środa, 29 sierpnia 2012

Piłkarskie rewolucje, czyli baseball, matematyka i drybling Messiego



Suche dane, skrupulatne analizy statystyczne, ciągi liczbowe i rachunki prawdopodobieństwa, słupki oraz wykresy określające potencjał zawodników – sabermetria to nauka, która na zawsze odmieniła baseball. Czy futbol czeka analogiczna rewolucja ? Czy piłka nożna może stać się dyscypliną naukową podobną do matematyki ?

Zdarzyło się w Stanach Zjednoczonych na początku XX wieku. Sensacyjne wieści obiegły cały kraj. Oto jedna z najuboższych drużyn w baseballowej lidze wspięła się na wyżyny, notując niespotykane nigdy wcześniej pasmo dwudziestu zwycięstw z rzędu. W konferencji wschodniej nie miała sobie równych, rekordowo wygrywając 103 pojedynki. Później, sukces powtórzyła jeszcze trzykrotnie, za każdym razem wdrapywała się i odpadała w play-offach.

Tym samym na wytwornych baseballowych salonach na dobre zagościła biedota, wprowadzona nań przez łachmaniarza, skupującego odpady po okazyjnej cenie z okolicznych klubów. Billy Beane uchodził w owym czasie za największego ekscentryka tej dziedziny sportu. Jego metody budziły powszechne zdziwienie i znacznie odbiegały od tych, stosowanych przez bossów innych ekip.

Beane rozpoczął pracę w Oakland, od wyrzucenia skautów, tłumacząc następnie, że nie dostrzegali w graczach tego, co najcenniejsze. Wyprzedał baseballistów uznawanych za najlepszych i najwartościowszych. W zamian ściągał tych o opinii najgorszej. Baseballowych niedołęgów, figurujących w pozostałych zespołach jako typowe zapchajdziury. Z tą beznadziejną bandą, ku zaskoczeniu wszystkich, zaczął seryjnie zwyciężać mecze.

Sekretem triumfów Oakland była sabermetria (nauka, która rozwija się od lat siedemdziesiątych i usiłuje za pomocą matematycznych wyliczeń wydobyć szczegółowe i uniwersalne dane o baseballu). Beane odrzucił to, co tkwiło w tej dyscyplinie od zarania dziejów, czyli przesądy, wyczucie oraz instynkt i zawierzył czystej nauce – analizom statystycznym.

Do współpracy namówił Paula DePodestę, absolwenta Harvardu, ekonomistę z wykształcenia. Obaj stworzyli filozofię prowadzenia drużyny, która na stałe weszła do leksykonu tej dziedziny sportu, określana mianem – „Moneyball”. Główne jej założenie to ocena wartości zawodników na podstawie statystyk. Beane i DePodesta wykorzystywali analizy statystyczne, by wyławiać graczy niedocenianych, lecz, których osiągnięcia mierzone w liczbach mówiły coś zgoła odmiennego.

Metody stosowane w Oakland wkrótce rozlały się na inne zespoły. Od tego momentu wszyscy zaczęli zatrudniać armie matematyków oraz analityków. Baseball w niczym nie przypominał już dyscypliny do niedawna opartej w dużej mierze na szczęściu oraz intuicji.

Do dziś w piłkarskim świecie z filozofii „Moneyball” próbowało skorzystać wiele klubów, lecz na dłuższą metę sprawdzała się ona tylko w tych mniejszych, gdzie aspiracje najczęściej nie przekraczały batalii o utrzymanie w lidze albo walki o europejskie puchary.

Wzorowym przykładem jest Stoke City, które kupuje piłkarzy, posiadających konkretne cechy, potrzebne do realizowania ustalonej taktyki. Stoke swoją grę opiera na sile oraz stałych fragmentach (najwięcej bramek zdobywa z rzutów wolnych oraz rożnych). Dlatego właśnie w jego szeregach prym wiodą zawodnicy wysocy - Peter Crouch, Robert Huth - a także gracze szybcy, z dobrym dośrodkowaniem, jak Jermain Pennant.

Doskonałą pracę, zgodną ze strategią urzeczywistnianą przez baseballowe ekipy, wykonują również kluby pokroju: Newcastle United (podstawowa jedenastka nie kosztowała więcej niż 50 milionów euro), Evertonu (pomimo niewielkiego budżetu od paru lat plasują się w górnych rejonach tabeli), czy z sezonu na sezon skazywanego na pożarcie West Bromwich Albion.

To jednak, co tak skutecznie sprawdza się w małych lub średnich klubach, nie daje oczekiwanych rezultatów w renomowanych firmach. Kiedy John W. Henry - właściciel Boston Red Sox, które dwukrotnie triumfowało w Major League Baseball dzięki założeniom „Moneyball” – przejmował w październiku 2010 roku FC Liverpool, zapragnął przeszczepić te same idee na grunt angielski.

Amerykanin mianował na stanowisko dyrektora sportowego Damiena Comolliego, wielkiego entuzjastę analiz statystycznych, dawnego współpracownika Wengera oraz bliskiego przyjaciela Beane’a. Człowieka słynącego z kontrowersyjnej przeszłości. Wszędzie tam, gdzie trafiał, wzbudzał jedynie niechęć u trenerów oraz działaczów. Będąc w Tottenhamie, sprzeczał się o transfery z ówczesnym menadżerem Martinem Jolem. Z Saint Ettien uciekał, bo popadł w konflikt z prezesami.

