poniedziałek, 27 stycznia 2014

Artysta Paul Watson

Poleciał w nieznane, by poprowadzić najgorszą na świecie drużynę piłkarską, która przez 25 lat istnienia przegrała wszystko, co było do przegrania. Ale on doprowadził ją do pierwszego, bezprecedensowego zwycięstwa. Teraz tworzy coś z niczego w dalekiej Mongolii. Dzieje tego Anglika są barwniejsze i ciekawsze niż niejednego zawodnika biegającego po boiskach Premier League.

Paul Watson wiódł przeciętne życie i jak przystało na przeciętnego człowieka zajmował się zupełnie przeciętnymi rzeczami. Jednego dnia rzucił jednak wszystko w diabły i wyruszył w podróż swego życia. Od wtedy jego losy stały się niczym wycięte z „Sekretnego życia Waltera Mitty” i przeniesione z ekranu wprost do rzeczywistości. A zaczęło się od pewnego meczu.

Na początku było marzenie

Był listopad 2007 roku, była fatalna porażka z Chorwacją na Wembley i żenujące komentarze, że Andora musi ograć Rosję, żeby Anglia mogła awansować na Euro 2008. To wtedy, podczas wspólnego oglądania pojedynku i dyskusji dwóch przyjaciół, Watsona z Mattem Conradem, zrodziła się pewna zwariowana myśl - a gdyby tak zagrać w takiej mizernej reprezentacji pokroju Andory?

Poszukiwania odpowiedniego zespołu rozpoczęli od dolnych rejonów rankingu FIFA. Tam wyszukali Guam, lecz to nie wystarczyło. Aby dokonać ostatecznego wyboru, musieli spojrzeć jeszcze na klasyfikację niezrzeszonych przez FIFA ekip, sporządzaną przez federację NF Board. Pośród Grenlandii, Tybetu i Zanzibaru znaleźli reprezentację, wydawać by się mogło, najsłabszą z najsłabszych - Yap. Ze wspomnianym Guamem przegrali 15-0, ale triumfowali w jednym spotkaniu. Idąc dalej tym tropem, natrafili na Pohnpei i na wzmiankę – „nigdy nie wygrali meczu, są uważani za najgorszą drużynę na planecie”.

Od szalonej myśli, po niecodzienną fantazję – Paul Watson w odróżnieniu od Matta Conrada, który chciał zostać filmowcem i aplikował do elitarnego Uniwersytetu w Kalifornii, nie miał nic do stracenia. Studiował język włoski i pracował tłumacząc teksty dla strony internetowej football-italia.net. Czternaście godzin dziennie za prawie piętnaście tysięcy funtów na rok – jak sam opowiadał w wywiadzie z reporterami magazynu „Esquire” stale był bez grosza, wiecznie znudzony i przemęczony.

Kiedyś pragnął zostać piłkarzem, profesjonalistą pełną gębą, który grając dla ukochanego, rodzinnego Bristol City, utoruje sobie drogę do Manchesteru United.  Pomimo lat treningów marzenie stało się niemożliwe do zrealizowania, gdyż zwyczajnie brakowało mu talentu. Zainspirowany katastrofą Steve’a McClarena w eliminacjach do Mistrzostw Europy nie chciał, by następne marzenie znowu w nim umarło.

Pół żartem, pół serio

Jeden e-mail i zupełny zbieg okoliczności doprowadził do spotkania z byłym selekcjonerem Pohnpei, Charlesem Musaną. W owym czasie przebywał akurat w Londynie, a całe to spotkanie wziął początkowo za żart. Gdy odkrył rzeczywiste intencje dwóch szurniętych Anglików, zaczął im opowiadać o odległej i egzotycznej wyspie. O tym, że 90% jej populacji jest otyła, większość uzależniona od liści betel, to znana w krajach Dalekiego Wchodu używka, a co trzeci mieszkaniec cierpi na cukrzycę. Wyjaśniał, że najpopularniejszymi dyscyplinami w jego ojczyźnie są koszykówka oraz baseball, a futbol to jedynie sport rekreacyjny.

Sprowadził ich również na ziemię. Jeżeli zamierzali, bowiem występować w Pohnpei, to musieliby przejść proces naturalizacji, czyli poślubić miejscową kobietę, nauczyć się lokalnego języka i mieszkać tam przez pięć lat. Pragnienie trzeba było zastąpić, więc innym. Nic nie przeszkadzało natomiast, żeby zostali trenerami Pohnpei, bo takowych tam po prostu nie było.

Watson, pisarz-dziennikarz, i Conrad, student ze Stanów Zjednoczonych, udali się w nieznane w grudniu 2007 roku. Dwaj ludzie bez jakiegokolwiek doświadczenia trenerskiego wybrali się w 25-godzinną podróż samolotem, aby dyrygować zespołem z krainy bez jakiejkolwiek wiedzy piłkarskiej, aby stworzyć reprezentację w samym środku niczego.

W pogoni za marzeniem

Nigdy w swoim życiu nie prowadzili drużyny, nawet amatorskiej czy szkolnej. Pohnpei z kolei nigdy nie wygrało meczu, nie znalazło się jeszcze w rankingu FIFA, a w pozostałych zawsze zajmowało ostatnią pozycję. Watson otrzymał jako taką edukację szkoleniową, ćwiczył swego czasu pod okiem profesjonalnych szkoleniowców. Zawodnicy Pohnpei mieli jako taką wiedzę o futbolu, choć wciąż do końca nie pojmowali reguł gry.

Watson i Conrad pofrunęli spełniać swoje marzenie do leżącej gdzieś pomiędzy Papuą Nową Gwineą a Guamem Mikronezji. Do państwa składającego się z ponad sześciuset wysp, rozciągniętych na paśmie oceanu o powierzchni tysięcy kilometrów. Wybrali jeden z jego stanów, Pohnpei, gdzie liczba ludności nawet w połowie nie zapełniłaby stadionu Wembley. Udali się tam, żeby kierować reprezentacją, którą nikt nie chciał kierować i która ostatni pojedynek rozegrała w 2003 roku.

