wtorek, 27 grudnia 2011

Prawdziwa historia


W sztuce filmowej mówilibyśmy o historii do bólu prawdziwej. Pozbawionej zbędnych upiększaczy, znamion barwnych opowiastek oraz moralizatorskich przesłań. Powstałaby historia, której każde przesiąknięte do cna realizmem ujęcie, powodowałby niestrawność moralną nawet u bezdusznych i wytrwałych widzów. Jej naczelnym celem byłoby ukazanie życiowych dramatów jednostek w możliwie najbardziej autentycznej formie. Niestety, dokładnie miesiąc temu byliśmy świadkami historii brutalnie prawdziwej. 27 listopada Gary Speed odebrał sobie życie.

Wydarzenie, tym bardziej szokujące, iż piłkarski świat da się porównać jedynie do Hollywoodu. Jest to świat wielkich finałów różnorodnych imprez, mieniących się statusem piłkarskich superprodukcji, które frekwencją przebijają niejedną filmową superprodukcję; świat fanatyków skłonnych oglądać piłkę nożną nałogowo, bez ustanku: w końcu świat gigantycznych pieniędzy, doskonały produkt marketingowy i medialny. Główni bohaterowie - wybitni piłkarze, szczycący się sławą porównywalną do gwiazd ekranu - w oczach sympatyków tej dyscypliny to herosi nieugięci, którym niestraszne żadne wyzwania. Mają co tylko zapragną: popularność, kasę, szczęście. Depresja, troski, osobiste problemy nie mogą ich dosięgnąć. Nieustannie bije od nich naturalna pewność siebie, a uśmiech z twarzy nie schodzi nigdy. Jednak wśród blasków fleszów taka postawa nie zawsze jest szczera. Pod tą kotarą wielkości skrywają często rozterki emocjonalno-egzystencjalne, o których wstyd opowiadać, gdyż zostali stworzeni do wykonywania najlepszego i najprzyjemniejszego zawodu na globie.

Historia Speeda układała się, jak w filmie made in Hollywood. Był jednym z najznamienitszych walijskich zawodników (w reprezentacji rozegrał 85 meczów), a także jednym z najbardziej zasłużonych w angielskiej lidze (640 spotkań, jeszcze do niedawna rekordzista pod względem występów w Premier League). Występował w Leeds United, Newcastle, Evertonie oraz Boltonie Wanderers. W całej Anglii był człowiekiem bardzo szanowanym (odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego), zawsze pogodnym, spokojnym, pozostającym z dala od afer, wzorem futbolisty, profesjonalistą w każdym calu, który wspaniałą karierę zawdzięcza ciężkiej i intensywnej pracy. Był ponadto niezwykle obiecującym szkoleniowcem, w lutym bieżącego roku został selekcjonerem Walii. Podobno wiódł udane życie rodzinne, miał dwójkę dzieci. Dlatego właśnie jego samobójstwo do tej pory owiane jest aurą tajemniczości. Do dzisiaj nikt nie jest w stanie otrząsnąć się z szoku.

Na Wyspach Brytyjskich od kilku lat działa klinika Tony’ego Adamsa, w której leczy się m. in. depresję. Po niedawnym tragicznym zdarzeniu zgłosiło się do niej dziesięciu graczy, a tamtejsza federacja rozesłała piłkarzom broszury o chorobie. Inicjatywa wielce szlachetna i potrzebna, gdyż w tej wyśnionej i wymarzonej futbolowej rzeczywistości nie brakuje historii przesiąkniętych brutalną realnością (śmierć Roberta Enke, Adama Ledwonia, Sławomira Rutki). Należy również wspomnieć o licznych samobójczych próbach, m. in. Pessotto czy Adriano.

Rozprawiając o tego typu rzeczach dotykamy zagadnień śliskich etycznie, gdzie wszelkie próby wytłumaczenia, znalezienia przyczyn będą jedynie moralizatorską paplaniną. Można bowiem mówić o nadmiernej presji, ciągłym stresie, wiecznie niezaspokojonych oczekiwaniach kibiców. Można podkreślić wpływ mediów, stale szukających sensacji, nakręcających spiralę krytyki i nienawiści. Można zauważyć ambicję futbolistów, frustrację wynikającą z siadania na ławce rezerwowych bądź kontuzji, które nie pozwalają na regularne występy. Staje się to wielokrotnie asumptem do ucieczki w sferę życia rozrywkowego. Alkohol oraz narkotyki wykończyły organizmy wielu zawodników (George Best, Socrates). Nierzadko gracze próbują zdusić problemy w sobie, zataić przed innymi własne rozterki, podejmując samotną walkę.