Francuz niepowodzenia we wdrażaniu systemu „Moneyball” wyjaśniał antypatią środowiska piłkarskiego, mocno zakorzenionego w konserwatywno-tradycjonalistycznym myśleniu. W Liverpoolu dostał, więc wolną rękę. Wszyscy mieli podporządkować się jego słowu. Tymczasem skutki działań nowego dyrektora były opłakane. Zespół dwa sezony z rzędu grał poniżej oczekiwań i zajmował kolejno 6 i 8 miejsce. Choć Comolli wzorował się na analizach statystycznych, to większość transferów okazała się zupełnymi niewypałami. W błoto wyrzucił 78 milionów funtów.

Do drużyny sprowadził piłkarzy, którzy wedle statystyk potrafili kreować skuteczne akcje ofensywne z niemal każdego fragmentu boiska. Stewart Downing w Aston Villi szczycił się 24 procentową skutecznością dośrodkowań, zaliczył dziewięć asyst. W „The Reds” na 122 dośrodkowania raptem jedno było na wagę gola. Charliego Adama z kolei za czasów występów w Blackpool okrzyknięto najgroźniejszym wykonawcą stałych fragmentów. U nowego pracodawcy zapomniał o tej umiejętności.

Kreatywną i błyskotliwą mieszankę Comolli uzupełnił potężnie zbudowanym snajperem – Andy Carrollem. Ten jeszcze do niedawna zimnokrwisty snajper, przechodząc do Liverpoolu kompletnie zatracił swój instynkt. Przez prawie dwa lata, trafił do siatki ledwie pięciokrotnie.

Przykłady można mnożyć w nieskończoność i dowodzić, że próby systematyzacji futbolu nie mają jakiegokolwiek sensu. Tych wszystkich nieudanych operacji nie można jednak odczytywać jako ogólnej i totalnej porażki systemu „Moneyball”. Tak naprawdę menadżerowie błądzą w gęstej mgle liczb oraz statystyk. Alex Ferguson nie pozbyłby się Jaapa Stama, gdyby odpowiednio zinterpretował dane. Nie byłoby największej transferowej wpadki Realu Madryt, sprzedaży Calude’a Makele, gdyby ktoś posłużył się analizą statystyczną.

Rewolucja Beane’a polegała na tym, że on znalazł statystki najbardziej relewantne i potrafił je odpowiednio zinterpretować. Sztuczka polega zatem na tym, aby równie istotne statystyki znaleźć w futbolu i umieć je wykorzystać.

Odwiecznym problemem pozostaje charakter piłki nożnej, jej płynność oraz nieprzewidywalność. Baseball jest dyscypliną wybitnie zespołową, bardziej zorganizowaną. Bazuje na powtarzających się sekwencjach, a czynny udział w grze bierze zazwyczaj jedynie dwóch baseballistów. Futbol z kolei opiera się często na indywidualnych akacjach poszczególnych piłkarzy. Na murawie zróżnicowanie zadań jest przeogromne. Drużyny prezentują odmienny styl, posiadają inne wady i zalety. Inaczej gra się w Premiership, inaczej w Primera Division, a jeszcze inaczej w Serie A.

Nie oznacza to jednak, że rewolucja pokroju „Moneyball” nie jest możliwa w piłce kopanej. Pojedyncze niepowodzenia analiz statystycznych nie dają pewności, że takie analizy nigdy nie przyniosą sukcesu. Ziarno zostało zasiane i obecnie kiełkuje, tworząc zupełnie odrębną naukę na wzór baseballowej sabermetrii. Kluby nieustannie dążą do tego, by odkryć swoisty algorytm do zwyciężania.

Niegdyś przyglądano się ilość przebiegniętych kilometrów i to jak duży obszar boiska gracz zakryje. Współcześnie śledzi się z jaką prędkością zawodnik biega oraz, w których sektorach jest najefektywniejszy. Rozróżnia się normalne bieganie od sprintów, zwykłe podania od podań kluczowych, które otwierają drogę do bramki.

Manchester City zatrudnił rzeszę matematyków oraz analityków. Mają rejestrować każdy sprint, podanie, strzał, dotknięcie futbolówki, a nawet każdy najmniejszy ruch nie tylko zawodników pierwszego zespołu, lecz także sekcji młodzieżowych od lat 9 do lat 21, a oprócz tego wszystkich piłkarzy zebranych w Premiership.

Obrońcy „The Citizens” przed meczami poświęcają piętnaście minut na analizę swoich poprzednich występów. Obserwują straty piłki, odbiory, wślizgi, współpracę z innymi formacjami. Zawodnicy już 24 godziny po spotkaniu mogą przestudiować interesujące ich elementy gry. W zależności od pozycji mogą spojrzeć jak wspierali defensywę, w których sektorach boiska dokonali największej ilości przechwytów. Mają możliwość oceny strzałów, pojedynków jeden na jeden, rajdów, wspomagania ataków lub powrotów pod własną bramkę.

