środa, 27 marca 2013

Bośnia i Hercegowina: kraj wojny i futbolu

Zenica to niewielka, trochę ponad stutysięczna mieścina położona w centralnej części Bośni i Hercegowiny. Równe dwadzieścia lat temu mieszkańcy tego przemysłowego miasteczka doświadczyli prawdziwego koszmaru. Nieustanne bombardowania, ulice skąpane we krwi, nienaturalnie powykręcane ciała ludzi, leżące dosłownie wszędzie, doszczętnie zrujnowane budynki, straszące pustkami i wszechobecna, przerażająca cisza.
 
Parę dni temu, w piątkowy wieczór Zenica tętniła życiem. Nie Sarajewo, którego obiekt piłkarski przynosi pecha, bo podobno znajduje się na wojennym cmentarzysku, a właśnie Zenica. Sympatycy zgromadzeni na stadionie byli świadkami wielkiego triumfu bośniackiego futbolu. Edin Džeko i spółka rozprawili się z najpoważniejszym konkurentem – Grecją – i wyłącznie niewytłumaczalna katastrofa może pozbawić ich przepustek na mundial w Brazylii. 
 
Młode państwo, wciśnięte w region nieprzerwanie od wieków nękany przez różnego rodzaju brutalne konflikty zbrojne, dochowało się wyśmienitej reprezentacji. Przyglądając się krótkiej historii kraju, wgłębiając się w zakamarki tego osobliwego środowiska, gdzie nie brakuje podziałów i zatargów, a zwykła codzienność nie zagląda tam prawie żadnego dnia, bardzo łatwo dojdziemy do wniosku, że oto narodziło się coś, co w takim miejscu nie miało po prostu prawa się narodzić.
 
Na wojennym szlaku
 
Jakieś dwie dekady temu pewien dzieciak wybierał się na mecz ze swoimi rówieśnikami na pobliskim klepisku. Pierwszy raz jednak zdarzyło się, że nie pozwoliła mu na to jego matka. Miała złe przeczucie i nie chciała, aby akurat tego popołudnia jej syn uganiał się za futbolówką. Zmotywowany chłopiec pragnął dopiąć swego, w dziecięcej fantazji bowiem taki mecz oznaczał coś więcej niż tylko przyjemną rozrywkę, to był prawdziwy pojedynek na śmierć i życie. W tym momencie jeszcze nie widział, że to oderwane od rzeczywistości powiedzenie lada chwila nabierze znamion potwornej realności.
 
Desperacja ustąpiła w końcu miejsca bezsilności i wściekłości. Młodzieniec nie założył butów i nie wybiegł – tak jak zwykle – uradowany z domu. Został w nim i z płaczem udał się do własnego pokoju. Parę minut później usłyszał wybuch. Na klepisku, gdzie bawili się jego koledzy, eksplodował granat. Wielu z nich poniosło natychmiastową śmierć. Jedynie nieliczni mieli szczęście i mimo ciężkich ran przeżyli. Gdyby nie zrządzenie losu bądź prorocze przeczucie matki Edin Džeko nie strzelałby obecnie goli dla Manchesteru City i nie stałby się idolem bośniackiej młodzieży.
 
W trakcie wojny ukrywał się w małym mieszkaniu dziadków. Na powierzchni nie przekraczającej czterdziestu metrów kwadratowych, żyło piętnaście osób. Dom i samochód jego rodziców uległy zniszczeniu, a cała rodzina chowała się za każdym razem, gdy słyszała wystrzały lub wybuchy bomb: „To były trudne czasy. Nie mieliśmy zbyt dużo pożywienia, rzadko kiedy jedliśmy trzy posiłki dziennie. Żyliśmy w ciągłym strachu”.
 
W latach 1992-1995 na terenie kraju toczyły się działania wojenne. Najbardziej krwawy konflikt na Starym Kontynencie od czasów II Wojny Światowej. Stolicę, okupowaną przez ponad trzy lata, niemal zrównano z ziemią. Zginęło około stu tysięcy ludzi, a ponad dwa miliony uciekło.
 
Z kraju wyemigrowało wielu zawodników. Podpisywali kontrakty z klubami z całej Europy. Niektórzy osiedli w sąsiednich państwach i reprezentowali tamtejsze drużyny narodowe, jak np. Mario Stanić (grał dla Chorwacji) czy Savo Milošević (występował w koszulce Serbii).
 