„Zostawiliśmy pracę, dziewczyny i bezpieczeństwo, by bez namysłu oddać się naszej piłkarskiej pasji” – mówił Watson w rozmowie z żurnalistami „The Daily Mirror”. Obaj do złudzenia przypominają właśnie tytułowego bohatera filmu „Sekretne życie Waltera Mitty”. Na początku mieli tylko marzenia, którym oddawali się skrycie, by w końcu rzucić wszystko w cholerę i zacząć je realizować. Na bok pospolite życie, wypełnione bezbarwnymi obowiązkami i paskudnie przewidywalną codziennością, witaj przygodo. Rzeczywistość okazała się jednak zgoła odmienna od tej wyśnionej. Na miejscu napotkali duże trudności, a problemy z czasem tylko się piętrzyły.

Konfrontacja z rzeczywistością

Wyspę niemal dzień w dzień nawiedzały sztormy i mieściły się na niej zaledwie trzy boiska. Dwa z nich, absolutnie nie nadające się do gry – jedno na stromym stoku, drugie na bagnach – a trzecie, uważane za stadion narodowy, znajdowało się w opłakanym stanie. W zasadzie od 2001 roku gniło, każda ulewa zamieniała je w basen, a kiedy Anglicy do Pohnpei przybyli, trzeba było wymieniać słupki w bramkach. Dodatkowo, ciągle podtopione boisko zaatakowała plaga ropuch. Ćwiczyli więc na parkietach do koszykówki oraz na sali gimnastycznej położonej nad zagrodą dla świń.

Nie to było najgorsze, a całkowity brak zainteresowania. Nie istniała tam prawie żadna drużyna, bo gdy otrzymali przydomek najsłabszych pod słońcem, zupełnie stracili pasję do futbolu. Na pierwszym treningu pojawiła się raptem jedna osoba. „Dopiero nieco później przyszło kilka kolejnych. Ale najpierw wyglądało to tak, jakbyśmy trafili w niewłaściwe miejsce” – wyjaśniał Watson na łamach inbedwithmaradona.com.

Nawet kiedy ich ciekawość treningami oraz przybyszami rosła, to Anglicy wciąż nie mogli wyjść ze zdumienia. Ich ekipa stanowiła swoisty gabinet osobliwości, składała się z napastnika bojącego się uderzać piłkę głową, braci-bliźniaków stosujących wślizgi przypominające ciosy karate - ogółem, zgraję, która nie zna nawet przepisów gry w piłkę. Zgraję, której liczebność zależała w głównej mierze od pogody. Nie raz, nie dwa zdarzało się, że niektórzy z nich maszerowali na ćwiczenia na bosaka po parę kilometrów w strugach deszczu – a ulewy występują tam wyjątkowo często, wszak to drugi najmokrzejszy zakątek ziemi.

Pomijając wszystkie inne, nierozwiązywalnym problemem stawał się brak pieniędzy. Watson musiał zmierzyć się z nim samemu, gdyż Conrad wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie został przyjęty na wspomniany Uniwersytet w Kalifornii. Za pracę nie dostawał wynagrodzenia i zadłużał się coraz bardziej. W Wielkiej Brytanii fundusze zbierał jego brat, komik z zawodu, Mark. Wysłał prośby o darowiznę do 92 angielskich zespołów, lecz odpowiedziały tylko dwa. Norwich City, które sprzedało im pudło używanych koszulek po dwa dolary oraz Yeovil Town, ofiarowując całą partię strojów za darmo.

Pomocy w ogóle nie otrzymali od FIFA, do której Anglik bezskutecznie wysyłał wiadomości e-mail. Nadaremnie również odwiedził około 50 lokalnych przedsiębiorców. Pomocną dłoń wyciągnęła za to linia lotnicza Coyne Airways, jej właścicielem był znajomy Matta Conrada i specjalizowała się ona w transporcie do trudno dostępnych miejsc, typu Afganistan lub Irak. Bez jej życzliwości nie doszłoby do tournée po Guamie i pierwszego, historycznego zwycięstwa Pohnpei z FC Crushers 7-1.

Jak ważna była dla nich ta wygrana tłumaczył Watson na łamach serwisu internetowego fifa.com: „Największym osiągnięciem było wtedy to, że ta grupa graczy mogła wrócić na wyspę i być żywym przykładem, że futbol daje ci szansę, by stać się kimś wyjątkowym”.

Misja: Mongolia

Do Mongolii trafił latem 2013 roku. Można powiedzieć, że przez kompletny przypadek. Dostał wiadomość z Ułan Bator od niejakiego Enkhjina Batsumbera. Przeczytał on jeden z artykułów na temat Watsona, po czym wysłał do niego e-mail z zapytaniem, czy nie chciałby objąć nowo powstałej drużyny, FC Bayangol. Anglik zgodził się i na drugim krańcu świata zaczął od podstaw budować piłkarską ekipę. Ich wspólnym celem stało się stworzenie najsilniejszego klubu w kraju, który funkcjonowałaby identycznie jak te z Europy.

Buduje w najsłabiej zaludnionym regionie na globie, gdzie 30% populacji prowadzi koczowniczy tryb życia, a 40% mieszka w stolicy Ułan Bator, najzimniejszej na planecie, w której temperatura zimą dochodzi do 40 stopni poniżej zera. W państwie nie ma hal piłkarskich, więc przez sześć-siedem miesięcy, najczęściej do końca marca, zawodnicy ćwiczą w zwykłych salach gimnastycznych.

Ale w odróżnieniu od Pohnpei, futbol jest tam bardzo popularną formą rozrywki, jej mieszkańcy nałogowo oglądają europejskie ligi i kibicują namiętnie najlepszym zespołom. Postrzega się go jednak jako swoisty fenomen i obcy sport, który należy jedynie obserwować i który nie powinien być naśladowany przez Mongołów. To dlatego profesjonalnymi graczami stają się tam dopiero trzydziestolatkowie. I to dlatego Watson zaczął od szkolenia młodzieży, która nigdy wcześniej nie uczęszczała na ćwiczenia z prawdziwego zdarzenia i nie trenowała pod okiem trenera. A cały proces wyławiania i szlifowania talentów transmituje, w postaci reality show, lokalna stacja telewizyjna NTV.