Według wielu rewolucja statystyczna futbolu dopiero się zaczyna. Arsene Wenger wraz z koncernem paliwowym Castrol stworzył program, który wylicza, czy dzięki konkretnym umiejętnościom gracza (drybling, uderzenie, celność podań) w danym sektorze boiska w trakcie akcji ofensywnej rośnie bądź maleje prawdopodobieństwo zdobycia gola. Monitoruje ponadto wydolność piłkarzy, szybkość reakcji, podejmowanie decyzji w określonych minutach potyczki. Firmy takie jak Opta oraz Prozone przygotowały złożone aplikacje, które rozbierają konfrontacje na czynniki pierwsze. Dzielą spotkania na tysiące incydentów i kilkaset rozmaitych zachowań futbolistów.

Oczami wyobraźni możemy zatem namalować sobie futurystyczny piłkarski świat, gdzie za dobór taktyki oraz zawodników odpowiadać będą najtęższe analityczne mózgi, sterowane przez supernowoczesne komputery, gromadzące miliardy danych i statystyk, przeprowadzające miliony najbardziej skomplikowanych operacji liczbowych. Jednak nawet w dalekiej przyszłości niezmiennym pytaniem bez odpowiedzi pozostanie - czy będą w stanie poradzić sobie z przebłyskami geniuszu największych futbolowych wirtuozów. Dziś najlepsze algorytmy i analizy statystyczne dadzą w łeb, kiedy np. Lionel Messi zechce przedryblować caluteńką obronę.

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Zatopiona „Żółta Łódź Podwodna”


Piłka ustawiona na jedenastym metrze. Oczy wszystkich skupione na piłkarzu, futbolówce oraz bramkarzu. W tym krótkim momencie czas spowolnił, atmosfera zgęstniała, napięcie rosło z każdym uderzeniem serca. Jedno uderzenie serca – rozbieg. Drugie uderzenie serca – strzał. Trzecie uderzenie serca – piłka zmierzająca w stronę bramki. Czwarte uderzenie serca – koniec marzeń o finale Ligi Mistrzów.

Wieczór 25 kwietnia 2006 roku kibice Villarreal zapamiętali na zawsze. Wówczas ich ukochana drużyna toczyła rewanżowy bój z Arsenalem Londyn (w pierwszym spotkaniu było 1:0 dla Arsenalu). Sympatykom zgromadzonym na stadionie „El Madrigal” szczególnie wryła się w pamięć 90 minuta pojedynku. To wtedy do rzutu karnego podchodził Juan Roman Riquelme - lider zespołu, największy jego gwiazdor. Nie wytrzymał presji, uderzył słabo, a Jens Lehmann z łatwością wyłapał futbolówkę. Argentyńczyk nie wykorzystał doskonałej okazji do przedłużenia szans na awans o chociaż dogrywkę.
Sześć lat później fani klubu przeżyli prawdziwy koszmar. W ostatniej kolejce Primera Division w ciągu zaledwie czterech minut dwie torpedy wystrzelone przez Radamela Falcao i Raula Tamudo zatopiły „Żółtą Łodzią Podwodną”. Falcao dał zwycięstwo Atletico Madryt w meczu z Villarreal. Tamudo dał wygraną nad Grenadą i utrzymanie w lidze Rayo Vallecano. Nadwątlona „Żółta Łódź Podwodna” parę dni temu wpłynęła na drugoligowe mielizny i będzie po nich dryfować, przez co najmniej rok.

Dla ekipy z Vila-real – małej mieściny położonej nad Morzem Śródziemnym, którą ciężko znaleźć na mapie – to nie pierwszyzna. Przez ponad siedemdziesiąt lat swego istnienia zespół tułał się po boiskach najniższych klas rozgrywkowych. Wszystko zmieniło się pod koniec lat dziewięćdziesiątych, wraz z przybyciem nowego właściciela - Fernando Roiga. Ten potentat ceramiczny przejął klub bez historii, z zadłużeniem i obiektem piłkarskim, liczącym niespełna cztery tysiące miejsc. Wystarczyło jednak ledwie kilka wiosen, by anonimowa drużyna zdobyła sławę w całej Hiszpanii.

Roig budował Villarreal od podstaw. „Żółta Łódź Podwodna” założona została wprawdzie w 1923 roku, ale dopiero w 1998 wypłynęła po raz pierwszy na szerokie pierwszoligowe wody. 

Nowy prezes nie tylko sprowadzał coraz lepszych graczy, lecz także zajął się rozwojem infrastruktury oraz zaplecza pierwszej kadry. Kupił 70 tysięcy metrów kwadratowych ziem, które niegdyś były gajem pomarańczowym i zainwestował 42 miliony euro, by stworzyć tam akademię piłkarską (obecnie ma tyle samo młodzieżowych sekcji, co szkółki Realu i Barcelony). Powołał do życia drużynę rezerw, która trzy sezony z rzędu spędziła w Segunda Divison. Zmodernizował stadion, który od tej chwili mógł zmieścić połowę mieszkańców 50-tysięcznego miasteczka.

Wzorowo prowadzony zespół, nie szastający na prawo i lewo kasą, generujący rokrocznie zyski, nie posiadający zadłużenia, odprowadzający podatki, wypłacający pieniądze piłkarzom zawsze na czas, zyskał podziw i uznanie w całym kraju. Receptą na sukces stały się przemyślane i w większości trafne inwestycje.

