niedziela, 29 maja 2011

Barbarzyńca w ogrodzie

Cóż można napisać po finale Ligi Mistrzów, tak zdominowanym przez jedną drużynę, prócz kolejnych ton pochwał dla zwycięzców, których sławić będą teraz miliony na całym świecie. Próbowałem racjonalnie sobie wyjaśnić, dokonałem wielu analiz i w żadnym wypadku nie jestem w stanie zrozumieć, jak w tak łatwy sposób, Barcelona potrafiła zniewolić Manchester, czyli zespół genialnie zorganizowany i poukładany, w którym wszystkie tryby działał wzorowo, który posiada w swoim składzie tylu wybitnych zawodników. Myliłem się bardzo w zapowiedzi meczu, podkreślając, że o zwycięstwie zadecydują futbolowe mikroelementy, najdrobniejsze możliwe szczegóły.

Tymczasem, patrząc na statystyki, dochodzimy do wniosku, że klub z Katalonii zdominował angielski w każdym możliwym mikroelemencie, każdym aspekcie rzemiosła piłkarskiego, ale w przypadku ”Blaugrany” lepiej byłoby powiedzieć wirtuozerii piłkarskiej. Popatrzmy więc: strzały 19-3, celne 12-1, rzuty rożne 6-0, posiadanie piłki 63-37%, faule 5-16, spalone 1-5, przebiegnięty dystans (w metrach) 108085 – 103852, podania 772 - w tym 662 celne - do 419 i 301 celnych. O indywidualnych dokonaniach nie wspominam, bowiem przepaść między zawodnikami obu zespołów jest równie wielka, co przywołane ogólne statystyki.

Nie myliłem się chyba co do jednego. Już w listopadzie, po niezwykłym zwycięstwie nad Realem 5:0, pisałem, że Barcelona wyznacza dziś standardy grania w piłę, które za kilka bądź kilkanaście lat będą uważane za wzorcowe. Śmiem twierdzić nawet, że będą stanowić podstawy futbolowego elementarza. Zatem wczorajszy mecz można określić pojedynkiem z odległą piłkarską galaktyką, stanowiącą najdoskonalszy ideał i niedościgniony wzór, prezentującą piłkę nożną nieosiągalną dla innych i wręcz niezrozumiałą już na poziomie elementarnej myśli, najmniejszego pierwiastka kiełkującego w mózgu, który dojrzewa jedynie do wymówienia prostych słów – To niemożliwe!

Przerażające jest to, że aby stworzyć coś tak genialnego, wystarczyło sięgnąć po tak proste środki. Katalońska drużyna od dobrych kilku lat gra tak samo, opiera się na tych samych założeniach: szybka wymiana piłek, krótkie podania w trójkącie, płynne zmiany pozycji, zagęszczenie środka pola, gra kombinacyjna oraz akcje indywidualne. Zaś, oglądając wczorajsze popisy, odnosi się wrażenie, jakoby gracze triumfatora Ligi Mistrzów wyszli na gierkę treningową, nie zawracając sobie zupełnie głowy jakimś przeciwnikiem. Potraktowali ich niczym zgraję barbarzyńców (posiadających oczywiście wybitne umiejętności, znakomite przygotowanie atletyczne), którzy to zajrzeli do futbolowego ogrodu rozkoszy; ideału, który zniewala i wywiera tak silną presję, wprowadza w tak ogromny zachwyt, że zgraja zamienia się w potulnych dzidziusiów, sprawiających wrażenie, jakby dopiero zaczynali uczyć się reguł i zasad tej dziwnej gry. Natomiast dla Barcelony reguł i zasad nie ma, oni je wyznaczają i kreują każdym spektaklem, naginając rzeczywistość - zsyłając na murawę istoty wyjęte z kosmosu bądź zaprogramowane maszyny z innego wymiaru – oraz pokazując, jak prostymi pastelami można stworzyć obraz skończenie doskonały.

Patrząc na klub z Hiszpanii, ma się wrażenie, że oto stworzyli matematyczny wzór na grę perfekcyjną, niedostępny dla innych, a może nawet wykraczający poza zdolności percepcyjne większości futbolowych fanów. Bowiem godzinami można dociekać, jakie są przyczyny tak łatwo osiągniętej dominacji w ostatnich kilku latach.