Anglik może przypominać piłkarskiego misjonarza, nauczającego futbolowej sztuki w zupełnie niedostępnych zakątkach kuli ziemskiej. Z bezkształtnej bryły tworzy rzeźby swego życia. Stare porzekadło mówi - bądź artystą w tym, co robisz. I nawet jeśli Paul Watson wykonuje swoją życiową misję na krańcach świata, to jest nim z pewnością.

wtorek, 21 stycznia 2014

Twardy Katar do zgryzienia

Gdy wybierano Katar na gospodarza mistrzostw 2022, nie było tam stadionów, hoteli, odpowiedniej infrastruktury czy miast. Jedno z nich, Lusajl, wciąż powstaje z myślą o finale zmagań. Nie brakowało głosów, że kraj utorował sobie drogę sukcesu po trupach i wytyczył ją głównie dzięki wpływom oraz niebotycznej gotówce. Gdzieś na horyzoncie problemów swoje miejsce zasygnalizowały dodatkowo mordercze upały i wyzysk pracowników.

To od początku nie był trafiony wybór. Kontrowersje towarzyszyły Katarowi od momentu, gdy został mianowany gospodarzem. Taki wybór nie zwiastował niczego prócz kłopotów a teraz temu azjatyckiemu państwu możemy wręcz przypiąć szyld „kłopoty murowane”. Z każdym kolejnym rokiem perspektywa mundialu na Bliskim Wschodzie przybiera coraz bardziej niepokojące formy. I tylko czekać, kiedy okaże się prawdziwym koszmarem. 

Wszystkie chwyty dozwolone

Za Katarem głosowało 14 z 22 członków Komitetu Wykonawczego FIFA. Już wtedy nie zabrakło osób głoszących, że to czysty nonsens, by turniej takiej rangi powierzać akurat takiemu państwu. Do dzisiaj zresztą słychać powątpiewanie, niektórzy nazywają rzecz po imieniu, mówiąc wprost o pomyłce i potrzebie ponownego głosowania.

Nawet sam proces wyboru był kwestionowany swego czasu przez Seppa Blattera, a korupcyjny smród wciąż się nad nim unosi. Publicysta „Newsweeka” pisał, że doradca Szwajcara opowiadał jemu oraz kilku reporterom o dokładnym podziale głosów, zanim ogłoszono wyniki. Wkrótce, wraz z paroma innymi delegatami, został oskarżony o przyjęcie miliona dolarów łapówki.

Zdaniem dawnego oficjela FIFA, Michela Zen-Ruffinena, to właśnie na milionowych oszustwach opierała się skuteczność katarskiej kampanii. Według niego zaufani współpracownicy aranżowali umowy, bardzo korzystne dla afrykańskich federacji, w zamian za poparcie. „The Sunday Times” donosił o płatnościach w wysokości miliona i dwustu tysięcy dolarów. W maju 2011 roku wyciekł e-mail Jérôme Valcke, sekretarza generalnego FIFA, adresowany do Jacka Warnera, w którym Belg napisał: „Oni kupili mistrzostwa”.

W taki rozwój wypadków nie wierzy jednak Simon Kuper, dziennikarz m. in. „The Guardian”. Jego zdaniem za zwycięstwem Kataru nie stoją żadne fałszerstwa, a po prostu ogromne pieniądze. Żurnalista wspominał o rozmowie z Mohamedem bin Hammamem, cichym bohaterze katarskiego obozu, który strategię swojego kraju tłumaczył słowami: „Pomagasz tym osobom, które mogą pomóc tobie”. Według Kupera kluczem do sukcesu jest lobbing, to dzięki niemu wygrywa się organizacje Mistrzostw Świata. Owszem, każdy z pretendentów wywiera większą lub mniejszą presję na delegatów, ale jeszcze żaden nie czynił tego na skalę Kataru. Mówią, że aby wygrać wyścig o mundial trzeba złamać którąś z zasad, lecz to bliskowschodnie państwo złamało je wszystkie.

Bogatemu wolno

Wedle wyliczeń „The Guardian” na same wybory Katar przeznaczył jakieś 200 milionów dolarów, zdecydowanie więcej od innych konkurentów, pięciokrotnie więcej od Australii, prawie dziesięć razy więcej niż Anglia i pięćdziesiąt razy niż Stany Zjednoczone.

W 2009 roku, na rok przed głosowaniem, złożył hojną propozycję Afrykańskiej Konfederacji Piłkarskiej. Opłacił zjazd delegatów związków futbolowych z Czarnego Lądu, który odbył się w Angoli. Konfederacja zaakceptowała ofertę i nieoficjalny warunek jej towarzyszący – poparcie dla Kataru. Afryka nie posiadała własnego kandydata, a czterech członków komitetu, pochodzących z Czarnego Lądu, mogło z pewnością odegrać znaczącą rolę.

78 milionów dolarów wpłynęło na konto federacji argentyńskiej. Ta suma miała ułatwić przezwyciężenie kryzysu finansowego ligi. Tymczasem Katarczykom zapewne bardziej chodziło o Julio Grondonę, szefa tamtejszego związku piłkarskiego, który zasiada ponadto w Komitecie Wykonawczym FIFA.

Na tych i podobnie nieczystych zagraniach, ciągle wychodzących na światło dzienne, się jednak nie kończyło. Działania Kataru nie ograniczały się jedynie do tego typu niewyszukanych zagrywek, swoją istotną partię w batalii o mundial rozegrały również najwyższe władze. Nie bez przyczyny Sepp Blatter w wywiadzie dla niemieckiego magazynu „Die Zeit” powiedział wyraźnie: „Tak, były bezpośrednie naciski polityczne. Europejscy liderzy sugerowali, żeby oficjele FIFA optowali za Katarem ze względu na ważne interesy ekonomiczne”.