Villarreal znakomicie odnajdywało się na rynku transferowym. Wyławiało za niewielkie sumy zawodników niechcianych w innych ekipach, którzy potem wyrastali na prawdziwe gwiazdy futbolu, jak np.: Diego Forlan, Juan Roman Riquelme czy Giuseppe Rossi. Doskonale działająca sieć skautingowa wyłapywała utalentowanych futbolistów za bezcen: Martin Caceres (kupiony za niecały milion euro, sprzedany za ponad 16 milionów), Jose Enrique (wzięty bezpłatnie, wytransferowany za prawie 9 mln), Diego Godin (sprowadzony za 800 tysięcy euro, opchnięty za  8 mln) lub Belletti (przybył za darmo, wyfrunął do Barcelony za 6 mln). Kadrę uzupełniali zazwyczaj gracze ściągani za darmo (Robert Pires, Joan Capdevilla) oraz wychowankowie (Santi Cazorla, Bruno Soriano, Marco Ruben).

Silna i konkurencyjna ekipa, stworzona za grosze, najbardziej znaczące triumfy święciła w latach panowania Chilijskiego szkoleniowca – Manuela Pellegriniego. To wtedy „Żółta Łódź Podwodna” zatapiała kolejnych rywali na własnym podwórku, sięgając po trzecie miejsce w 2005 i wicemistrzostwo w 2008. Jako jedyna na przestrzeni ośmiu poprzednich lat złamała patent Barcelony i Realu na dwie pierwsze pozycje w lidze.

Zbierała również skalpy z europejskich aren, zapędzając się aż do wspomnianego półfinału Ligi Mistrzów (drugie najmniejsze miasteczko, obok Monte Carlo, mające reprezentanta na tym szczeblu Champions League) oraz półfinałów Pucharu UEFA i Ligi Europy z sezonów 2003/2004 oraz 20010/2011.

Problemy Villarreal zaczęły się wraz z kłopotami finansowymi właściciela. Z klubu odchodzili ludzie, którzy współtworzyli jego największe sukcesy – Forlan, Riquelme, Pellegrini. Jednak jeszcze ponad rok temu zespół zdołał zająć czwarte miejsce, doczłapał się do półfinału Ligi Europy, a później, jesienią odwiedził boiska Starego Kontynentu w Lidze Mistrzów. Tegoroczną wiosną zaś przywitał prowincjonalne murawy zaplecza La Liga.
Przyczyn tak szokującej zapaści było wiele, a wszelkie nieszczęścia nękające klub, sprzysięgły się w tym jednym, ostatnim sezonie. Dwóch ciężkich kontuzji doznał najgroźniejszy snajper – Giuseppe Rossi. Fatalną formę strzelecką prezentowali pozostali napastnicy - Nilmar i Ruben zdobyli razem tylko trzynaście goli w trakcie caluteńkiego sezonu. Roig stracił nosa do transferów. Lidera i najbardziej kreatywnego piłkarza, Cazorlę, zastąpił słabym Jonathanem De Guzmanem. Obronę osłabiły sprzedaże Capdevilly oraz Godina. Transferowym niewypałem okazał się Cristian Zapata.

„Żółtą Łódź Podwodną” niszczyły sztormy sprokurowane przez działaczów. W ciągu kilkunastu miesięcy trenerów wyrzucali trzykrotnie. Juan Garrido na ławce wytrzymał do końca grudnia 2011, jego następca – Jose Molina – wytrwał zaledwie trzy miesiące, a w półtora miesiąca dzieła zniszczenia dokonał – Miguel Angel Lotina. Trener, który do upadku doprowadził trzy inne hiszpańskie kluby. Zrzucił z ligi: Celtę Vigo (2004), Real Sociedad (2007) oraz Deportivo La Corunę (2011).

Wszystkie te trudności nagromadziły się w ostatnim sezonie. Na wzburzonym morzu drużynie zabrakło również szczęścia. O spadku zadecydował jeden punkt. Punkt, który zawodnicy mogli wyszarpać w przedostatniej kolejce z Valencią, tracąc bramkę w końcowych sekundach meczu. Punkt, który gracze byli w stanie uciułać w kluczowych pojedynkach z Realem Sociedad (gol Veli w 87 minucie) oraz Racingiem Santander (trafienie Lautaro Costy w 93 minucie). Punkt, który należało zdobyć w marcowych bojach z Getafe i Levante, przegranych w doliczonym czasie gry.

Zespół zbyt mocny na spadek - dysponujący piłkarzami formatu: Zapaty, Rossiego, Nilmara, Marcheny czy Marcosa Senny – opuścił ligę, bo rozstrzygnęły o tym dwie bramki strzelone w cztery minuty.

Pech nie opuszcza Villarreal do dziś. Niedawno na zawał serca zmarł Manuel Preciado, dzień po tym jak został mianowany bossem drużyny. Przyszłość rysuje się w czarnych barwach: mniejsze wpływy z telewizji i od sponsorów, cięcia w budżecie, wyprzedaż zawodników (odeszło już ośmiu graczy z podstawowej jedenastki).

Bogowie futbolu w istocie muszą być szaleni i złośliwi, że tak bezczelnie zabawiają się losem hiszpańskiej ekipy. Ekipy, która przez osiem lat podbijała europejskie areny, a w jednej sekundzie straciła wszystko. Teraz „Żółta Łódź Podwodna” dryfuje po mieliznach przeciętności. Lecz bogowie futbolu w swym szaleństwie mogą ją wyprowadzić na szerokie wody szybciej niż nam się zdaje.