Czy praprzyczyny należy upatrywać w działaniach Johana Cruyffa, który odkąd został trenerem, zdecydował, że wszystkie zespoły, nawet te najmłodsze, będą grały w ten sam sposób, w celu ułatwienia przejścia - młodym zawodnikom - do pierwszej drużyny. System gry w akademii, wdrażany systematycznie i polegający na jak najdłuższym posiadaniu piłki, jest lustrzanym odbiciem strategii stosowanych w pierwszym zespole. Być może zawodnicy reprezentujący wczoraj klub (choć nie wszyscy), mają we krwi geny doskonałości, wtłaczane już od pacholęcego wieku, przyprawione jedynie odrobiną magii, pochodzącą z ich wrodzonego talentu, co w rezultacie pozwala wymykać się wszelkim piłkarskim standardom oraz taktycznym rygorom i łamać każdy opór rywala już w fazie zalążkowej. Czy raczej geniuszu należy doszukiwać się w działaniach Guardioli, który, wiedząc, że system jest idealny, zapragnął zapanować nad życiem graczy, namówić ich do ascetycznego trybu, nastawionego tylko i wyłącznie na wygrywanie oraz prezentowanie najczystszych intencji boiskowych oraz poza boiskowych, jak spokój i skromność, przebywanie z dala od afer czy niepotrzebnego szumu medialnego.

W tej chwili ta drużyna jest na najlepszej drodze, aby całkowicie zdominować piłkę europejską, obezwładniając wszystkich rywali już samym pomysłem na grę, dzięki czemu potrafi wygrywać w sposób tak dziecinnie prosty. A więc już niedługo możemy stać się świadkami hegemonii „siatkarsko-brazylijskiej” w futbolu. Wówczas odpowiedzi na pytanie jak ich pokonać, jak znaleźć remedium na całe barcelońskie zło będą szukać najtęższe "taktyczne" głowy. Z kolei pytanie – gdzie tkwi fenomen Barcelony – stanie się równie fundamentalnym, co próba znalezienia odpowiedzi na to, jak powstała ziemia czy jak powstało życie.

Jedno jest pewne, opisując, próbując racjonalizować i wyjaśniać ich system gry, czuję się jak barbarzyńca w ogrodzie, który doznaje wrażenia obcowania z absolutem, czymś niewytłumaczalnym i nieosiągalnym dla ludzkich zmysłów. Zaś dowolny przeciwnik rywalizujący z tymże absolutem skazuje się na dobrowolne - trochę ponad 90-minutowe - tortury w trakcie, których jest bezsilny, uległy, które ukazują jego najbardziej skrywane wady. To również tortury dla wielu milionów wrogów hiszpańskiego klubu, muszących znosić upokorzenie i dumę emanującą z serc kibiców „Blaugrany”. To również tortury czy wręcz coś niezwykle irytującego dla samego piszącego, który nie ma wyjścia jak tylko sławić wczorajszych zwycięzców i który, próbując wyjaśnić przyczyny tak łatwego triumfu, zdobywa się na duży wysiłek, a mimo to spod jego klawiatury wychodzą same frazesy i komunały.

piątek, 27 maja 2011

Zdecydują niuanse

Wedle fanów futbolu czy piłkarskich ekspertów to Barcelona jest bezsprzecznym faworytem jutrzejszego finału Ligi Mistrzów, rozgrywanego na Wembley. Każdy wymienia atuty hiszpańskiego klubu, chwaląc i wielbiąc jego nieograniczoną potęgę gry ofensywnej, zapominając, że to Manchester United posiada najlepiej zorganizowaną defensywę w obecnej edycji pucharu – tylko 4 stracone bramki. Tym bardziej aż dziw bierze, że przy tak wyrównanych zespołach (mają swoje problemy, przedfinałowe bolączki, jak i wielką ilość atrybutów, mogących w każdej chwili przesądzić o wygranej), słyszymy tak jednoznaczne opinie. Wszyscy zapominają, że finały rządzą się swoimi prawami, a o ewentualnym triumfie decydują najmniejsze detale, szczegóły taktyczne, dyspozycja dnia, indywidualne akcje zawodników, a nawet nieprzewidywalne i często niefortunne zdarzenia (pamiętny rzut karny wykonywany przez Terry’ego w finale z 2008 roku).