Dla większości ludzi samobójstwa piłkarzy to temat tabu, dla innych kwestia nieistotna. W świecie zdominowanym przez konsumpcyjny styl życia, pogoń za karierą i szmalem, bezrefleksyjną postawę mas, grę pozorów, cyniczną obłudę oraz hipokryzję, w którym empatia oraz humanitaryzm już dawno przestały przedstawiać jakąkolwiek wartość, nie brakuje ludzi zagubionych, nie radzących sobie z codziennością. Niewielu dostrzega, że depresja może dosięgnąć nawet tych, którzy mają wszystko. Szef kliniki wspieranej przez Adamsa, Peter Key, przekonuje: „Musimy zdać sobie sprawę, że trzeba inaczej patrzeć na zawodników. Sława i pieniądze nie muszą dawać szczęścia”.

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Przepis na Ligę Mistrzów


Apoel Nikozja i FC Basel narozrabiały w tej edycji Ligi Mistrzów tak bardzo, że powinniśmy zastanowić się czemu polskie kluby nie potrafią dokazywać w równie dużym stopniu. Ich sukces to nie tylko ogromny powód do dumy dla tamtejszych kibiców, ale także ciężki orzech do zgryzienia dla prezesów naszych drużyn, gdyż kwestionuje trudności związane z awansem do tego turnieju wynikające jedynie z braku pieniędzy (cypryjska ekipa posiada przecież mniejszy budżet od Wisły Kraków, Lecha Poznań, Legii oraz Polonii Warszawa).

Powiadają, że Liga Mistrzów to elitarne rozgrywki dla najbogatszych. Tymczasem niedawno po europejskich murawach biegali, chociażby gracze Bate Borysów, którego budżet nie wystarczyłby nawet na walkę o utrzymanie w Ekstraklasie. Zatem kwestie finansowe nie stanowią już kłopotu. Liga stopniowo się bogaci, zbliżające się Mistrzostwa Europy napędzają koniunkturę, a infrastruktura sportowa jest w więcej niż zadowalającym stanie. Prezesi mogą pozwolić sobie na coraz wyższe kontrakty dla największych gwiazd. Dość powiedzieć, że stać nas na połowę zawodników z Serie A. Problemów należy doszukiwać się raczej w sposobie zarządzania zespołami i przygotowaniami do sezonu.

My jednak pogody ducha nie tracimy nigdy, na wszelkie kłopoty patrzeć nie chcemy, zachować przytomność umysłu jest nam tym ciężej, im więcej mamy powodów do radości. A ostatnio podobno uzbierało się ich co nie miara. Wszak od 41 lat nie mieliśmy dwóch drużyn, które zagrają w europejskich pucharach wiosną (szmat czasu wobec 15 lat oczekiwań na występy w Lidze Mistrzów). Nieważne, że jeszcze w latach 70-tych i 80-tych mogliśmy rozkoszować się sukcesami Wisły (w 1979 roku doleciała do ćwierćfinału Pucharu Mistrzów) bądź Widzewa Łódź (w 1983 dofrunął do półfinału Pucharu Mistrzów). W latach 90-tych mogliśmy liczyć na pojedyncze wybryki Legii (w 1996 zanotowała awans do ćwierćfinału LM) czy Widzewa (w 1996 doczłapał do fazy grupowej LM).

Nieistotne, że potem następował powolny, acz sukcesywny uwiąd polskiej piłki. Obecnie w tak dalece zaawansowanym stadium, że Ligę Mistrzów trzeba umieścić w sferze marzeń, a każdy najmniejszy sukcesik przyjąć za okaz endemiczny (patrz: wyniki w Lidze Europejskiej), którego pojawienie się na terenach nadwiślańskich jest rzeczą wyjątkową i, którym wypada nacieszyć się zawczasu, gdyż może być tym jednym z niepowtarzalnych.

