwić życie w państwie – nic dziwnego, że na ulicach kraju kawy jest gorąco od emocji. A najbardziej w fawelach pacyfikowanych za pomocą prawa i pięści, z użyciem wojska oraz sprzętu militarnego.

W kwietniu zaczęła się następna próba ujarzmienia slumsów w Rio de Janeiro. Do najgroźniejszych dzielnic nędzy wjechały czołgi, opancerzone wozy, a porządek miało zaprowadzić około trzech tysięcy żołnierzy oraz ponad tysiąc funkcjonariuszy. Najpierw z wszelkiego rodzaju niebezpieczeństw czyszczono dzielnicę Maré, leżącą nieopodal lotniska. Potem zajęto się jeszcze jedną – Rocinha - położoną w pobliżu hotelu, w którym zamieszka reprezentacja Anglii. A ci, jak już wspomniano, mają na tym punkcie prawdziwego bzika.

Suma wszystkich strachów

Śmierć jednego fana po ligowym meczu i kolejnego w trakcie demonstracji, codzienne strzelaniny, walki służb z gangami narkotykowymi, policyjne obławy, pomyłki i morderstwa niewinnych osób, zabici po jednej i po drugiej stronie, masowe zaginięcia ludzi i slumsy w ogniu - na miesiąc przed mundialem Brazylia atmosferą bardziej przypomina terytorium dotknięte wojną niż kraj szykujący się na piłkarskie święto.

Matka zabitego przez pomyłkę i wziętego za dealera chłopaka reporterom „Daily Mail” mówiła: „Będzie krew  na ulicach podczas mistrzostw, możecie być tego pewni”.

Aldo Rebelo, minister sportu, nieudolnie uspokajał i pocieszał zjadliwie na łamach „World Soccer”, że Brazylia wprawdzie zmaga się z poważnymi problemami z zapewnieniem bezpieczeństwa, lecz daleko jej do strefy wojny jak w Iraku czy Afganistanie: „Nie sądzę, by Anglicy doświadczyli większych zagrożeń niż w prowincjach Iraku lub Afganistanu, gdzie ostatnio stracili setki żołnierzy”.

Z kolei przedstawiciel Amnesty International, Alexandre Ciconello, w „Daily Mail” skwitował: „Rząd próbuje wszystko ładnie pokolorować na czas zmagań, twierdząc, że państwo jest już bezpieczne dla przyjezdnych. Ale rzeczywistość jest znacznie mroczniejsza”.

Szesnaście brazylijskich miast plasuje się w pięćdziesiątce najniebezpieczniejszych na świecie. Każdego roku dochodzi tam do około 50 tysięcy morderstw. Nic dziwnego, że tamtejsze władze na ogromną skalę mobilizują służby porządkowe - 150 tysięcy funkcjonariuszów oraz 20 tysięcy specjalnie przeszkolonych agentów - które mają dbać o spokój i ład w kraju, uzbrojone w dodatkowy atrybut władzy, wszelkiego rodzaju groźne i gwałtowne protesty kwalifikuje się jako akt terroryzmu, bo suma wszystkich strachów może dać iście przerażający obraz.

Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj

A przecież to najdroższy mundial w historii – wedle różnych szacunków pochłonął od 11 do 13 miliardów dolarów. Sama budowa obiektów kosztowała przeszło 8 miliardów. Zdaniem Christophera Gaffney’a, urbanisty, profesora wizytującego na Uniwersytecie Fluminese, to także: „stracona szansa dla Brazylii, aby poprawić sytuację materialną osób żyjących w miastach”.

Znamienny dla tych siedmiu lat przygotowań jest jeszcze jeden fakt - zgodnie z ankietą przeprowadzona miesiąc temu przez lokalną gazetę z São Paulo zaledwie 48% Brazylijczyków będzie kibicować „Canarinhos” na mistrzostwach. To najgorszy wynik w dziejach tamtejszego futbolu, a rok po przyznaniu organizacji wynosił on 79%.

Z drugiej strony sprzedaż biletów przeszła najśmielsze oczekiwania organizatorów – wejściówki rozchodziły się jak świeże bułeczki, nie ostała się żadna z ponad 2,5 milionowej puli. A najwięcej nabyli oczywiście sympatycy gospodarzy. Prawdziwą reakcję ludności w trakcie turnieju trudno zatem przewidzieć.


Tymczasem dawniej stawiało się w ciemno każde pieniądze, że mistrzostwa w Brazylii będą po prostu piłkarskim świętem. Oby teraz, na tym mundialu podszytym strachem, więcej było strzelonych goli i chwil radości na stadionach niż strzałów, łez i wściekłości poza nimi.

poniedziałek, 5 maja 2014

Liverpoolu paradoks szympansa

Wysiłku rozłożonego na 38 meczów nie marnuje się jednym spotkaniem, a marszu po tytuł nie zaprzepaszcza się niezdarnym poślizgnięciem. Jeśli jednak Liverpool po mistrzostwo nie sięgnie, to symbolem obecnego sezonu stanie się wpadka Stevena Gerrarda. Tego odrodzonego Gerrarda, któremu karierę uratował dr Steve Peters. Nazywany żartobliwie „mechanikiem mózgów”, stwierdziłby, że w tym decydującym momencie kapitan „The Reds” nie  oswoił swojego szympansa.