środa, 15 sierpnia 2012

Upadek „Imperatore”


Adriano Leite Ribeiro przez lata walczył z depresją, nałogiem alkoholowym oraz otyłością. Teraz, dręczony przez kontuzje, przegrywa z własnym organizmem. Dotychczas, kiedy mozolnie wdrapywał się na szczyt i w końcu go osiągał, to w okamgnieniu tracił wszystko i lądował na samym dnie. Niedawno zaliczył upadek po, którym już się chyba nie podniesie. W marcu tego roku Corinthians Sao Paulo rozwiązało z nim kontrakt. Do dziś nie znalazł nowego klubu.

W latach świetności Adriano był prawdziwym postrachem bramkarzy. Ten umięśniony kolos, zadziwiał zwinnością, techniką oraz szybkością, a także wręcz niebywałą łatwością do zdobywania urodziwych goli. Jego znakiem firmowym stały się potężne uderzenia lewą nogą. Pewnego razu, w jednym z meczów Serie A, kopnął futbolówkę z taką siłą, że ta odbiwszy się od poprzeczki, wylądowała w pobliżu linii wyznaczającej środek boiska.

Do Italii trafił z etykietą gracza o rzadko spotykanym talencie. Kupiony przez Inter, następnie wypożyczony do Fiorentiny, a potem oddany na współwłasność do Parmy, włoskie boiska wziął szturmem. W sezonie 2003/2004, w jego zaledwie trzecim na Półwyspie Apenińskim, strzelił 23 bramki. Zyskał przydomek „Imperatore”, co znaczy „Cesarz”.

Szczyt formy i strzeleckich możliwości Adriano przypadł na lata 2003-2005. W 81 meczach zdobył 65 goli. Między lipcem 2004 a czerwcem 2005 pokonywał golkiperów rywali 40 razy. Został królem strzelców Copa America i Pucharu Konfederacji. Otrzymał nagrodę dla najlepszego zawodnika Pucharu Konfederacji. Wówczas caluteńki świat miał u swych stóp. Wówczas nikt nie sądził, że Brazylijczyk może tak błyskawicznie spaść z piedestału.

Pod koniec 2004 roku na zawał serca zmarł ojciec piłkarza – Almir. To wtedy w podświadomości Adriano zasiała się depresja, która z biegiem czasu wżerała się w jego umysł coraz intensywniej. Almir był dla syna kimś wyjątkowym. Nie tylko ojcem, lecz także inspiracją. Kimś – co wielokrotnie powtarzał – dla kogo poświęcał cały swój zapał oraz motywację, kimś kogo pragnął uszczęśliwiać grą i strzelanymi bramkami: „Mój ojciec zawsze mnie wspierał. Lubił patrzeć jak gram. Kiedy go straciłem, zaczęły się wszystkie moje problemy, również z alkoholem. Piłem dużo, bez ustanku i nie mogłem przestać”.

Adriano formę utrzymał jeszcze przez kilka miesięcy. Później było tylko gorzej. Popadł w głęboką depresję, zatracał się w nałogu alkoholowym, zagubił ochotę do treningów. W klubie widywano go coraz rzadziej. Coraz częściej za to odwiedzał nocne lokale.

Pierwszy nie wytrzymał ówczesny trener „Nerrazurrich” – Roberto Mancini. Posadził Brazylijczyka na ławce rezerwowych, gdyż ten omijał praktycznie każdą sesję treningową. Nie wytrzymał również Dunga, były selekcjoner Brazylii. Nie powołał zawodnika na sparing z Ekwadorem. Namawiał, by zmienił zachowanie i skupił się na futbolu.

„Imperatore” z kolei zapragnął powrotu do ojczyzny. Stwierdził: „Jeśli nie jesteś otoczony przez ludzi, którzy chcą dla ciebie jak najlepiej, możesz skończyć źle. Sukces i wszystko, co z nim związane nie zawsze przynoszą szczęście. Szczęście tkwi w małych rzeczach”. Massimo Moratti spełnił życzenie piłkarza, wypożyczając go do Coritnhians. Adriano wracał do rodzinnego kraju, aby pokonać własne demony.

W debiucie trafił do siatki dwukrotnie. Zaczął regularnie grać i zdobywać gole, lecz w pewnym momencie znowu pojawiły się problemy. W jednym z ligowych meczów uderzył głową gracza Santosu Domingosa i został zawieszony na dwa spotkania (choć groziła mu 18-miesięczna dyskwalifikacja). Spóźnił się na sesję treningową i opuścił ją przed czasem. Skłócił się z kolegami z drużyny, szkoleniowcami oraz działaczami. Decyzją prezesów brazylijskiego zespołu, Adriano jeszcze przed końcem okresu wypożyczenia wrócił do Włoch.

W Interze pod wodzą Jose Mourinho dość niespodziewanie zanotował znakomity start. Wywalczył miejsce w podstawowej jedenastce, szybko osiągnął liczbę stu bramek zdobytych w swojej karierze na boiskach Italii. Były to jednak miłe złego początki. W kwietniu 2009 roku pofrunął na sparing z reprezentacją Brazylii. Do Mediolanu już nie powrócił. Przez prawie miesiąc nikt nie wiedział, gdzie przebywa i co robi. Zaniepokojony Mourinho wycedził: „To nie jest niezdyscyplinowanie lub żart, to o wiele bardziej poważna sprawa. Jedyne, co obecnie mogę zrobić – ze smutkiem, ale bez gniewu czy krytycyzmu – to nic. Musimy czekać i zobaczyć, jak to się wszystko skończy. Ale teraz martwię się o człowieka, nie o piłkarza”.