Powojenny nieład
 
Kiedy regularne bitwy ustały, mieszkańcy Bośni i Hercegowiny z utęsknieniem czekali na dni normalności, lecz te nie nadeszły. Rany zadane podczas wojny okazały się za głębokie, a urazy i powstałe bariery społeczne nie do przeskoczenia. Podobnie działo się w piłce nożnej. Rodziła się ona w atmosferze totalnego chaosu, wzajemnej nienawiści i zupełnej niepewności.
 
Na domiar złego, wszystko trzeba było budować od zera. Dosłownie od zera. Wyniszczająca wojna domowa, zrujnowała większość stadionów i ośrodków treningowych. Spowodowała, że dzieci nie śmiały nawet marzyć o tym, by pobawić się futbolówką. Brakowało pieniędzy, szkółek piłkarskich i trenerów, którzy umieliby je poprowadzić.
 
Społeczne podziały odcisnęły trwałe piętno na dyscyplinie. Bośniacy wcale nie zeszli z wojennego szlaku. Zmieniła się tylko optyka. Konflikty z miejscowości i ulic przeniosły się na futbol i stadiony. Rozpoczęła się walka o wpływy i żadna ze stron nie zamierzała ustąpić. W państwie dochodziło do zupełnie absurdalnych sytuacji, a dalsza - powojenna już - zawierucha wywróciła wszystko do góry nogami.
 
W kraju mieszkali obywatele trzech różnych narodowości, które nie mogły na siebie patrzeć. Miasta podzielono na trzy sektory, należące do serbskich, chorwackich i muzułmańskich Bośniaków. Powstały również trzy różne piłkarskie ligi.
 
Pięć najlepszych zespołów muzułmańskich i trzy pierwsze chorwackie miały walczyć w play-offach, które wyłonią mistrza i uczestników europejskich pucharów. Serbskie nie chciały brać udziału w dalszej rywalizacji.
 
Tymczasem do fazy pucharowej nigdy nie doszło, gdyż muzułmańskie ekipy protestowały wobec decyzji chorwackich decydentów mieściny Mostar. Velež Mostar, muzułmański klub, który w latach siedemdziesiątych zasłynął z tego, że wyeliminował Derby County w Pucharze UEFA pomimo wyjazdowej porażki 1-3, musiał szukać nowego stadionu. Stary, znajdował się aktualnie w strefie „chorwackiej” i lokalne władze nie zezwoliły drużynie na jego używanie. Strajku nie uznała UEFA i wykluczyła wszystkie bośniackie zespoły z europejskich turniejów.
 
Ogólnonarodowa chryja o futbol ligowy trwała do 2002 roku. Wtedy w końcu udało się zorganizować jednolite rozgrywki. Gdy Bośniacy uporali się z jednym problemem, na horyzoncie pojawiły się następne. Teraz jednak kibice mieli wspólnego wroga.
Na wojnie z piłkarskim związkiem
 
Bośniacką federację powołano do życia wraz z powstaniem ligi. Posiadała trzech prezydentów, a każdy z nich reprezentował daną grupę etniczną. Od początku jej istnienia rządziły nią osoby posiadające minimalną wiedzę o piłce, najczęściej z mocno niejasną, kryminalną przeszłością. Związek nie potrafił uwolnić się od politycznych wpływów. Za kulisami futbolu stali więc i pociągali za sznurki ludzie, którzy nie mieli o nim bladego pojęcia.
 
Negatywną opinię sukcesywnie pogarszały niezrozumiałe decyzje i szemrane konszachty działaczy. Sekretarzowi generalnemu związku, Munibowi Ušanoviciowi, sąd zarzucił oszustwa podatkowe. Inni włodarze zostali oskarżeni o zdefraudowanie gotówki, a do samej federacji przylgnęła łatka pralni brudnych pieniędzy.
 
Dwuznaczne działania dotyczyły głównie reprezentacji. To w niej promowano anonimowych zawodników, którzy występowali w jednym spotkaniu, po czym zmieniali klub, a zyski ze sprzedaży lądowały w związkowym skarbcu. Najwyrazistszym przykładem kuriozalnych czynów, jakich dopuszczali się oficjele jest przypadek Ante Aračicia. Gracz, który nie posiadał obywatelstwa Bośni i Hercegowiny, przyszedł na świat w jakiejś mieścinie w Chorwacji i jedynie figurował w kadrze najgorszej wówczas ekipy ligi belgijskiej, nie wąchając murawy choćby przez minutę, trafił do kadry na mecz eliminacyjny z Grecją.
 