Piętnaście lat czekamy na pomyślne wiatry w eliminacjach do Ligi Mistrzów. Piętnaście lat w futbolowym świecie to wieki. W ciągu tych piętnastu lat formuła turnieju zmieniała się czterokrotnie – najpierw poszerzono ją do 24 zespołów, następnie do 32, wprowadzono drugą rundę grupową, później z niej zrezygnowano, a ostatnio zreformowano system eliminacji (podział na koszyki „mistrzowskie” i „niemistrzowskie”). Na przestrzeni piętnastu lat w tych rozgrywkach obserwowaliśmy reprezentantów z trzydziestu krajów Europy. Pozostałe albo mają, zaledwie iluzoryczne szanse na awans (amatorskie ligi w Andorze, San Marino, Luksemburgu itd.) albo wstąpiły pod egidę UEFA stosunkowo niedawno (Kazachstan, Czarnogóra). W trakcie piętnastu lat w Lidze Mistrzów zagrały drużyny z liczącego 800 tysięcy mieszkańców Cypru (Anorthosis Famagusta, Apoel Nikozja), 2 miliony mieszkańców Słowenii (NK Maribor) czy pięciomilionowych państw jak Finlandia (HJK Helsinki) bądź Słowacja (FC Kosice, Artmedia Petrzalka, MSK Zilina).

Niezmienna jest tylko pozycja naszego państwa w piłkarskim światku, któremu nie pomogły nawet sprzyjające i niezwykle łaskawe reformy UEFA. Niezmienny od dobrych kilku lat jest poziom polskiej kopanej. Wszystko inne zmieniło się diametralnie, lecz pytanie pozostało to samo: dlaczego polski klub od tylu lat nie potrafi wyszarpać promocji do tego upragnionego turnieju ?

środa, 14 grudnia 2011

Cudotwórca w Turynie


Antonio Conte jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki odmienił drużynę, która w poprzednich dwóch sezonach przynosiła fanom więcej trosk i wstydu, a przeciwnikom powodów do złośliwych szyderstw; która nie potrafiła poradzić sobie z najsłabszymi w Serie A rywalami; która prezentowała futbol nieudolny, a zawodnicy wychodzili na boisko wyłącznie z myślą, aby ich wkład w niepowodzenia był względnie niewielki. Od czasu przyjścia nowego szkoleniowca wszystkie te złe demony zostały rozgonione.

Juventus to teraz perfekcyjnie naoliwiona maszyna, w nawyku mająca tylko wygrywanie. Jedyna, z tych najsilniejszych lig, która do tej pory jeszcze nie przegrała. Seria 15 meczów bez porażki, w tym 9 zwycięstw oraz 6 remisów (wliczając spotkanie z Bologną w Pucharze Włoch) wygląda zjawiskowo. Mentalność piłkarzy oraz ich niesamowita determinacja, styl gry i sposób w jaki zespół został przygotowany świadczą o klasie trenera.

Odkąd objął klub, dokonał totalnej rewolucji. Najął wybornych specjalistów od: ćwiczeń siłowych (Julio Tous – dawniej pracował w Barcelonie oraz z Rafaelem Nadalem), wytrzymałości (Paolo Bertelli – niezwykle ceniony, uważany za jednego z najlepszych w tej dziedzinie w Italii), a także zdrowia futbolistów (prof. Roberto Sassi – niegdyś zatrudniany przez m. in. Chelsea Londyn, Valencię). W trakcie letniego obozu przygotowawczego zagonił graczy do morderczych treningów.

Najważniejszą okazała się jednak rewolucja mentalnościowa. Kiedy jego podopieczni wychodzą na murawę w oczach mają mord, doskonale wiedzą, że zaraz zacznie się walka na śmierć i życie, a triumfów pożądają za wszelką cenę. Z obrzydzeniem patrzą na remisy, o porażkach nie chcą słyszeć. Pałają nienasyconą rządzą rewanżu za niepowodzenia z poprzednich sezonów, pragną wymazać ostatnie haniebnie dla zespołu lata. Włoch sprawnie wykorzystuje te skrajnie negatywne emocje, podsyca nienawiść do innych, gdyż twierdzi, że: „Kiedy przyszedłem do klubu, wszyscy byli dla wszystkich bardzo mili. Ja chciałem, byśmy stali się nieprzyjemni tak szybko, jak to możliwe. Zwycięzcy są zawsze nieprzyjemni”.