Czy warto zatem aprobować wszelkie przedmeczowe osądy, faworyzujące kataloński klub i nastawić się na jednostronne widowisko ? Czy może lepiej odrzucić takie dywagacje, oddać atmosferze niezwykłości towarzyszącej finałom Ligi Mistrzów, delektując się każdym przejawem nieprzewidywalności, który tak w futbolu kochamy i oczekiwać, spotkania pełnego dramatyzmu, zażartej walki, posmakować taktycznych niuansów, a może nawet zachwycić się najmniejszym nieobliczalnym drobiazgiem, który zadecyduje o zwycięstwie ?

Jak pokonać Barcelonę ?

To najbardziej frapujące i zarazem trudne pytanie współczesnego futbolu ostatnich kilku lat. Aby pokonać, niemal idealną katalońską maszynę trzeba spełnić kilka warunków, z których każdy musi zaistnieć w stopniu możliwie najdoskonalszym. Co ciekawe, Manchester wyśmienicie wpisuje się we wszystkie warunki, jakie należy spełnić, aby przeciwstawić się rywalowi. Posiada zespół cech tak potrzebnych do osiągnięcia zwycięstwa.

Pierwszy warunek, który może zabrzmieć niczym truizm, jest najbardziej oczywistym i jednocześnie ciężkim do zrealizowania. Każdy z piłkarzy angielskiego klubu musi wspiąć się na wyżyny swoich umiejętności, grać pewnie i od samego początku wierzyć w możliwość pokonania przeciwnika.

Drugi, to zniwelowanie atutów drużyny Guardioli w stopniu możliwe największym, przy jednoczesnym wykorzystaniu własnych. Swojej szansy "Czerwone Diabły" powinny zatem upatrywać w defensywnej grze nastawionej na kontrataki. Nie oszukujmy się, grając z hiszpańskim zespołem w sposób ofensywny, narazić się można jedynie na srogi wymiar kary i utratę kilku baramek. Barcelona obecnie niszczy każdy klub na ziemi pod względem potencjału ofensywnego. Dlatego tak ważne jest, żeby nie pozostawić zbyt dużej swobody takim graczom jak Messi, Villa, Xavi czy Iniesta. To z kolei wymusza grę defensywną, która powinna być ich dużym atutem, w ostatnich latach nie było chyba drużyny lepiej zorganizowanej w obronie niż ta Fergusona. Jedynym mankamentem pozostaje dyspozycja Rafaela, który nigdy w swojej karierze nie grał jeszcze o tak dużą stawkę. Problemem może również być mała zwrotność środkowych obrońców, Ferdinada i Vidicia, co będą chcieli z pewnością wykorzystać atakujący przeciwnika, kochający grę na małej przestrzeni, na jeden kontakt.

Równie istotne, co dobrze zorganizowana defensywa, będą szybkie kontry przeprowadzane bocznymi sektorami boiska (zupełnie przez Barcę pomijanymi, gdyż spowodowane jest to zawężeniem pola gry, wtedy łatwiej o błyskawiczne i kombinacyjne akcje), przez znakomitych skrzydłowych jak Nani, Park czy Valencia, wspomaganych dodatkowo przez Evrę bądź Giggsa (zapewne ustawionego w środku pola).

Kluczowy będzie także agresywny pressing na całym boisku przez pełne 90 minut. Atutem Man Utd jest siła fizyczna, ale także znakomite przygotowanie kondycyjne. Ferguson doskonale zdaje sobie sprawę, że tak relewantne cechy należy wykorzystać również w ofensywie. Tylko natychmiastowy odbiór piłki i równie momentalne zagrania za plecy obrońców do Rooney’a i Hernandeza, mogą stanowić realne zagrożenie dla bramki strzeżonej przez Valdesa.

Skaza na ideale

Wielu zapewne jest zdania, że tegoroczny finał będzie powtórką z tego rozgrywanego w 2009 roku. Nie dostrzegają oni jednak zmian, jakie zaszły w ekipie z Katalonii. Dotyczą one przede wszystkim mentalności zawodników. Po wyniszczających pojedynkach barcelońsko-madryckich, „Blaugrana” nie jest już postrzegana jako drużyna, która wygrywa w sposób piękny i czysty. Kontrowersje po derbach Hiszpanii odbiły się szerokim echem w Europie. Pojawiło się wielu przeciwników stylu, jaki zaprezentowała, czyli częste wymuszenia fauli, a nawet udawanie, czy wywieranie silnej presji na arbitrach. Sędzia meczu finałowego może być szczególnie uczulony na takiego rodzaju sytuacje i wątpliwe jest, by ich faworyzował.