Podejrzenia wzniecały również częste sparingi z Iranem. Na przestrzeni paru lat drużyna narodowa kilkakrotnie wyjeżdżała do Teheranu w środku sezonu, tylko dlatego, że działacze za mecz otrzymywali trzysta tysięcy euro. Jedno z takich spotkań towarzyskich przyczyniło się do zwolnienia selekcjonera Meho Kodro, który sprzeciwił się postanowieniom władz i razem z zawodnikami odmówił wyjazdu.
 
Z biegiem czasu związek wzbudzał coraz większą niechęć fanów, których protesty stale przybierały na sile. W 2007 roku arbiter przerwał mecz z Norwegią z powodu zamieszek na stadionie. W 2008 dziewiętnastu graczy reprezentacji zbojkotowało spotkanie z Azerbejdżanem. W 2010 podczas meczu z Luksemburgiem jednego z prezydentów – Bogdana Ceko – zaatakowała grupa niezidentyfikowanych napastników.
 
Wieczna wojna
 
Związek piłkarski, przegrywający walkę z kibicami, niczym zranione zwierzę, miotał się dalej i kurczowo trzymał swego dostatniego życia. Na batalię z FIFA i UEFA nie było go jednak stać.
 
Obie zwierzchnie federacje tymczasowo zaakceptowały strukturę bośniackiego związku, złożonego z trzech prezydentów, mając na uwadze trudną sytuacje polityczną państwa. Kiedy zmiany nie nadchodziły i nic nie wskazywało, że działacze mogą dojść do kompromisu, Sepp Blatter oraz Michel Platini wytoczyli najcięższe działa.
 
W 2010 roku jeszcze upominali Bośniaków o konieczności bezzwłocznych reform, lecz ponad połowa z pięćdziesięciu czterech delegatów odrzuciła możliwość jakichkolwiek zmian. Cierpliwość FIFA i UEFA skończyła się następnej wiosny. W kwietniu 2011 Bośnia i Hercegowina została wykluczona z wszelkich rozgrywek.
 
Związek w trybie natychmiastowym musiał zmienić swój status i przeobrazić się w całkowicie apolityczny. Sankcje poskutkowały na tyle dobrze, że wraz z końcem maja nowo powstały komitet pod przewodnictwem byłego selekcjonera Jugosławii Ivicy Osima doprowadził do szybkiego porozumienia.
 
Gdy po brutalnym konflikcie z lat dziewięćdziesiątych rozgorzały wojny futbolowe o ligę i z federacją, to fani wciąż najwidoczniej odczuwali niedosyt. Oprócz wewnętrznych sporów prowadzili bitwę z Serbią. Najbardziej znienawidzoną nacją, gdyż w trakcie wojny to właśnie pomiędzy bośniackimi Serbami a nowymi władzami Bośni i Hercegowiny dochodziło do najostrzejszych starć.
 
Do dzisiaj pojedynki między Bośnią a Serbią należą do najgorętszych na Starym Kontynencie. Kiedy w 2004 roku kibice rywala przybyli ze swoim zespołem do Sarajewa, przywitał ich transparent: „Mamy 250 tysięcy powodów, by was nienawidzić”.
 
Przed meczem autobus przewożący sympatyków gości, został obrzucony kamieniami. W trakcie spotkania wygwizdano hymn Serbii, a miejscowi fani rzucali w zawodników czym popadnie: krzesełkami, zapalniczkami i bateriami z komórek. Przyjezdni kibice nie pozostali dłużni i skandowali hasła na cześć Radovana Karadžicia oraz Ratko Mladicia, czyli ludzi oskarżonych o zbrodnie wojenne.
 
Po meczu sympatyk Serbii oberwał kamieniem, a jeden z fanów gospodarzy życzył śmierci Marko Panteliciowi, w chwili, gdy ten udzielał wywiadu dla telewizji.
Narodowy miszmasz
 
Współczesne losy Bośni i Hercegowiny to totalne pomieszanie z poplątaniem. Zagmatwane dzieje najdobitniej ukazuje piłkarska reprezentacja. To prawdziwy narodowy miszmasz, multikulturowy zlepek osób kompletnie do siebie niepodobnych. To drużyna ludzi, których rodziny kilkanaście lat temu stały po przeciwnych stronach barykady, walczyły ze sobą o przetrwanie, a których dziś łączy jeden wspólny cel.
 