Z zawodników wyciska maksimum potencjału (niektórzy błyskawicznie odzyskują dawną wielką formę – Buffon czy Pirlo). Oczekuje od nich maksimum zaangażowania, bowiem sam również daje z siebie maksimum. Mecze przeżywa każdą komórką ciała, po nich traci głos, a wokół nie brakuje uwag, że jak tak dalej będzie się zachowywał, to nie dożyje sześćdziesięciu lat. Nie uznaje kompromisów i wymówek, liczy się wyłącznie dobro ekipy. O swoich podopiecznych jest w stanie powiedzieć: „Jeśli Pepe spada intensywność, wyciągam kij z nabitymi na niego gwoździami. To mój sekret”. Autorytet u piłkarzy ma wyjątkowy, a posłuch totalny. Dlatego jedenastka biegająca po boisku odzwierciedla, wszystko, co, prezentował jako futbolista: otwarty, pełen walki i zawziętości futbol, do tego atrakcyjny dla oka, nastawiony na zdobywanie kolejnych bramek.

Szkoleniowiec dokonał także rewolucji na boisku. Turyńczycy grają w sposób unikalny, niespotykany na murawach Serie A. Wysoko ustawiony pressing, stałe nękanie przeciwnika, szalone tempo kontrataków, dbałość o posiadanie piłki, to, zaledwie niektóre z elementów nowatorskiej taktyki. Kluczowym graczem zdaje się być Andrea Pirlo - wyrwany z Milanu za darmo, przeżywający drugą młodość – który znakomicie reguluje rytm gry oraz w pełni ukazuje fascynujący wachlarz ofensywnych możliwości drużyny. Rozgrywający może zainicjować akcję kombinacyjną, z którymś ze środkowych pomocników (Marchisio, Vidal) bądź zagrać górne prostopadłe podanie za plecy obrońców. Może również przerzucić piłkę na skrzydło, gdzie po jednej stronie biega błyskotliwy i często schodzący do środka pola Mirko Vucinic, a po drugiej zadziorny i dynamiczny Pepe.

Antonio Conte przez 13 lat gry w Juventusie zdobył Ligę Mistrzów, Puchar UEFA, Puchar Interkontynentalny, Superpuchar Europy, pięciokrotnie mistrzostwo Włoch, Puchar oraz Superpuchar Włoch. Na murawie był urodzonym przywódcą, charyzmatycznym liderem. Teraz buduje dzieło swego życia jako trener. Dla niego zmieniła się tylko perspektywa, ambicja pozostała ta sama. Mówiło się, że wraz z otwarciem stadionu (najnowocześniejszego na Półwyspie Apenińskim) Turyńczycy rozpoczęli nową erę. To zasadnicze niedopowiedzenie. Nową erę rozpoczęli z Antonio Conte.

czwartek, 8 grudnia 2011

Sens futbolu


Piłka nożna w oczach wielu ludzi jest dyscypliną błahą oraz prostacką z założenia. Na murawie przebywa 22 dorosłych chłopów, którzy robią z siebie idiotów uganiając się za kulą napompowaną powietrzem. Ktoś o zdrowych zmysłach powie, że to cyrk, gdzie małpy biegają za nic nie wartym skórzanym workiem, a splendor sławy, jakim bywają otoczeni zwycięzcy jest tak kuriozalnie wyolbrzymiony, że stanowi irracjonalizm w najczystszej postaci.

Jakim cudem, wobec tego ta prymitywna gra zawładnęła umysłami milionów ? Dlaczego od kilkudziesięciu lat fascynuje coraz bardziej kolejne pokolenia ? Zagłębiając się w istotę futbolu, dostrzegamy, że banalna z pozoru dziedzina sportu okazuje się niebanalną, a naczelną jej regułą jest brak reguł oraz powszechna nieprzewidywalność. Próby znalezienia logicznego wytłumaczenia pewnych triumfów bądź porażek, odkrycia klucza do wygrywania, po takich wieczorach, jak wczorajszy zawsze spełzną na niczym.