Ponadto forma piłkarzy Guardioli od kilkunastu tygodni pozostawia wiele do życzenia. Brakuje świeżości, pomysłu na grę ofensywną. Przekłada to się na małą ilość strzelanych bramek, w wielu pojedynkach męczyli się niemiłosiernie. W nienajlepszej formie znajdują się Villa oraz Pedro, a filar defensywy – Puyol - w drugiej połowie sezonu trapiony był kontuzjami.

Niebagatelny wpływ na dyspozycję podczas finału może mieć także zaburzenie rytmu meczowego. Ostatni mecz o stawkę rozegrała 3 maja z Realem. Od tamtego pojedynku ani razu nie wychodziła w najmocniejszym zestawieniu. Wydawać by się mogło, że tak długi odpoczynek może pomóc w odzyskaniu sił i nabraniu świeżości. Jednak przykłady krajów odpuszczających ostatnie mecze grupowe na Mistrzostwach Świata bądź Europy, pokazują, że Guardiola wiele ryzykuje.

Atuty hiszpańskiej drużyny, ich siłę i potencjał zna każdy. Od kilku lat prezentują piłkę opartą o te same założenia (podobnie zresztą jak rywal z Anglii), zmieniając bądź modyfikując jedynie warianty gry ofensywnej. Zatem będzie to pojedynek dwóch filozofii uprawiania piłki nożnej, ale zasadzających się na odmiennych wartościach. Ta oferowana przez kataloński „team” ukazuje futbol wybitnie ofensywny, ale również bardzo przemyślany, doskonale dobrany do charakterystyki futbolistów. Krótkie i dokładne podania, wymieniane w olbrzymich ilościach na małej przestrzeni (często ponad 800 w trakcie spotkań, z których większość jest celna), bardzo duża aktywność graczy, płynność w zmienianiu pozycji, gra kombinacyjna, często zaskakujące rozwiązania ofensywne, wielkie indywidualności, które w każdej chwili mogą przesądzić o losach spotkania – Messi, Villa, Iniesta, Xavi.

To wszystko wyćwiczone na treningach, stosowane płynnie i precyzyjnie, dodając niezwykłe umiejętności techniczne każdego z zawodników, daje mieszankę, jakiej w piłce nożnej nigdy nie było. Zaryzykować można stwierdzenie, że Barcelona wyprzedza obecną piłkarską epokę o kilka dekad. Lecz nie jest to drużyna bez skazy. Posiada pewne wady, niedociągnięcia, których nikt inny prócz Manchesteru może tak dobrze nie wykorzystać.

Możliwe składy

Manchester United: Van der Sar – Evra, Ferdinand, Vidic, Rafael – Park Ji-Sung, Giggs, Carrick, Nani – Rooney, Hernandez

FC Barcelona: Valdes – Puyol, Mascherano, Pique, Daniel Alves – Busquets, Iniesta, Xavi – Villa, Pedro, Messi

Piłkarze, na których warto zwrócić uwagę

Wayne Rooney (Manchester United) – nic nie mobilizuje największych gwiazd futbolu, jak mecze o dużą stawkę. Tym bardziej przy tak wyrównanych zespołach, jakie zagrają w finale LM, umiejętności indywidualne mogą być warte na wagę złota. Rooney posiada wszystko, aby rozstrzygnąć losy pojedynku. Szybki, silny i waleczny napastnik, o znakomitym uderzeniu. Przez cały sezon, pozostawał w cieniu, bez formy w porównaniu do poprzedniego rewelacyjnego sezonu. Dlatego ma teraz szansę na rehabilitację i pokazanie jak znakomitym jest napastnikiem.

Lionel Messi (FC Barcelona) – zawodnik, który jedną akcją może wprawić w zachwyt cały świat, o którym powiedziano już wszystko i którego grę przeanalizowano w najdrobniejszych możliwych szczegółach, a mimo to potrafi wymanewrować i zaskoczyć najlepszych specjalistów od gry defensywnej. Messi jeszcze nigdy nie strzelił bramki na angielskiej ziemi, ale dla niego nie ma żadnych ograniczeń, potrafi dokonywać niemożliwego. Czy tym razem będzie tak samo ?