W listopadzie 2012 roku do miasta Beatlesów przybył nikomu nieznany, tajemniczy jegomość. Jego przybycia nie zauważył prawdopodobnie nikt. To zupełnie naturalne, ponieważ nigdy wcześniej nie zajmował się futbolem. Sukcesy święcił w bardzo odległych od piłki dyscyplinach sportu. A w swoim nowym klubie stał się tylko kolejnym klockiem w układance Brendana Rodgersa. Sam głównodowodzący skwitował wówczas, że niektórzy gracze potrzebują po prostu mentalnego „strojenia”.

Witaj w klubie

„Przywieźliśmy tu kogoś, kto jest najlepszy w swojej dziedzinie. Widzę to jako następny, niezbędny element w rozwoju zawodników i drużyny. We współczesnym futbolu aspekt psychologiczny jest równie istotny, co inne. Prowadzimy treningi, zajmujemy się taktyką, lecz często zapominamy o przygotowaniu mentalnym” – podkreślał Rodgers na łamach „The Guardian”.

Menedżer „The Reds” to zagorzały zwolennik psychologicznego podejścia do futbolu, dla którego mocny kręgosłup psychiczny oznacza nie tylko indywidualności, ale także zespół pełną gębą. Wcześniej korzystał już z pomocy psychiatrów i neurologów różnej maści, gdyż jak wielokrotnie zaznaczał - nie ma możliwości, by trener wiedział absolutnie wszystko, zawsze istnieje pewien procent niewiedzy, której mroki starają się mu rozświetlić jego współpracownicy.

Doskonale zdaje sobie sprawę, że piłka nożna już dawno przestała być dyscypliną, gdzie dwudziestu dwóch odpowiednio zorganizowanych i ustawionych chłopów walczy o wbicie futbolówki do bramki. Dzisiaj piłką kopaną oddycha się i żyje każdego dnia, ona siedzi w głowach graczy non stop i nie opuszcza ich nawet na moment. Stąd w klubie znalazł się właśnie Peters, który szuka dostępu do umysłów podopiecznych Rodgersa.

„W piłce zazwyczaj zapomina się o mentalnym przygotowaniu, ale dla mnie jest ono kluczowe w wygrywaniu. A Steve to mistrz w swoim fachu” – wyjaśniał szkoleniowiec Liverpoolu w wywiadzie z dziennikarzami „The Guardian”. „Mechanik mózgów” nie pracuje z całą ekipą, na wizyty do niego udają się jedynie ci, którzy potrzebują wsparcia. Oni sami, indywidualnie, o tym decydują. Pod jego opiekę trafili m. in. Gerrard i Suarez. I to ten pierwszy stał się najbardziej zdeklarowanym wyznawcą metod angielskiego psychiatry.

Gerrard odrodzony

Współpracuje z nim trzy lata i twierdzi, że Peters uratował mu karierę. W najtrudniejszych chwilach, gdy zmagał się z poważną kontuzją pachwiny, dużo dał mu spokój, pewność siebie i pozytywna postawa doktora. „Steve nie sprawi, że zawodnik przebiegnie szybciej sto metrów albo wykona 40-metrowe podanie dokładniej, lecz mogę zagwarantować, że jeśli gracze to kupią, to on pomoże im zrozumieć jak funkcjonuje mózg i jak radzić sobie w trudnych sytuacjach” - opisywał w „The Guardian”.

Kiedy indziej, po sparingu z Danią, ikona Liverpoolu przed kamerami głosiła: „Przeczytałem jego książkę i spotkałem się z nim w cztery oczy. Ogólnie mówiąc, dowiedziałem się wiele o umyśle: jak działa i dlaczego niekiedy myślisz w taki, a nie inny sposób, np. krzycząc na dzieci lub obwiniając o wszystko własną żonę. Jestem teraz znacznie cierpliwszy i poprawiłem się jako człowiek. On pomógł mi również w grze. Do czasu gdy go nie poznałem, nie wiedziałem, co się dzieje w mojej głowie”.

Istnieje pewien paradoks w potknięciu Gerrarda w spotkaniu z Chelsea, ponieważ zawinił ten, który przeszedł najbardziej zadziwiającą metamorfozę i najbardziej dojrzał pod okiem Petersa. Z pomocą przychodzi mu tutaj inny piłkarz, wyciągnięty z odmętów beznadziei i depresji po samobójstwie Gary’ego Speeda, Craig Bellamy, który w „The Mirror” stwierdził:  „Wszyscy jesteśmy szympansami. W trakcie meczu żyje we mnie tylko szympans. Czemu nie mogę później patrzeć na swoje występy? Bo to nie ja. Nienawidzę siebie, kiedy wykłócam się z arbitrem. Nie lubię tej strony mojej natury. We mnie zawsze siedział doktor Jekyll i pan Hyde”.