Adriano wreszcie przemówił. Ogłosił zakończenie kariery: „Na razie rezygnuję. Nie znajduję już żadnej radości w futbolu. Nie chcę już grać. Nie chcę wracać do Włoch, chcę mieszkać tu w Brazylii. Nie jestem chory. Pragnę tylko żyć w spokoju z moją rodziną w mojej ojczyźnie”. Piłka nożna straciła dla niego jakiekolwiek znaczenie. Porzucił Inter, twierdząc, że nie jest zadowolony z życia na północy Półwyspu Apenińskiego. Szczęścia postanowił szukać wśród dawnych  przyjaciół z rodzinnego miasta – Rio de Janeiro.

To właśnie w slumsach i na ulicach tego miasta się wychował. Dzieciństwo spędził w ubóstwie, uganiając się za futbolówką w dzielnicy – cieszącej się złą sławą – Vila Cruzeiro, gdzie wojny gangów, handel narkotykami, porwania oraz morderstwa były chlebem powszednim. Przyszły gwiazdor brazylijskiej piłki w wieku siedmiu lat widział strzelaninę i śmierć młodego człowieka. Trzy lata później jego ojciec został poważne ranny. Jedyną szansą ucieczki ze świata wypełnionego biedą i przemocą stał się futbol. Adriano wstąpił do akademii piłkarskiej Flamengo.

Po kilku latach Flamengo ponownie wyciągnęło do niego pomocną dłoń. Przygnieciony przez depresję oraz alkoholizm zawodnik powoli odżywał. Odzyskał wielką formę: ustrzelił m. in. dwa hat-tricki w lidze (w tym jeden przeciwko odwiecznemu rywalowi Fluminese), sięgnął po koronę króla strzelców i otrzymał nagrodę dla najlepszego gracza ligi. Przyczynił się do wywalczenia mistrzostwa, wrócił do reprezentacji. Na mundial w RPA jednak nie pojechał.

Latem 2010 roku przeszedł do Romy. Wtedy rozpoczęły się jego kłopoty z urazami. W ciągu siedmiu miesięcy na murawę wybiegł raptem pięć razy. Włodarze „Giallorossich” bardzo szybko rozwiązali z nim kontrakt. Adriano z powrotem trafił do Corinthians, lecz po dwóch tygodniach zerwał więzadła w kolanie. Kurował się przez pięć miesięcy. Dla Adriano było to stanowczo za długo.

W tym czasie uczęszczał do barów oraz pubów, z których za każdym razem wracał w stanie upojenia alkoholowego. Utracił prawo jazdy za prowadzenie samochodu pod wpływem wysokoprocentowych trunków. Wplątał się w niebezpieczne kontakty z dilerami. Policja zatrzymała go za rzekomy handel narkotykami. Parę dni później wypuściła, ponieważ nie posiadała dostatecznych dowodów. 24 grudnia 2011 roku był sprawdzą tragicznego wypadku - postrzelił przyjaciółkę, bawiąc się pistoletem ochroniarza.

Jak się wyleczył, to nie widywano go w klubie. Kiedy się pojawiał, nie mógł ćwiczyć, gdyż był pijany. Przytył, zatracił dawną sprawność i kondycję. Dostał areszt domowy, bo ważył sto kilo. Został poddany ścisłej diecie - miał jeść jedynie to, na co zezwolili mu lekarze. Musiał trenować trzy razy dziennie i kontrolować wagę.
Na niewiele się to zdało. Adriano w ciągu sezonu wystąpił w ledwie siedmiu spotkaniach. Według działaczów Corinthians opuścił 67 sesji treningowych. Ich cierpliwość wyczerpała się w momencie, gdy piłkarz trzy dni z rzędu zjawiał się w klubie w stanie upojenia alkoholowego. Zawodnik wylądował na bruku. Do dzisiaj nie znalazł nowego pracodawcy. Niedawny kolega z zespołu skonstatował: „Tylko szaleniec podpisałby z nim obecnie kontrakt”.

Historia Adriano to bezlitosne studium człowieka zniewolonego przez alkohol i depresję. W tej historii nie odnajdziemy pozytywnych przesłań, czy szczęśliwego zakończenia. Nie stwierdzimy, że Brazylijczyk nie powiedział jeszcze ostatniego słowa i niedługo wróci silniejszy. To, bowiem, historia człowieka upadłego, który rozmienił swój talent na drobne i jako sportowiec już chyba nigdy się nie podniesie.

środa, 8 sierpnia 2012

Futbolowy sukces na krańcu świata


Setki palm kokosowych, porastających wybrzeża. Niebiańskie plaże oplatające niezliczoną ilość wysp, które tworzą pięć dużych archipelagów. Bujna roślinność, rafy koralowe, plantacje kawy i ananasów. Jesteśmy w Tahiti, największej - zamieszkałej przez niespełna 180 tysięcy mieszkańców - wyspy Polinezji Francuskiej. Turystycznym raju, przyciągającym podróżników naturą nienaruszoną przez cywilizację, zachwycającym pięknem niespotykanym na żadnym innym skrawku ziemi.