Przewidywania

Mam ogromną nadzieję, że finał wynagrodzi nam słabą i nudną tegoroczną edycję Ligi Mistrzów. Pojedynki zacięte, pełne walki i dramatyzmu można policzyć na palcach jednej ręki. Jednak kiedy na boisku mamy taką mnogość wspaniałych i wybitnych graczy, to o widowisko można być spokojnym. Jestem przekonany, że nie będzie to pojedynek tak jednostronny, jak ten poprzedni, z 2009 roku. O wygranej, tak jak już wspominałem, mogą decydować niuanse, najdrobniejsze szczegóły, których mogą nawet nie przewidzieć, tak wybitni trenerzy, jak Guardiola i Ferguson. Jaki będzie zatem wynik ? To pozostaje niewiadomą. Jak mawiają, wszystko okaże się na boisku. A na wszelkie jednoznaczne osądy przymknijmy oczy i oddajmy się magii towarzyszącej zawsze wielkim piłkarskim pojedynkom.

niedziela, 22 maja 2011

Ocalić od zapomnienia: część 7

„To, co się dzieje na boiskach trudno nazwać grą. Nie będzie poprawy, dopóki nie wprowadzi się zawodowstwa. Podzieliłbym graczy na 3 kategorie i płacił w myśl zasady - płacę i wymagam”.



Pozycja bramkarza w czasach międzywojennych była jedną z najmniej wdzięcznych. Preferowano zawsze ofensywny styl gry, najczęstszym ustawieniem były: 1-2-3-5 bądź słynne WM, czyli 1-3-2-2-3. W wielu spotkaniach padało mnóstwo bramek, a oczy wszystkich futbolowych kibiców skupione były przede wszystkim na napastnikach. Zachwycano się zdobywanymi golami, a snajperskie wyczyny zawodników atakujących przechodziły do annałów piłki nożnej. Tak również było w Polsce. W związku z tym jeszcze w latach dwudziestych reprezentacja nie posiadała etatowego reprezentanta stojącego między słupkami, a na boiskach grało wielu golkiperów, którym jeden mecz wychodził lepiej, drugi gorzej. Dopiero w latach trzydziestych pojawił się bramkarz, posiadający umiejętności na tyle dobre i umiejący utrzymać stabilną formę, że na długo zagościł w pierwszej jedenastce narodowej drużyny. Był nim Spirydion Albański.

Pierwszy bramkarski symbol

Całą przedwojenną karierę Albański spędził w Pogoni Lwów. To z nią trzykrotnie zdobywał wicemistrzostwo i to dla niej rozegrał rekordowe jak na pierwszą ligę - 234 spotkania. Co więcej, w ciągu 11 lat opuścił tylko 5 meczów, a w okresie od 9 listopada 1930 roku aż do wybuchu wojny zagrał we wszystkich spotkaniach od pierwszej do ostatniej minuty (174 kolejne występy). W 1933 został uznany najlepszym polskim zawodnikiem.

W reprezentacji rozegrał 21 spotkań, wywalczył z nią również 4 miejsce na Igrzyskach Olimpijskich w 1936 roku. Był zarazem bohaterem, jak i antybohaterem turnieju. Miał wielki wpływ na awans Polski do półfinału, lecz wspaniałe mecze oraz znakomitą opinię wśród widzów i prasy zniweczył dwoma następnymi występami, przegranymi w dużej mierze przez golkipera Pogoni.

Niewiele brakowało, a Albański nigdy nie stanąłby między słupkami. Do 1928 roku grał w drużynie rezerw lwowskiego klubu na pozycji napastnika. Tymczasem w meczu z Cracovią nie mógł zagrać etatowy piłkarz na tej pozycji, Lachowicz, więc ściągnięto z rezerw Albańskiego i postawiono go na bramce. Zagrał na tyle dobrze, że w następnych latach miał już stałe miejsce w pierwszym zespole aż do wybuchu wojny. Mimo swych niespecjalnych warunków fizycznych – 176 cm wzrostu, 40 kg wagi – imponował wszystkim refleksem, niezwykłą sprawnością oraz doskonałym wyszkoleniem technicznym i elegancją w grze.

(Po)wojenne losy

II wojnę światową spędził we Lwowie, podczas okupacji sowieckiej grał w klubach: „Dynamo” 1939-1940, 1944 i „Spartak” 1941. Zaś po wojnie występował w Resovii Rzeszów 1944-1945 oraz Pogoni Katowice 1945-1946, w której pełnił także funkcję trenera. W latach 1946-1951 był sędzią piłkarskim oraz hokejowym (do 1963). Zmarł w 1992 roku.