Ręka rękę myje

2 grudnia 2010 roku - na kilka dni przed głosowaniem – Al Thani, głowa katarskiego państwa, zawitał do Paryża. Widział się z Nicolasem Sarkozym i Michelem Platinim. W trakcie spotkania zasugerował rzekomo, że głos oddany na jego ojczyznę będzie jednocześnie głosem dla lepszej przyszłości Francji.
Katarskich decydentów interesy łączyły także z samymi oficjelami FIFA. Magazyn „France Football” donosił o ich bliskiej współpracy biznesowej z członkiem komitetu, Mariosem Lefkaritisem. Innym razem informował o prywatnym spotkaniu pomiędzy trzema najbardziej wpływowymi osobami piłki południowoamerykańskiej, czyli Grondoną, Nicolasem Leozem i Ricardo Teixeirą, a Al Thanim.

Katar coraz śmielej wdzierał się do świata futbolu, a ukoronowaniem jego poczynań i niejako potwierdzeniem rosnącej w siłę pozycji był wybór na gospodarza mistrzostw w 2022 roku. Obecnie niewielu potrafi sobie wyobrazić piłkarską rzeczywistość bez tego małego kraju i jego olbrzymich bogactw. Dzisiaj dzielą i rządzą w Paryżu, za reklamę na koszulkach płacą Barcelonie 125 milionów, ich akademia Aspire zrzesza 40 tysięcy dzieci z całej kuli ziemskiej, pomagają budować ośrodki treningowe i boiska w najróżniejszych zakątkach globu - od Afryki, po Azję i Amerykę Południową.

W swoim królestwie, niewielkiej krainie, wznoszą pałace na pustyni. Wynajmują zagranicznych projektantów i firmy budowlane. Na przykład: projekt Lusail City zakłada stworzenie miasta od zera, zupełnie od podstaw, na wydmach w pobliżu Doha. Za wszystkim stoi niemiecka kompania Hochtief, kontrolowana przez hiszpańskie konsorcjum ACS, należące z kolei do prezydenta Realu Madryt, Florentino Pereza.

Katarski dziennik „Doha News” wyliczył, że w samą organizację mundialu władują około 220 miliardów dolarów, to ponad siedemdziesiąt razy więcej niż RPA wydała na Mistrzostwa Świata w 2010 roku. Tym bardziej, to doprawdy zadziwiające, że tak obrzydliwie majętne państwo buduje swoje supernowoczesne areny rękami wyzyskiwanych imigrantów.

Zapracowani na śmierć

To powinien być jeden z ostatnich gwoździ do trumny pod nazwą „mundial dla Kataru”. W najzamożniejszym na ziemi pod względem dochodu na mieszkańca kraju - 102 tysiące dolarów - zarobki przyjezdnych, którzy stanowią aktualnie 80% jego populacji, utrzymują się na poziomie 2,5 tysiąca dolarów. „The Guardian” pisało: „Ogólny obraz jest taki, że jedno z najbogatszych państw na świecie wyzyskuje jedno z najbiedniejszych, po to, by zdążyć z najpopularniejszym turniejem sportowym na planecie”.

Mowa o Nepalczykach, których w tej bliskowschodniej krainie przebywa około stu tysięcy. Z Katmandu, stolicy Nepalu, ponoć dzień w dzień odlatują samoloty Qatar Airways. Gigantyczne inwestycje w mundial potrzebują znacznie większych zasobów ludzkich. Przed samymi mistrzostwami populacja Kataru może wzrosnąć o okrągły milion.

Do tej ziemi obiecanej lgną imigranci, wiedzeni pokusą lepszego życia, lecz raz złapani w pułapkę jej iluzji, pozostają w niej na długie miesiące, a nawet lata. Dopiero na miejscu okazuje się, że coś, co miało wyglądać niczym raj, przypomina wielkie więzienie. Wystarczy wspomnieć dzieje Zahira Belounisa, piłkarza, którego kariera zawędrowała do Kataru. Kiedy przestał otrzymywać wynagrodzenie od klubu, nie mógł opuścić kraju ze względu na system Kafala (każdy przybysz posiada patrona, który zezwala na wjazd, monitoruje jego pobyt i wydaje zezwolenia na wyjazd). O wolność walczył 19 miesięcy, później opowiadał o próbach samobójczych, alkoholizmie, zniszczonych marzeniach i życiu.

Takich historii w Katarze odnaleźlibyśmy bezlik. Zatrudnia się tam prawie półtora miliona robotników z zagranicy, którzy zajmują się budowaniem stadionów, dróg, portów i hoteli. Nie mają żadnych praw, pomocy medycznej, pracują od 60 do 100 godzin tygodniowo, najczęściej po 12 godzin dziennie w morderczym upale, mieszkają w barakach pozbawionych prądu, a wypłaty dostają z opóźnieniem albo wcale.

Naoczni świadkowie na łamach „Newsweeka” relacjonują, że sprawni, dwudziestoletni mężczyźni idą spać i potem już nie wstają. Śmiertelną mieszankę tworzą wyczerpująca praca, małe ilości spożywanego pokarmu i wody – często muszą o nie błagać - oraz nieznośny skwar i ciągła ekspozycja na słońce. Z wycieńczenia i odwodnienia każdego roku ginie tam przeszło stu imigrantów. Tylko między 4 czerwca a 8 sierpnia zeszłego roku w śmiertelnej gorączce umarło 44 Nepalczyków. A Międzynarodowa Konfederacja Związków Zawodowych, ogłosiła: „W Katarze zginie więcej ludzi budujących stadiony niż zawodników, którzy na nich zagrają”.

Węzeł katarski

To właśnie potencjalne upały sprawiły, że Katar był jedynym państwem ubiegającym się o Mistrzostwa Świata, który otrzymał notę „wysokiego ryzyka” w raporcie sporządzonym przez Komitet Techniczny FIFA. Miały powstać specjalnie klimatyzowane areny, jednak okazało się, że współczesna technologia nie daje możliwości wybudowania takich obiektów. Kłopot rozwiązano – i powinien to być ostateczny gwóźdź do trumny, ale najwidoczniej brakuje młotka, który mógłby go wbić – przenosząc mundial na listopad i grudzień. 