Wyspy, wspaniała przyroda i plaże, palmy oraz… futbol. Kraj znany w świecie głównie z turystyki, parę tygodni temu zdobył rozgłos dzięki piłkarskiej reprezentacji. Drużyna Tahiti awansowała do Pucharu Konfederacji i z pewnością będzie jego najbardziej egzotycznym uczestnikiem.

„To niewiarygodne, zupełnie niewiarygodne. Ta droga rozpoczęła się dwanaście lat temu i teraz w końcu osiągnęliśmy nasz cel. Jedziemy na Puchar Konfederacji” – stwierdził tuż po wygranym finale rozentuzjazmowany selekcjoner Tahiti, Eddy Etaeta.

W przyszłym roku naprzeciw największych futbolowych potęg stanie futbolowe kuriozum. Tak olbrzymiej anomalii w tej dyscyplinie nie widzieliśmy nigdy. Na poważany turniej, wypchany po brzegi uznanymi firmami i gwiazdami, pojedzie banda nieopierzonych, bezimiennych piłkarzy.

O tej niebywałej osobliwości zadecydowały czynniki mikroskopijne w piłkarskiej rzeczywistości. Tahiti wygrało Puchar Narodów Oceanii, który w skali globalnej nie ma jakiegokolwiek znaczenia. Co więcej, gdyby nie sensacyjny zwycięzca, nikt o pucharowych zmaganiach gdzieś na końcu świata, nawet by nie wspomniał.

W drodze po trofeum anonimowa reprezentacja z nieznanego zakątka globu pokonała zespoły równie anonimowe, plasujące się w rankingu FIFA między 141 a 173 miejscem, czyli Samoa, Vanuatu, Nową Kaledonię oraz Wyspy Salomona. Zanotowała skok o 41 pozycji i obecnie w klasyfikacji znajduje się na 138 miejscu, za sąsiadów mając Turkmenistan, Burundi, Nikaraguę czy Grenadę.

Nie byłoby sukcesu Tahiti, gdyby nie dwie nadzwyczaj sprzyjające i szczęśliwe okoliczności. Pierwsza to wycofanie się Australii z federacji Oceanii i przejście do federacji azjatyckiej. Druga to półfinałowa wpadka głównego pretendenta do pucharu - Nowej Zelandii (zaskakująca porażka z Nową Kaledonią). Tak oto, reprezentacja Tahiti stała się pierwszą obok Australii i Nowej Zelandii, która triumfowała w Pucharze Narodów Oceanii.

Na Puchar Konfederacji pofrunie, więc drużyna, która w gablocie z trofeami umieści dopiero pierwsze. Jeszcze osiem lat temu przegrywała, z kim tylko się dało. W rozgrywkach o czempionat Oceanii w 2004 roku w trzech meczach otrzymała od przeciwników aż 24 bramkowe ciosy, odpowiadając ledwie dwoma.

Na renomowany turniej w Brazylii dostała się ekipa, która na przestrzeni ośmiu lat rozegrała tylko trzy sparingi. Rywalizacji piłkarskiej doświadczyła jedynie w eliminacjach do mistrzostw świata i w pucharze narodów. Przerwa pomiędzy niektórymi pojedynkami międzypaństwowymi wynosiła do kilkunastu miesięcy. Zdarzały się lata, kiedy zawodnicy, reprezentując barwy narodowe, nie powąchali murawy przez okrąglutki rok, jak chociażby w 2005, 2006, 2008 czy 2009.

W szranki z tuzami piłki nożnej stanie kopciuszek w sensie dosłownym. Jeśli spróbujemy poszukać jakichkolwiek znaczących osiągnieć tamtejszego futbolu, to odnajdziemy zaledwie dwa. Uczestnictwo młodzieżowej reprezentacji w Mistrzostwach Świata do lat 20 w 2009 roku (gdzie ośmioma bramkami zlały ją Hiszpania i Wenezuela, a nieco łagodniejsza okazała się Nigeria, obdarowując egzotycznego rywala pięcioma golami) oraz finał Ligi Mistrzów Oceanii tahitańskiego klubu, AS Tefana, w niedawno zakończonym sezonie.

W brazylijskiej sambie weźmie udział drużyna, której trzon tworzą gracze ze wspomnianego młodzieżowego mundialu. O jej sile stanowi, co jest również ewenementem na skalę światową, rodzina Tehau. Bracia bliźniacy Lorenzo (strzelec hat-tricka w trzy minuty w boju z Samoa) i Alvin oraz starszy brat Jonathan, a także kuzyn Teoanui. Dali oni swojemu zespołowi trzynaście z dwudziestu goli zdobytych w pucharze narodów.

W kadrze znajduje się raptem jeden zawodnik, który posiada europejski staż - Nicolas Vallar (niegdyś występował w Montpellier). Niedługo być może w podstawowej jedenastce wybiegnie najbardziej znany piłkarz rodem z Tahiti, dawniej futbolista FC Nantes, OGC Nice, FC Lorient, AS Monaco, a dzisiaj AS Nancy – Marama Vahirua.