Rekordzista pod względem ilości występów – Zvjezdan Misimovic i rekordzista pod względem liczby zdobytych bramek – Edin Džeko, duet świetnie uzupełniających się na boisku graczy, przyjaciół z szatni, dzieli kulturowa przepaść. Misimović to bośniacki Serb, który urodził się w Niemczech, a gwiazdor Manchesteru City to muzułmański Bośniak.
 
Niedawny exodus ludności bośniackiej spowodował, że uzdolniona młodzież uczyła się gry w piłkę w różnych zakątkach Europy. Bośni i Hercegowinie zupełnie przypadkowo zatem przytrafiła się „złota generacja”. Zgraja wybitnych zawodników, która wyskoczyła niczym diabeł z pudełka.
 
Vedad Ibišević i Senad Lulić w młodym wieku wyemigrowali do Szwajcarii i tam zaczynali przygodę z futbolem. Miralem Pjanić mając roczek, trafił do Luksemburgu, gdzie stawiał pierwsze piłkarskie kroki. Asmir Begović karierę rozpoczynał w akademii FC Portsmouth. Wspomniany wyżej Misimovic i Sejad Salihović zostali ukształtowani w Niemczech.
 
Bośniacy nie poznali się nawet na talencie Edina Džeko. Kiedy ten reprezentował barwy Željezničara Sarajewo, grał w pomocy i był powszechnie uważany za zawodnika zbyt wysokiego oraz o niewielkich możliwościach technicznych. Drzemiący w nim potencjał, dostrzegł dopiero Czeski szkoleniowiec Jiří Plišek, który przez moment pracował w klubie z Sarajewa. Nieco później, sprowadził on gracza do FK Teplice, gdzie wyszkolił na zabójczo skutecznego napastnika.
 
Futbol ponad podziałami
 
Bośniacka diaspora sprawiła, że w niemal każdym miejscu Starego Kontynentu można spotkać nie tylko graczy, wywodzących się z tego maleńkiego państwa, ale także sympatyków z nim powiązanych. Pewna grupa kibicowska zrzesza Turków pochodzenia bośniackiego, których przodkowie opuścili tę krainę tuż po upadku Imperium Otomańskiego.
 
Jednak dopiero obecne sukcesy reprezentacji sprawiają, że fani zaczynają w pełni utożsamiać się z własną ojczyzną. Dotychczas bowiem serbscy Bośniacy kibicowali wyłącznie Serbii, a chorwaccy sympatyzowali z Chorwacją. Jedynie Bośniacy muzułmańscy wspierali swoją drużynę narodową. Teraz o zadawnionych podziałach zwaśnione grupy etniczne powoli zapominają, bo łączy ich jedno marzenie – by zobaczyć swój kraj na Mistrzostwach Świata.
 
To futbol dał Bośniakom nadzieję. Jeszcze paręnaście lat temu nie mieli jej w ogóle. Okrutny konflikt zniszczył zarówno miasta, zabytki, gospodarkę, jak i ludzi. Koszmar sprzed lat nieustannie powracał. Ofiary wojny opowiadały o niewyobrażalnej bestialskości i nienawiści swoich oprawców. Za pomocą słów starały się wyrazić to, co jest nieopisywalne.
 
Jeśli więc dzisiaj chwile szczęścia oraz błogiego zapomnienia przynosi im jedna z najbardziej błahych i trywialnych dziedzin życia, to nie ma to jakiegokolwiek znaczenia. Czerpią z niej niezobowiązującą radość i podkreślają: „Wreszcie w naszym kraju po wielu latach łez i frustracji na twarzach ludzi widać uśmiech. Piłka nożna to coś więcej niż zwykła gra”.

poniedziałek, 11 marca 2013

Czas jest najprostszą rzeczą



Od dobrych paru lat nagminnie nas oszukują. Oszukują nie tylko wszystkich dookoła, ale także siebie samych. Okłamują swoje wyeksploatowane do granic możliwości mięśnie i wyniszczone godzinami maksymalnego wysiłku ciała. Co grosze, w swoim oszustwie zapędzili się tak daleko, że kwestionują odwieczne ziemskie prawo – wszystko podlega przemijaniu, a każda żywa istota starzeje się nieubłaganie.