Choć nie jest to podobno decyzja definitywna, to przez futbolowe środowisko przetoczyło się zrozumiałe wzburzenie. Sekretarz generalny federacji angielskiej mówił o logistycznym koszmarze, szef Bundesligi o skutkach takiego postanowienia, których europejskie rozgrywki odczuwać będą przez następne trzy lata, a członek komitetu FIFA z ramienia niemieckiego związku wskazywał na konieczność zmiany sposobu zawierania kontaktów z graczami, umów ze sponsorami oraz praw do transmisji. Szczególnie niezadowolona może być amerykańska stacja Fox, która na mundial rozgrywany w lecie wyłożyła 425 milionów. Jesienno-zimowy turniej może kolidować z ukochaną przez Amerykanów NFL.

Słowem, wywróci to cały piłkarski świat do góry nogami. I wychodzi na to, że ten cały piłkarski świat da się wywrócić i że musi on podporządkować się temu jednemu, maleńkiemu państwu, tak naprawdę w futbolu nic nie znaczącemu.

Mistrzostwa Świata w Katarze pociągają za sobą wiele nierozwiązywalnych problemów, z których nie stworzy się idealnego dla wszystkich wzoru, suma strat i zysków nigdy nie wyniesie zero i zawsze wystąpi po jednej ze stron. Równie problematyczne, co przesunięcie mundialu na zimę, staje się przeniesie go do innego kraju, gdyż groziłoby to paraliżem piłkarskiego świata, w którym wiodącą już rolę odgrywa przecież gospodarz.


A najciekawsze jeszcze przed nami. Od paru miesięcy dochodzenie w sprawie wyboru Rosji i Kataru na organizatorów mistrzostw prowadzi Michael J. Garcia, były wiceprezes Interpolu, od ponad roku dowódca Komitetu Etyki FIFA. To człowiek, który doprowadził do czystek w organizacji i do ujawnienia przekrętów jej wielu wpływowych ludzi, m. in. Bin Hammama, Teixeiry czy Havelange’a. Wygląda na to, że FIFA ma naprawdę twardy Katar do zgryzienia.

wtorek, 14 stycznia 2014

Wiatr zmian w Azerbejdżanie

Przez dwie dekady dostarczali piłkarskich przyjemności swoim rywalom. Przegrywali mecz eliminacyjny za meczem eliminacyjnym, masowo tracili gole, a każdy, kto tam zawitał, chwilę później odjeżdżał usatysfakcjonowany z łatwym łupem punktowym i okazałą zdobyczą bramkową. Ale w Azerbejdżanie w końcu coś się zmienia. Już nie zajmują ostatnich miejsc w grupach, zdarza się im coraz częściej wygrywać i coraz rzadziej ulegać. Wiatr futbolowych zmian dotarł właśnie do tego dalekiego i ciągle anonimowego państwa.

Do 2008 roku pokonani schodzili w 53 z 68 spotkań kwalifikacyjnych. Za każdym razem, gdy dochodziło do losowania grup, spoglądali na dno tabeli. W ciągu tylu lat upokorzeń przyzwyczaili się po prostu, że przedmundialowe zmagania skończą z kompletem porażek. Jakim szokującym odstępstwem od reguły musiały zatem być kwalifikacje do mistrzostw w Brazylii. Dziesięć pojedynków i zaledwie trzy przegrane, w dodatku remis z Rosją Fabio Capello i pokazanie pleców Irlandii Północnej – od nadmiaru spektakularnych, jak na Azerbejdżan, sukcesów musiało się im tam porządnie zakręcić w głowach.

Nie byłoby oczywiście takich dokonań, gdyby nie obcokrajowcy. To oni przecież przywieźli futbol do tego kraju – piłkarskiego bakcyla zaszczepili angielscy robotnicy i marynarze na początku ubiegłego wieku – i to oni wyciągają go z czeluści mizerii. Za osiągnięciami reprezentacji stoi Berti Vogts, niegdyś filar defensywy wielkiego RFN z lat siedemdziesiątych i przez niemal całe lata dziewięćdziesiąte głównodowodzący kadry niemieckiej. Nad Azerbejdżanem pieczę sprawuje od kwietnia 2008 roku.

Adamsa sny o potędze

Duże nazwiska zakotwiczały również w tamtejszej lidze. Chazar Lenkoran przez pół roku prowadził John Toshack, dawniej gracz Liverpoolu i trener Realu Madryt. A w Gabali swoją przystań na piłkarskiej emeryturze odnalazł Tony Adams. Osiemnaście miesięcy dowodził klubem, a obecnie jest doradcą jego prezydenta.

W Anglii jego dalekowschodnie wojaże prasa odebrała z dużym zaskoczeniem. Zastanawiano się, co też musiało się stać, że legenda Arsenalu Londyn wybrała się w trenerską podróż do odległej, znanej jedynie z pól naftowych, trochę ponad dziesięciotysięcznej Gabali. Adams z wyjaśnieniami spieszył w mediach. W rozmowie z dziennikarzami BBC stwierdził: „Dali mi tutaj wolną rękę w budowaniu drużyny. To szansa jakiej nie otrzymam w Wielkiej Brytanii”.

W tym maleńkim miasteczku planował postawić futbolowy gmach na podobieństwo tego, który w stolicy Anglii stawia Arsène Wenger. Pragnął, by zespół rozwijał się i nie chciał dokonywać rewolucji. Co zresztą tłumaczył na łamach „The Guardian”: „Mamy plan i budżet, których będziemy przestrzegać. Budujemy stadion, szkółkę oraz ośrodek treningowy. Owszem, to nie stanie się z dnia na dzień, lecz nie wywierają na mnie presji, bym na przykład wygrał ligę. Powiedziałem prezydentowi, żeby dał mi sto milionów. Ja zdobędę mistrzostwo i sobie pójdę. Ale to nie o to chodzi, ja tu buduję drużynę”.