Piękny umysł

Walijczyk nie był pierwszym i ostatnim, którego ocalił Peters, choć ten dawniej miał niewiele wspólnego ze światem sportu. Przez 12 lat pracował w zakładzie dla psychicznie chorych więźniów, a w 2001 roku pomagał policji w ujęciu seryjnego mordercy z Soham, Iana Huntley’a, tworząc jego profil psychologiczny. Potem podjął niezobowiązującą pracę na pół etatu z drużyną kolarską Team Sky. Współpraca szybko wypaliła, a Anglik obecnie to prawdziwe guru wśród sportowców.

Cyklista Chris Hoy, sześciokrotny triumfator igrzysk, mówił, że bez Petersa nie byłby w stanie zdobyć tylu medali, a cyklistka Victoria Pendleton - równie spektakularne osiągnięcia, co Hoy – określiła go najważniejszą osobą w jej karierze. „Mechanik mózgów” pracował nie tylko nad ich umysłami, pomagał jeszcze m. in. w wygraniu następnych dwóch mistrzostw świata snookerzyście Ronniemu O’Sullivanowi i wspierał reprezentację w rugby, gdy ta docierała do finału Pucharu Świata w 2007 roku. Do dzisiaj współpracuje z lekkoatletami oraz kolarzami i stoi na czele zaplecza psychologicznego brytyjskich sportowców. Od marca asystuje także Royowi Hodgsonowi, który już teraz nazwał go najistotniejszym członkiem sztabu szkoleniowego.

Nie brakuje ponadto głosów pełnych przekonania, że ten niepozorny psychiatra zrewolucjonizował tamtejszy sport. Jego książka pt. „Paradoks szympansa” na Wyspach błyskawicznie stała się bestsellerem, a nowatorska i uproszczona metoda z łatwością trafia do umysłów ludzi. Jej esencję w rozmowie z reporterami „The Mirror” zaprezentował Bradley Wiggins, zwycięzca Tour de France w 2012 roku: „Musisz trzymać swojego szympansa w klatce. Twój szympans to twoja sfera uczuciowa, a w sytuacjach stresujących trzeba reagować rozsądnie, nie można dać się ponieść emocjom”.

Jak wytrenować szympansa

Zdaniem Petersa mózg składa się z trzech części: racjonalnego człowieka, emocjonalnego szympansa i magazynującego wszystko komputera. Paradoks szympansa polega na tym, że jest on w każdym z nas i może być zarówno przyjacielem, jak i wrogiem, a chodzi o to, by lepiej go kontrolować oraz wykorzystywać – od tego m. in. zależy sukces w sporcie. Dla przykładu: Luis Suarez na boisku musi przede wszystkim trzymać nerwy na wodzy, tak by mógł skupić się jedynie na grze.

To jednak raptem jedna ze składowych słowa sukces, Anglik pisze, że równie kluczowe są: wyeliminowanie strachu przed porażką, który paraliżuje i nie pozwala wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności; wyłączenie irracjonalnych lęków i uprzedzeń oraz właściwe, pozytywne nastawienie. Ostrzega ponadto, by nie stawiać sobie celów, które są poza naszym zasięgiem. „Nie możesz powiedzieć, że chcesz być najlepszy na świecie, ponieważ nie masz wpływu na przeciwników. Ale możesz powiedzieć, że pragniesz stać się najlepszy jak to tylko możliwe i opracować plan, aby to osiągnąć” – wyjaśnia w „The Guardian”.

Tego wszystkiego uczy Peters. „Mechanik mózgów” zagląda do ludzkich głów, studiuje, grzebie w nich i sprawia, że zaczynają funkcjonować prawidłowo. W wywiadzie dla „Daily Telegraph” opisuje swoje niezmiernie proste metody – najpierw rozpoznanie, na sportowców patrzy w sposób całościowy, w ich mentalnej strukturze wyszukuje rys; później naprawia ich tok myślenia, identyfikuje bariery emocjonalne i pomaga je przezwyciężyć; na koniec zaś pokazuje problemy i drogi do ich rozwiązywania, uczy kontrolowania własnych emocji oraz działania pod presją.

Rodgers i Mózg

Jeśli przyjmiemy za oczywistą oczywistość, że piłka nożna to gra błędów, to etap rozpoznania Peters ma już dawno za sobą. Wszak na łamach „The Independent” opowiadał o swoim naczelnym celu w futbolu, który określił właśnie jako zapobieganie pomyłkom na murawie: „Zawodnicy robią na boisku błędy, a potem próbują je naprawić pod wpływem emocji, co skutkuje kolejnymi wpadkami”.


Brendan Rodgers z pewnością nadał Liverpoolowi nowe szaty, skroił je na miarę mistrzowskich aspiracji, lecz do trwałości materiału swoje trzy istotne grosze dorzucił doktor Steve Peters. Bez niego „The Reds” nie byliby tą pewną siebie drużyną, bijącą niejednokrotnie zespoły teoretycznie silniejsze. Paradoks tego sezonu polega jednak na tym, że kiedy tak pieczołowicie przygotowywali się, żeby nie popełnić jakiegokolwiek nieprzemyślanego ruchu, przytrafił się on im w najważniejszym z ważnych momentów. To paradoks za którym skrywa się szympans.