Oto bowiem Manchester United, który w sierpniu zlał niemiłosiernie Arsenal Londyn 8:2, teraz odpadł z - bliżej nieznaną przeciętnemu angielskiemu fanowi – drużyną z Bazylei. Drugi klub z Manchesteru, który jeszcze niedawno szokująco rozgromił „Czerwone Diabły” w pojedynku derbowym 6:1, nie był w stanie wyeliminować SSC Napoli, czyli ekipy posiadającej wielokrotnie mniejszy budżet i zbudowanej za trzykrotnie mniejszą sumę.

W grupie D, kiedy wszystko wydawało się rozstrzygnięte (po 5 kolejkach Ajax Amsterdam posiadał trzypunktową przewagę nad Olympique Lyon oraz bilans bramkowy lepszy o 7 goli) doszło do niespotykanych wydarzeń. Francuzi zdołali odrobić straty z nawiązką i awansować. Niezwykłość sytuacji pogłębiają ewidentne błędy sędziowskie na niekorzyść Holendrów w meczu z Realem Madryt (dwie nieuznane bramki) oraz jedna wpadka arbitra na korzyść Lyonu w spotkaniu z Dinamem Zagreb. Trzy gole, które zadecydowały o promocji do dalszej rundy – przypadek, czy coś więcej ?

W grupie G złożonej z mistrza Rosji – Zenitu, mistrza Ukrainy – Szachtara, mistrza Portugalii – FC Porto, najbiedniejszy w całym zestawieniu Apoel Nikozja (budżet 10 milionów euro, około dziesięciokrotnie mniejszy od pozostałych rywali) zajmuje pierwsze miejsce. To pierwszy w tym stuleciu zespół, sklasyfikowany w rankingu UEFA tak nisko (w lipcu 125 miejsce), który zagra w Lidze Mistrzów wiosną.

Współczesny futbol potrafi zadziwić każdego, nawet tych, którzy na tej dyscyplinie zjedli zęby. Alex Ferguson, będący szkoleniowcem od przeszło 30 lat, który w swojej trenerskiej karierze przeżył i zobaczył - zdawać by się mogło – wszystko, został zaskoczony po raz kolejny. W takim razie trenerzy urastają do rangi myślicieli, którzy nieskutecznie próbują ujarzmić, coś czego ujarzmić się nie da, definiować coś czego nie da się definiować. Stoją na straconej pozycji, gdyż w całej tej chaotycznej piłkarskiej materii, nie ma choćby śladowego pierwiastka sensu. Wczorajsze zdumiewające zdarzenia powinny utwierdzić nas w przekonaniu, że starania odszukania istoty futbolu można porównać do starań najtęższych głów, które od wieków usiłują znaleźć odpowiedzi na najbardziej palące ludzkość pytania.

sobota, 3 grudnia 2011

Szansa nie do zaprzepaszczenia ?

Po losowaniu grup Euro 2012 w kraju zapanowała euforia. Cieszy się Franciszek Smuda oraz jego podopieczni, cieszą się kibice. Wszyscy wierzą, że w końcu uda się dokonać czegoś historycznego – przejść fazę grupową Mistrzostw Europy. Radują się również Czesi, Grecy oraz Rosjanie. Lecz z zupełnie innych powodów. Radują się, bo wylosowali Polskę.

Euforia, którą przeżywa teraz większość fanów w naszym kraju jest tylko częściowo zrozumiała. Faktem jest, że wylosowaliśmy teoretycznie najsłabszych rywali z każdego z koszyków. Faktem jest, że los był wyjątkowo łaskawy, bo uniknęliśmy europejskich potęg, z którymi mielibyśmy iluzoryczne szanse na walkę. Dlatego, tuż po szczęśliwym losowaniu, z olbrzymią butnością i wyższością rozprawiamy o niebywale „słabych” przeciwnikach. Lecz, w czym tak naprawdę jesteśmy lepsi od Rosjan, Greków czy Czechów ?

Rosjanie to brązowi medaliści ostatnich Mistrzostw Europy. Obecnie dowodzeni przez Dicka Advocaata nie mieli najmniejszych problemów z awansem (zaledwie jedna porażka, u siebie ze Słowacją). W ich kadrze znajdują się gracze Arsenalu, Tottenhamu, Evertonu oraz Stuttgartu. Trzon drużyny stanowią piłkarze najlepszych rosyjskich zespołów: Zenitu, CSKA Moskwa bądź Rubinu Kazań. W rankingu FIFA wyprzedzają nas o 54 pozycje.