Javier Zanetti i Ryan Giggs kpią sobie w żywe oczy z tego bolesnego prawidła naszego świata. Śmieją się do rozpuku, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będą szydzić oraz oszukiwać jeszcze przez - przynajmniej - kolejny sezon. Już wiemy, że Walijczyk swój pobyt w Manchesterze przedłuży o następne dwanaście miesięcy. O nowym kontrakcie Argentyńczyka na razie mówi się nieoficjalnie, lecz wiele źródeł podaje, że gracz Interu umowę podpisze lada dzień.


Angielski i argentyński Benjamin Button


Powiedzieć, że czas się ich nie ima, to nic nie powiedzieć. Zdaje się, że u obu następuje identyczny proces, jak u tytułowego bohatera filmu „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” – z biegiem lat, z roku na rok młodnieją w zadziwiający sposób.


Młodzieńcza werwa już od dawna powinna stanowić dla nich zapomniany relikt przeszłości. Tymczasem Zanetti w sezonie potrafi rozgrać pięćdziesiąt spotkań. Od 2002 roku nie zdarzyło się, by wystąpił w mniejszej ilości meczów. W ciągu sezonu pokonuje zazwyczaj największy dystans spośród kolegów z zespołu. Najczęściej również przewyższa pod tym względem większość futbolistów z włoskiej ligi.


Zasłużył sobie na przydomek „Il Trattore”, co w języku polskim oznacza traktor, ze względu na swoje niewyczerpywalne złoża energii. Zasuwa za piłką niczym zaprogramowana maszyna, która zaprzestaje swego obłąkańczego pędu dopiero w momencie, gdy wybrzmi ostatni gwizdek arbitra. Nieważne są kilometry, które jego organizm pokonał w trakcie meczu. Nieistotne są minuty, w których jego mięśnie pracowały na najwyższym poziomie.


Niezłomność i żelazna kondycja to jego znaki rozpoznawcze. W spotkaniu z Bologną w Pucharze Włoch sprzed kliku tygodni doszło do dogrywki. W niej na zawodnika najmniej zmęczonego wyglądał prawie 40-letni Zanetti. Argentyńczyk w 110 minucie przeprowadził rajd, który mógł zakończyć zdobyciem bramki, ale trafił tylko w słupek.


Giggs w trakcie zaciętych i wyczerpujących bojów wygląda na młodzieniaszka, który ledwie wczoraj rozpoczynał piłkarską przygodę. Od pierwszej do ostatniej minuty ugania się za futbolówką bez utraty tchu od jednego pola karnego do drugiego, nic sobie nie robiąc z tego, że w nogach po raz enty ma minuty morderczego meczu. Pod względem wytrzymałościowym nie odstaje zupełnie od graczy młodszych o ładnych kilkanaście lat i uboższych w boiskowy staż o setki godzin. Mogliśmy się o tym dobitnie przekonać, oglądając niedawny hitowy pojedynek Ligi Mistrzów pomiędzy „Czerwonymi Diabłami” a „Królewskimi”.


Walijczyk przywdziewa koszulkę Manchesteru United od marca 1991 roku. To jego dwudziesty trzeci sezon w Premier League. W każdym wpisywał się na listę strzelców. Nawet teraz, kiedy zbliża się do czterdziestki umie skutecznie wybawić swój zespół z opresji – będąc asystentem lub egzekutorem.


Argentyńczyk po stadionach Serie A biega niezmordowanie od niespełna dwóch dekad. Jest rekordzistą pod względem liczby występów w lidze włoskiej wśród wszystkich obcokrajowców, którzy przemierzyli murawy Półwyspu Apenińskiego. Wyżej od niego w ogólnej klasyfikacji znajduje się tylko Paolo Maldini, którego zresztą zawodnik Interu pragnie prześcignąć. Brakuje mu pięćdziesięciu spotkań.


Do Mediolanu przybywał z etykietą gracza kompletnie anonimowego. Do stolicy mody przyleciał jedynie z torbą i butami piłkarskimi. Przeciskał się pośród kibiców, a gdy odbyła się jego oficjalna prezentacja, każdy zastanawiał się z kim ma do czynienia. Dziś to żywa legenda „Nerrazurrich”. Przetrwał rządy siedemnastu menadżerów. Wybitni specjaliści ławek trenerskich przychodzili do klubu i się z nim żegnali, wielkie gwiazdy futbolu przyjeżdżały i odjeżdżały, a on jak trwał, tak trwa nadal. Od czternastu lat nosi opaskę kapitańską ekipy z północy Italii, od osiemnastu niezmiennie zachwyca sympatyków Interu, gra w tej samej fryzurze i chodzi do tego samego fryzjera, który jest fanatykiem Milanu.