W stawianiu fundamentów jako asystent pomagał mu Gary Stevens, wcześniej zawodnik Tottenhamu Hotspur. Opiekę nad akademią roztoczył ceniony w Holandii szkoleniowiec młodzieżowy, Stanley Brard, który przez dziewięć lat zajmował się juniorami w Feyenoordzie. Mimo to FK Gabali bliżej było do Chelsea Abramowicza niż długofalowej i cierpliwej myśli wengerowskiej.

Adamsa do Azerbejdżanu ściągnęła przede wszystkim wypchana milionami wizja tworzenia klubu i sen o potędze jego właściciela, Tale Heydarova. Piękne słowa Anglika i szlachetne cele niewiele tak naprawdę znaczyły. Zespół stał się lokalną repliką londyńskiej ekipy rosyjskiego oligarchy, bo nie istniał tam problem braku pieniędzy, fundusze na transfery i ogólny rozwój były nieograniczone.

Kiedy Adams poprosił o najnowocześniejsze boiska, kupiono je od kompanii SIS, która kładła murawę m. in. na Santiago Bernabeu i Wembley. Gdy gracze nie prezentowali odpowiedniego poziomu, na życzenie Anglika sprowadzono - za rekordowe na rodzimym podwórku kwoty i pensje – zawodników, takich jak: napastnika Charltonu Athletic i reprezentanta Jamajki Deona Burtona, wcześniej skrzydłowego Manchesteru United i City Terry’ego Cooke’a oraz obrońcę Aalborg, który miał za sobą występy w Lidze Mistrzów – Steve’a Olfersa.

Liga możnowładców

Najbliższe jednak Abramowiczowi skojarzenia powoduje osoba prezydenta, Tale Heydarova. To pan i władca FK Gabali na wzór Rosjanina, jego ojciec – Kamaladdin - zasiada w rządzie, a w garści trzyma podobno połowę państwa. Cała skądinąd liga wypełniona jest właśnie takimi wpływowymi ludźmi. I w tym upatruje się szansy dla Azerbejdżanu. Raptem parę kroków dzieli tamtejsze rozgrywki od modelu ligi ukraińskiej, klubów o potężnym zapleczu finansowym, fantastycznych arenach, ośrodkach treningowych i szkółkach, penetrujących ponadto rynki południowoamerykańskie i wyławiających co lepsze perełki.

Wspomniany Chazar Lenkoran, gdzie pół roku spędził Toshack, znajduje się w rękach multimilionera Mubariza Mansimova. Największy klub, Neftçi Baku, kontrolowany jest przez giganta naftowego SOCAR. FK Baku z kolei dowodzi Hafiz Mammadov, biznesmen i założyciel przedsiębiorstwa zajmującego się transportem ropy naftowej.

Jeżeli piłkarski Azerbejdżan nabiera rozpędu to nie tylko dzięki uznanym obcokrajowcom, ale także, a może nade wszystko dzięki petrodolarom i osobom nie szczędzącym ogromnych środków na futbol. Wiatr zmian ma więc zapach niezbędnego doświadczenia i jeszcze bardziej niezbędnych pieniędzy.

Nawet jeśli infrastruktura sportowa przeżyła swój renesans, a ligowe zmagania skupiają coraz liczniejszą widownię, to wciąż czeka ich długa droga do futbolowego raju, o czym przypomina - studząc nieco nastroje - Tuygun Nadirov, wiceprezydent Khazaru Lenkoran: „W Europie są ekipy, które posiadają trzystumilionowe budżety. U nas budżety zespołów nie osiągnęły jeszcze trzydziestomilionowego pułapu. Sądzę jednak, że nadejdzie czas, kiedy poziom naszej piłki będzie wystarczająco dobry, aby przyciągać znanych zawodników”.

Kraj futbolowych kontrastów

Azerbejdżan to mimo wszystko nadal państwo piłkarsko anonimowe, w którym dochodzi do kompletnie niecodziennych zdarzeń, jemu ciągle jeszcze daleko do europejskich rozgrywek i ich standardów. Bo zupełnie nie do pomyślenia byłoby rzucanie w selekcjonera rolką od papieru toaletowego. A tak swoją dezaprobatę względem metod Bertiego Vogsta wyraził jeden z miejscowych dziennikarzy podczas konferencji poprzedzającej pojedynek z Niemcami.

W FK Gabali profesjonalizm miesza się z absurdem wszędzie i na co dzień. Wprawdzie budują nowy, 13-tysięczny stadion, tworzą boiska treningowe, zakupiono również profesjonalny sprzęt gimnastyczny, lecz przechowuje się go w szopie, za siłownię służy stary magazyn, spotkania u siebie wciąż rozgrywa się na obiekcie z klatkami dla kibiców i z boiskiem ogrodzonym drutem kolczastym, a asystent głównego fizjoterapeuty był dentystą, zanim podjął pracę w drużynie.

Swoje trzy grosze do tego zwariowanego świata wtrącił Tony Adams, który na łamach „Daily Mail” wspominał: „Tuż przed jednym z meczów zauważyłem, że na całym boisku znajdowały się psie odchody. Pewnego razu w trakcie ćwiczeń krowa napaskudziła na samym środku murawy”.

I ponadto, chyba tylko w Azerbejdżanie mogło dojść do tego, że dzięki dokonaniom w Football Manager - podobno z Shrewsbury United zdobył Ligę Europy - dyrektorem sportowym pierwszoligowego klubu został 22-letni chłopak. To najmłodszy dyrektor sportowy na kuli ziemskiej, a w jego CV widnieje jedynie dziewięcioletnie doświadczenie związane z komputerowymi symulatorami. Vugar Huseynzade najpierw został doradcą prezesa FK Baku, a potem dyrektorem. Skończył zarządzanie na Uniwersytecie w Bostonie, a w wyścigu o tę posadę wyprzedził samego Jean-Pierre Papina.