Kraj, w którym liczba zarejestrowanych graczy nie przekracza dziesięciu tysięcy, nadal może awansować na mundial. Jednak już w przyszłym roku Tahiti czeka przygoda życia. W skomercjalizowanej do cna dyscyplinie ciągle jest miejsce na niespodzianki. Piłka nożna wciąż nie wykorzystała wszystkich swoich scenariuszy. Tym razem zabrała nas w bajkową podróż na kraniec kuli ziemskiej. Można rzec, że zafundowała egzotyczny powiew świeżości.

Choć na przyszłorocznym turnieju Tahiti nie odegra większej roli, do ojczyzny wróci zapewne z bagażem pełnym straconych bramek, to dla piłkarzy będzie to sposobność do pokazania własnych umiejętności. Dla trenerów okazja do owocnych analiz taktycznych. Dla federacji szansa na dalszy rozwój tej dziedziny sportu w maleńkim państwie. Dla kibiców kosztowna i emocjonująca wyprawa do Brazylii. Lecz dla wszystkich Tahitańczyków zobaczenie ukochanej drużyny pośród najlepszych na globie będzie po prostu bezcenne.

piątek, 3 sierpnia 2012

Wizjoner


Truizmem będzie napisanie, że polskie zespoły w europejskich pucharach po raz kolejny dały ciała. Znacznie większym truizmem będzie obwieszczenie, że należało się tego spodziewać. To było więcej niż pewne. Niestety, niepowodzenia są wkalkulowane w naszą piłkarską marną rzeczywistość, kiedy tylko przychodzi mierzyć się z „silniejszymi” rywalami.

Oto Lecha Poznań i Śląsk Wrocław upokorzyły wszechpotężne drużyny z ligi szwedzkiej, która w rankingu UEFA sklasyfikowana jest jeszcze niżej, niż mizerna Ekstraklasa. IF Helsingborg oraz AIK Sztokholm nie pozwoliły, aby chociaż uwierzyć w możliwość uciułania punktu. Dwie przegrane 0:3 to kompletny blamaż. Porażkę Ruchu z zeszłorocznym uczestnikiem Ligi Mistrzów z łatwością dało się przewidzieć. Viktoria Pilzno bezproblemowo skruszyła mur chorzowski na stadionie przy ulicy Cichej, zwyciężając 2:0. Zbłaźniła się również Legia Warszawa, która cudem zachowała szanse na awans. Trafiła do siatki, gdy grała w osłabieniu, a pewni swego Austriacy z SV Ried widzieli siebie w dalszej rundzie.

Cztery pucharowe pojedynki z poważniejszymi przeciwnikami, cztery klęski, jedna strzelona bramka, dziesięć straconych. Mimo iż przyzwyczaiłem się – wieloletnim doświadczeniem – do kompromitujących niepowodzeń, to znowu na usta cisną się jedynie niezbyt górnolotne słowa, których nawet nie warto przytaczać. Ile to już razy można pisać, że polski futbol znajduje się na samiuteńkim dnie dna. Ileż razy można powtarzać, że rodzima piłka kopana nie tylko zastygła w letargu, lecz także uległa zupełnemu regresowi.

W tej ponurej rzeczywistości nie mamy, choćby, jednego klubu, który dawałby promyczek nadziei na przyszłość. Lepienie zespołu, cały ten proces twórczy odbywa się wyłącznie z myślą o natychmiastowym sukcesie. Brakuje dalekosiężnego planu na budowę drużyny, zdolnej wtargnąć do upragnionej Ligi Mistrzów. Pomysł pomysłem pogania, żadnego nie udaje się dopiąć do końca. Cierpliwości prezesom starcza na ledwie sezon. Nikt nie wykombinuje, że solą tej dyscypliny jest szkolenie młodzieży. Ani jeden pan i władca klubu nie zainwestuje pieniędzy i nie poczeka spokojnie, aż rozbłysną młodociane talenty.

A może to jedynie paplanina przyprawiona urojoną ideą, która i tak w tutejszym piłkarskim światku jest nie do zrealizowania. Polacy chyba rzeczywiście nie nadają się do uprawiania sportów wszelakich, co widzimy na turnieju olimpijskim, tym bardziej futbolu.

Może rację miał nasz narodowy wieszcz, trenerskie guru, specjalista rodem z epoki kamienia łupanego – Antek Piechniczek. On w swej proroczej mowie sprzed kilku tygodni ukazał prawdę objawioną do, której nie doszliby najwięksi myśliciele dzisiejszych czasów. Fatalne wyniki kopaczy są sprawką wrednych siatkarzy. Kiedy odnoszą seryjne triumfy – a najwyraźniej w najbliższych latach przestać nie zamierzają - to piłkarze jakichkolwiek szans, na choćby drobne sukcesiki po prostu nie mają. „Sukcesy piłkarzy i siatkarzy rozkładają się na zasadzie sinusoidy. Raz oni są wyżej, a my niżej, i czasem odwrotnie” – błysnął niezwykłą wręcz spostrzegawczością Piechniczek.

Jego wizjonerskie umiejętności najwidoczniej doceniły tęgie głowy z PZPN, przesuwając rozpoczęcie zmagań ligowych na drugą połowę sierpnia. Dlaczego polskie ekipy miałyby być lepiej przygotowane do bojów o europejskie puchary, odpowiednio wczesną inauguracją Ekstraklasy, skorą z góry wiadomo, że stoją na straconej pozycji. Przecież siatkarze prą właśnie po olimpijski medal.