Przyglądając się karierze Giggsa nie uwolnimy się od natrętnego pytania: czy jeden zawodnik może rozegrać więcej meczów w Premiership – odkąd ją utworzono, czyli od 1992 roku – niż znana angielska drużyna, dosyć utytułowana, którą aktualnie w przedsezonowych prognozach zalicza się zawsze do faworytów rozgrywek? Odpowiedź brzmi twierdząco. Walijczyk zagrał w 612 spotkaniach w Premier League, dokładnie o trzydzieści więcej niż Manchester City.


Mając na karku tyle lat, co Giggs powiedzielibyśmy, że to po prostu niemożliwe. Niemożliwe, aby grać na tak niebotycznie wysokim poziomie i w takim piekielnie ambitnym klubie, jak Manchester United. Nierealnym byłoby już wyobrażenie sobie takiej sytuacji. Jeśli jakimś cudem ujrzelibyśmy to oczami wyobraźni, momentalnie stwierdzilibyśmy z pełnym przekonaniem, że to gracz wiecznie młody.


Czy istnieje zatem sekret ich długowieczności? Jak tłumaczyć ten fenomen? Gdzie należy szukać wskazówek do rozwikłania tej fascynującej łamigłówki i czy można w ogóle znaleźć jedno, proste wyjaśnienie piłkarskiej nieśmiertelności obu zawodników?


Zagadka nieśmiertelności


By nieco rozświetlić współczesną frapującą tajemnicę Giggsa, trzeba cofnąć się do 2001 roku. Wówczas, na treningu poprzedzającym mecz z Bayernem Monachium, skrzydłowy „Czerwonych Diabłów” po raz kolejny doznał paskudnego urazu ścięgna udowego: „Byłem wtedy niewiarygodnie przygnębiony. Sądzę, że to był ten przełomowy dzień, kiedy zdałem sobie sprawę, że muszę coś z tym wszystkim zrobić. Musiałem przestać pić alkohol, zwrócić uwagę na jedzenie i zacząć dietę. Kontuzje wykluczały mnie z dziesięciu-piętnastu gier w sezonie, a nie miałem jeszcze trzydziestki”.


Tej feralnej jesieni Walijczyk zagrał raptem w trzech meczach na przestrzeni dwóch miesięcy. Ku własnemu zaskoczeniu, zorientował się, że od momentu pierwszej poważnej kontuzji nie dawał z siebie maksimum: „Nie biegałem pełną parą od czasów, gdy miałem dwadzieścia lat, ponieważ starałem się być ostrożny po groźnym i nieprzyjemnym urazie łydki”.


Niespodziewanym wybawieniem stała się joga. Wyłącznie zbieg okoliczności spowodował, że trafił na tego rodzaju zajęcia. Akurat wtedy w klubie pracowała terapeutka praktykująca jogę. „Pierwsze zajęcia wyczerpały mnie doszczętnie. Wróciłem do domu i spałem przez trzy godziny” – opowiada.


Dla gracza joga okazała się swoistym balsamem na długotrwałe urazy ścięgien, wydłużając jego karierę i nieoczekiwanie zmieniając jej trajektorię - wraz z wiekiem cierpiał na coraz mniejszą ilość kontuzji: „Joga bardzo mi pomogła. Pomaga mi w treningach, bo daje elastyczność i siłę. To jedna z przyczyn, dla których wciąż gram. Zacząłem ją uprawiać, mając trzydzieści lat, bo próbowałem rozwiązać swoje problemy zdrowotne. Dzięki niej jestem teraz bardziej giętki niż dwadzieścia lat temu. Praktykowanie jogi, chodzenie na wizyty do osteopaty i zabiegi akupunktury stały się moją codzienną rutyną”.