Czas przypływu

Choć piłkarski Azerbejdżan posiada dwie twarze - tę ładniejszą, naznaczoną pierwszymi sukcesikami oraz tę brzydszą, o groteskowych rysach – to na przestrzeni lat zmienił się on nie do poznania. Po latach chudych, przyszedł wreszcie czas futbolowego przypływu. Reprezentacja wdarła się do pierwszej setki świata, a w październiku w rankingu FIFA zajmowała rekordowe, 88 miejsce. Poprawiła się wspomniana infrastruktura sportowa: „Kilka sezonów temu nie mieliśmy żadnych stadionów. Teraz każdy zespół ma własny obiekt” – opowiadał na witrynie thenews.com.pk Vagif Javadov, zawodnik Interu Baku.


Etatowy chłopiec do bicia wyrósł, nie wychodzi już na boisko wyłącznie z myślą o srogiej porażce, potrafi się w miarę skutecznie bronić i niekiedy oddać nieprzyjemnie, o czym przekonał się Fabio Capello. I nawet jeśli są to ładne chwile w skali globalnej zupełnie niezauważalne, i nawet jeśli za słowem sukces skrywają się niewiele znaczące zwycięstwa z podrzędnymi rywalami, to przecież, żeby osiągać rzeczy wielkie, najpierw trzeba zacząć od tych małych. 

wtorek, 7 stycznia 2014

Bayernu zagadka nieśmiertelności

49 zwycięstw, raptem cztery remisy i zaledwie trzy porażki, wojny wygrane na wszystkich frontach oraz niczym niezmącona dominacja – gdyby zagadkę nieśmiertelności Bayernu rozłożyć na czynniki pierwsze, to jego długowieczności w pierwszej kolejności szukalibyśmy w osobach wielkich trenerskich osobowości oraz fantastycznych boiskowych indywidualności, które razem tworzą w Monachium maszynę nie do zdarcia, piłkarskie perpetuum mobile. Ale niemal w każdym wątku ubiegłorocznej zwycięskiej narracji monachijskiej ekipy znalazłby się jeszcze jeden człowiek - Hans-Wilhelm Müller-Wohlfahrt.

A gdyby tak o sukcesach klubów decydowali lekarze? Również i na tym polu Bayern nie ma sobie równych. Müller-Wohlfahrt to dla wielu ludzi Messi medycyny, najznakomitszy współczesny uzdrowiciel na globie i największy od czasów Hipokratesa. W Monachium pracuje od lat siedemdziesiątych, reprezentacją opiekuje się od 1996 roku. Nie wszystko jednak w świecie niemieckiego doktora jest piękne i kolorowe. Niektórzy nazywają go nadpobudliwym szarlatanem ze strzykawką w ręku, a jego metody określają mianem „eksperymentów Frankensteina”.

Do usług celebrytów

Leczyli się u niego Bono oraz Luciano Pavarotti. Kurowali się Michael Jordan, Bode Miller, Boris Becker, Maurice Green, Paula Radcliffe, Linford Christie, Andy Murray, Witalij Kliczko oraz Usain Bolt. On sam chwalił się, że odwiedziło go pięciu z ośmiu sprinterów finałowego biegu na 100 metrów lekkoatletycznych mistrzostw w Berlinie.

Zajmuje się głównie futbolistami, a tam, w piłkarskim światku posiada status półboga. Pomagał Diego Maradonie, przywracał do życia brazylijskiego snajpera Ronaldo, klinikę w Bawarii odwiedzały najsłynniejsze gwiazdy niemieckiego futbolu, m. in. Jurgen Klinsmann, Michael Ballack, z jego usług korzystali Cristiano Ronaldo, Steven Gerrard, Rio Ferdinand, Giorgio Chiellini. Wskrzeszał Owena Hargreavesa, Michaela Owena, Harry’ego Kewella, a ostatnio Simone Pepe.

Bastian Schweinsteiger przedłużył swego czasu umowę z Bayernem, mimo iż miał dwie inne lukratywne propozycje, głównie ze względu na współpracę z Müllerem-Wohlfahrtem. W rozmowie z dziennikarzami ESPN mówił: „Zastanawiałem się nad przeprowadzką do Madrytu lub Londynu, lecz ostatecznie zostałem w Monachium, ponieważ mam tutaj najlepszego doktora na planecie”.  

Jamie Redknapp na łamach Daily Mail pisał, że Müller-Wohlfahrt dla wielu atletów jest po prostu ostatnią deską ratunku. Kiedy nic, absolutnie nic nie pomaga, do akcji wkracza niemiecki lekarz. To dlatego zyskał przydomek „Healing Hans” – ponoć stawia na nogi sportowców na przestrzeni maksymalnie pięciu tygodni.

Ręce, które leczą

„Od pierwszych wizyt i zastrzyków poczułem poprawę. To było niesamowite” – tak w rozmowie z reporterami „The Mirror” wspominał kurację u Niemca Kevin Mirallas.

Jego pacjenci przeżywają szok nie tylko pod wpływem błyskawicznych efektów terapii, ale także na sam widok Müllera-Wohlfahrta. To siedemdziesięciolatek o wyglądzie góra pięćdziesięciolatka, o twarzy niemal pozbawionej jakichkolwiek zmarszczek, bujnych, czarnych włosach i wspaniałej sylwetce. Pomimo poważnego wieku pracuje po szesnaście godzin dziennie, od siódmej rano do jedenastej wieczorem. Może się więc wydawać, że wynalazł oto jedną z tych maszyn, która mogłaby zrodzić się jedynie w umysłach pisarzy science-fiction, stale go odmładzająca, dodająca energii i umacniająca dar leczenia.

A w tym względzie nie ma sobie równych. Jest zwolennikiem homeopatii oraz akupunktury, a podstawą jego terapii coś, co nazywa „infiltracją”. Nie używa środków znieczulających, nacisk kładzie na regenerację oraz metabolizm. Nie potrafi w naukowy sposób wyjaśnić swoich medycznych cudów. Twierdzi, że obserwuje i słucha pacjentów, bazuje na technice podawania zastrzyków oraz własnym instynkcie i doświadczeniu. Całą gamę lekarstw, jak utrzymuje, przetestował na swoim organizmie.