Grecja to zwycięzca Euro 2004. Są do bólu solidni, posiadają znakomitą defensywę. W eliminacjach nie przegrali żadnego spotkania, w 10 meczach tracąc jedynie 5 bramek. W rankingu są sklasyfikowani o 52 miejsca wyżej.

Czesi to brązowi medaliści wspomnianych mistrzostw w Portugalii. W ich kadrze próżno już szukać gwiazd pokroju Nedveda, Poborskiego czy Kollera. O promocję na turniej musieli walczyć w barażach z Czarnogórą. Pomimo tego w klasyfikacji narodowych reprezentacji plasują się na 33 pozycji.

Zastanówmy się w tej chwili jak sytuacja wygląda u nas. W rankingu FIFA zajmujemy 66 miejsce. Braliśmy udział w rozgrywkach w Korei i Japonii, w Niemczech oraz w Austrii i Szwajcarii. Od dwóch lat nie mierzyliśmy się z nikim w meczach eliminacyjnych, stąd nasza dyspozycja jest wielką niewiadomą. Poza Wojciechem Szczęsnym, Łukaszem Piszczkiem, Jakubem Błaszczykowskim oraz Robertem Lewandowskim nie dysponujemy futbolistami prezentującymi poziom europejski. Posiadamy zniedołężniałą formację defensywną (nie mamy pewności, kiedy Jakubowi Wawrzyniakowi zechce się poślizgnąć, a Arkadiuszowi Głowackiemu ustrzelić samobója). Posiadamy toporną linię pomocy, gdzie ciężko o jakiekolwiek oznaki kreatywności. Zmiennicy prezentują poziom gorszy od żenującego, np. dla Lewandowskiego zastępstwa nie ma żadnego. Paweł Brożek przechodzi totalny regres w Trabzonsporze, Jeleń gnije na ławie w Lille, a Sobiech ogląda spotkania Bundesligi z trybun. Można by tak wymieniać bez końca.

Z drugiej strony spoglądając na statystki meczów z krajami, z którymi przyjdzie nam grać w grupie A, nietrudno o solidną dawkę optymizmu. Z Grecją na swoich stadionach wygraliśmy wszystkie spotkania. Z Rosją/dawnym ZSRR u siebie nie przegraliśmy nigdy. Z Czechami/dawną Czechosłowacją pokonani z polskich muraw schodziliśmy ostatni raz wieki temu, przed 1950 rokiem. (Jeżeli liczyć pojedynki z Grecją, Rosją po upadku Związku Radzieckiego oraz Czechami po rozpadzie Czechosłowacji, to wygraliśmy wszystkie).

Dużo optymizmu w nasze serca powinna także wlewać osoba Franciszka Smudy. Z Widzewem dokonywał rzeczy niemożliwych. Grając przeciwko Broendby i Legią, będąc w sytuacjach gorszych niż beznadziejne, triumfował. Najpierw wydzierając awans Duńczykom w ostatnich minutach, a potem wydzierając Legionistom mistrzostwo w ostatnich minutach. Podobnie było w Lechu Poznań, kiedy eliminował Austrię Wiedeń. W 85 minucie doprowadził do dogrywki, a w niej na sekundy przed końcem dał polskiemu zespołowi awans do następnej rundy. Ponownie okazał się szczęściarzem, unikając piłkarskich mocarstw.

Na turnieju zatem czekają nas ogromne, a dla przeciętnego Europejczyka mniejszego kalibru, emocje. Podczas gdy my będziemy przeżywać pojedynki w tej mizernej grupie, reszta Europy będzie stękać z nudów i oczekiwać na konfrontacje o cięższym wymiarze gatunkowym.

Wylosowanie najsłabszych przeciwników z możliwych graniczyło z cudem (niektóre portale internetowe wyliczały, że było 1,5% szans). To jak wytypowanie szczęśliwych liczb na loterii. Wydaje się, że teraz wystarczy tylko odebrać wygraną. Oby jednak te liczby nie okazały się przeklęte (do "grupy marzeń" trafialiśmy już kilkakrotnie). Bowiem, czy dla reprezentacji, która jest najsłabszym ogniwem całych rozgrywek istnieją łatwi rywale ?