Recepta na wieczną młodość u Javiera Zanettiego prezentuje się trochę pospoliciej. Tajnikami tej łatwej łamigłówki są zwyklejsze w świecie rzeczy i wartości: „Po pierwsze i przede wszystkim przygotowanie do meczów. Istotne są treningi z dużą intensywnością. Na każdym z nich ćwiczę tak, jakby był to finał Ligi Mistrzów. Wiele dla mnie znaczy to, że żyję w harmonii i spokoju z moją rodziną, dzięki czemu mogę skupiać się tylko i wyłącznie na futbolu. Ponadto nie wybiegam myślami w przyszłość, nie lubię niczego planować. Żyję z dnia na dzień. Czerpię radość z tego, co robię i potrafię cieszyć się z małych rzeczy”.


W tym zwykłym piłkarskim życiu da się jednak odnaleźć nietypowe zwyczaje, jak chociażby kąpiel w lodzie: „Ważna jest regeneracja, która po ciężkich spotkaniach staje się wręcz kluczowa. Aby błyskawicznie odzyskać sprawność po meczu i przygotować się do następnego trzeba zanurzać się w lodzie. To naprawdę pomaga. Poza tym dużo śpię”.


Giggs zdradza, że innym powodem jego długowieczności jest to, że nigdy nie zadowolił się tym, czego dokonał: „Kiedy byłem młody, chciałem grać dla Manchesteru. Wystąpić choć raz. Tylko jedno pragnienie, by wejść do pierwszego zespołu i tam pozostać. Potem stałem się pazerny. Chciałem być w drużynie cały czas i strzelać dla niej gole. Po paru sezonach pragnienie ciągle istniało, a wyzwania wciąż pociągały. Później zrobiłem się zachłanny i chciałem zdobywać trofea. Coraz więcej i więcej”.


Obaj to maniakalni perfekcjoniści, dla których nie ma świata poza boiskiem. Obaj mają obsesję na punkcie codziennej rutyny. Zanetti ćwiczy każdego dnia. Gdy pozostali wakacje spędzają na słonecznych plażach, jego można spotkać na boiskach treningowych Interu. Legenda głosi, że pojechał na sesję treningową nawet w dniu swojego ślubu.


Giggs niegdyś zjawiał się w ośrodku treningowym o 10:20, dziesięć minut przed rozpoczęciem ćwiczeń. Obecnie w ośrodku pojawia się o 8:30, a ćwiczenia kończy o 14. Rozciąga się przez godzinę przed i po zajęciach. Nawet dziś zostaje po treningach i ćwiczy elementy gry, które już dawno opanował niemal do perfekcji. Jeżeli nie jest zadowolony z własnego występu, np. jeśli nie udawały mu się dośrodkowania, to na treningi przychodzi z myślą, żeby ten element poprawić.


Bandyci czasu


Jeżeliby zmierzyć dystans jaki obaj pokonali na boiskach, to wyszłoby, że przebiegli odległość mniej więcej równą połowie równika – około dwudziestu tysięcy kilometrów. Jeżeliby zliczyć czas, który spędzili na murawach, to wyszłoby, że nie wyściubili nosa spoza nich przez okrągłą kalendarzową wiosnę – prawie 140 tysięcy minut. A licznik nadal bije jak szalony.


Pomimo sędziwego piłkarskiego wieku potrafili wspaniale dostosować się do futbolowej rzeczywistości, która non stop podnosi poprzeczkę trudności, wymagając od zawodników coraz większej intensywności i szybkości w grze. Walijczyk lewe skrzydło zamienił na środek pola, a rajdy z piłką na dostarczanie jej w obręb pola karnego. Argentyńczyk przegrywając kilka wiosen temu rywalizację na prawej stronie defensywy z Maiconem przeniósł się na przeciwną stronę, a gdy kontuzje zmogły środkowych pomocników, skutecznie wypełnił lukę.


Oglądając obu w akcji za każdym razem udaję się w sentymentalną podróż do lat dzieciństwa, do zamierzchłej ery futbolowych herosów i bogów, meczów piłkarskich, które w chłopięcej wyobraźni urastały do rangi śmiertelnych walk gladiatorów. Obaj zasiadali wówczas w panteonie największych i właśnie uświadamiam sobie, że po tylu latach zasiadają tam nadal. Nadal odgrywają istotne role w swoich zespołach, ani myśląc o emeryturach.


Chyba żadna siła na ziemi nie jest w stanie zmusić ich do zawieszenia butów na kołku. Tym bardziej płynący nieubłaganie czas, który zdaje się być najprostszą z przeszkód. Giggs i Zanetti stworzyli nam magiczną iluzję, której pozazdrościłby im sam Houdini.