Niekonwencjonalne metody pracy to jedno, lecz najbardziej dwuznaczne opinie wywołują właśnie leki, które stosuje. Wykorzystuje na przykład preparat zwany Hyalartem. To galaretowata mikstura, którą uzyskuje się poprzez kruszenie kogucich grzebieni. Taką substancję podaje się, kiedy środki przeciwbólowe nie uśmierzają bólu. Podobno trzy-cztery wstrzyknięcia takiego specyfiku łagodzą cierpienia w ciągu miesiąca do sześciu.

Napastnika FC St Johnsone, Petera MacDonalda leczył przy pomocy koziej krwi. „Powiedział, że moje ścięgna są zbyt ciasne. Dostawałem specjalne zastrzyki z koziej krwi. Tłumaczył, że to najskuteczniejszy sposób na rozluźnienie moich ścięgien” – opowiadał gracz w wywiadzie dla ESPN.

Doktor Frankenstein

Gdyby więc zajrzeć do pokoiku „Healing Hansa”, to w istocie przypominałby on nam dwudziestopierwszowieczny pokój współczesnego doktora Frankensteina. Oprócz nowoczesnych gadżetów do wskrzeszania zawodników przez notoryczne kontuzje dla świata piłkarskiego umarłych, w jego medycznym arsenale pośród miodu i ekstraktów z roślin, znaleźlibyśmy również artefakty rodem z afrykańskich wierzeń religijnych, jak krew kozią i bydlęcą oraz wyciąg z kogucich grzebieni. Honorowe miejsce zaś zająłby tam Actovegin, magiczny eliksir na wszelkiego rodzaju dolegliwości.

To według fachowego języka mikstura bogata w aminokwasy, otrzymywana z krwi cieląt, zawierająca, obok innych składników, uzyskiwany z grzebieni kogutów kwas hialuronowy oraz substancje homeopatyczne. Wstrzykiwana bezpośrednio w uszkodzone tkanki, skraca czas rehabilitacji o bodaj 70%. Jeden z leczonych w Bayernie graczy, którego kuracja w normalnych warunkach trwałaby kilka tygodni, wrócił do gry po ponoć dziesięciu dniach.

Przez sportowców nazywany cudownym uzdrowicielem, zdaniem naukowców jest czystą fikcją, został zabroniony w niektórych państwach - rząd Stanów Zjednoczonych zakazał jego rozprowadzania, kupowania oraz używania. Lek zbiera tak sprzeczne opinie i powoduje tak dużą dezorientację, że światowa organizacja antydopingowa nie wie, co z nim zrobić.

Nie wiadomo bowiem jak działa, w jaki sposób następuje przyspieszona regeneracja, jak zbawienny wpływ ma na wyczynowców i czy nie zwiększa czasem ich wydajność. Tego nie wie nawet sam Müller-Wohlfahrt. To dlatego Komitet Olimpijski wprowadził go na listę środków niedozwolonych. Wbrew temu ustawiają się po niego tłumy.

Laboratoria prowadzące badania nad preparatem, nie wykryły w nim żadnych nielegalnych substancji typu hormon wzrostu lub EPO. Określany „superwitaminą”, stał się przedmiotem ostrego sporu. Równie dobrze może być specyfikiem zupełnie zakazanym, jak i całkowicie legalnym.

Pomimo tej kontrowersyjnej otoczki, towarzyszącej niemieckiemu medykowi na każdym kroku, on sam nie ma sobie nic do zarzucenia. W niezliczonych wywiadach podkreślał, że leczył już przeszło pół miliona atletów i podał około miliona zastrzyków. Stwierdził, że nie stosuje chemii, wyłącznie naturalne rzeczy i że dla pacjentów stanowi swego rodzaju medium, które zawsze podpowie im, co jest dla nich najlepsze.

Więcej niż lekarz

W Niemczech Müller-Wohlfahrt posiada niepodważalną reputację. Postrzegany jako doktor-celebryta, rozdaje autografy, pozuje do zdjęć, znalazł się ponadto na liście stu najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Cieszy się tak ogromnym szacunkiem, że władze ekipy z Monachium nie mają mu za złe nawet tego, że jego klinikę odwiedzają piłkarze rywali, ostatnio chociażby Julian Draxler i Robert Lewandowski. „Nabrał na tyle dużego zaufania, że kluby wysyłają do niego swoich podopiecznych tuż przed pojedynkiem z Bawarczykami” – wyjaśniał na łamach serwisu fussbalingdoping.de prezydent Bundesligi, Wolfgang Niersbach.

Równie niepodważalna jest jego pozycja w Bayernie. Za czasów Heynckesa siedział tuż obok niego na ławce trenerskiej, a stawiane diagnozy decydowały o tym czy dany zawodnik nadawał się już do gry, czy musiał jeszcze swoje odczekać. Wyobrażacie sobie, żeby Guardiola wysłuchiwał porad jakiegoś lekarza, odnośnie tego z kogo może skorzystać w wyjściowej jedenastce, a kogo posadzić co najwyżej na ławce rezerwowych? W monachijskiej drużynie i z niemieckim medykiem jest to najwidoczniej możliwe.

Jeśli pamiętacie „Czas Apokalipsy” i podróż głównego bohatera w głąb Wietnamu, która z każdym pokonywanym metrem przypominała wędrówkę do samego centrum piekła, to nietrudno o podobne odczucia wśród zespołów jadących na Allianz Arena. Brakuje tylko, by stadion witał przyjezdnych kawałkiem AC/DC „Hells Bells”. I należy pamiętać, że w tej diabelskiej świcie Guardioli nadal ważne miejsce zajmuje człowiek ze strzykawką w ręku. Bez uwzględnienia Müllera-Wohlfahrta zagadka nieśmiertelności Bayernu byłaby nierozwiązywalna.