Albański był bardzo ambitnym sportowcem (z powodzeniem uprawiał lekkoatletykę, piłkę ręczną, grał w hokeja i koszykówkę), pracowitym, zawsze ciężko trenował, aby dopiąć wytyczonych sobie piłkarskich celów, a całe swoje życie podporządkował bardzo rygorystycznemu sportowemu trybowi, dzięki czemu futbol uprawiał czynnie przez 20 lat. Zawsze skromny i szczery, potrafił wypowiadać ostre słowa na temat gry swoich młodszych kolegów (patrz: słowa piłkarza, zamieszczone na początku artykułu). Można go postawić za wzór sportowca, który ogromnym wysiłkiem i ciężką pracą stał się jednym z najlepszych polskich bramkarzy okresu międzywojennego.

wtorek, 17 maja 2011

Czy Braga znowu okaże się za słaba ?

Ilekroć Braga mierzyła się z kimkolwiek w Lidze Europejskiej zawsze skazywana była na porażkę i za każdym razem z takiej konfrontacji wychodziła zwycięsko. Teraz na jej drodze stoi wielki faworyt tych rozgrywek – FC Porto. Czy Sporting po raz kolejny sprawi niespodziankę, czy może to zespół Villasa-Boasa ponownie zmiażdży swego przeciwnika, nie pozostawiając nawet cienia szansy na skuteczną rywalizację ?

Będzie to dopiero drugi pojedynek pomiędzy portugalskimi drużynami w historii LE, a wcześniej Pucharu UEFA. W tym sezonie puchar ten został zdominowany przez ekipy z tego kraju, aż trzy dotarły do półfinału (pierwszy raz w dziejach tamtejszej piłki). Można więc stwierdzić, że sam mecz pozostaje wielką niewiadomą. Z drugiej strony nigdy wcześniej w finale rozgrywek UEFA nie rywalizowały ze sobą drużyny tak bliskie sobie pod względem geograficznym: Porto i Bragę dzieli 47 km. Zatem będzie to konfrontacja pomiędzy zespołami, które wiedzą o sobie tak mało, a zarazem tak wiele.

„Przeciętny” klub

Jeszcze kilka lat temu Sporting, dla wielu fanów futbolu, był zupełnie anonimowy. Jednak w ostatnich dwóch latach zapisują najpiękniejszą kartę w swej 90-letniej historii. W zeszłym sezonie po raz pierwszy zajęli drugie miejsce w lidze, w tym, po raz pierwszy zagrali w Lidze Mistrzów i po raz pierwszy wystąpią w finale Ligi Europejskiej. Wcześniej największym i jedynym sukcesem było zdobycie Pucharu Portugalii w 1966 roku, zaś na arenie międzynarodowej dwukrotny udział w 1/8 finału Pucharu UEFA.

Obecny sezon to „piękny sen” klubu, począwszy od wspomnianego udziału w Lidze Mistrzów, zwycięstwie na własnym stadionie z Arsenalem 2:0, przechodzeniem kolejnych etapów w LE, poprzez Lech (0:1, 2:0), Liverpool (1:0, 0:0), Dynamo Kijów (1:1, 0:0), Benficę (1:2, 1:0), aż po wielki finał. Wspaniała droga, wielkie mecze, a mimo to wielokrotnie spotkałem się z głosami, jakoby Braga zawsze miała olbrzymie szczęście i była drużyną co najwyżej przeciętną, z którego, co lepsi zawodnicy masowo uciekali (głosy pełne zadowolenia w Polsce po grudniowym losowaniu). Tymczasem, oglądając kilka meczów w ich wykonaniu, widziałem mądrą grę, bardzo poukładaną pod względem taktycznym, dobrą organizację, świetne wyszkolenie techniczne i znakomitą motorykę zawodników, plus zgranie i wielka determinacja, waleczność w każdym pojedynku.

Ciężko jest wyróżnić jakiegokolwiek zawodnika, o czym świadczą nawet statystyki w liczbie strzelanych bramek w pucharze (najlepsi strzelcy mają po dwa gole – Alan, Lima), co świadczy o tym, że tworzą kolektyw, zespół zgrany, głodny gry i sukcesów. Rola „outsiderów” znacząco im pomaga, pokazali już wielokrotnie, że w bezwzględny sposób potrafią wykorzystać lekceważącą postawę przeciwnika, który swoją nonszalancją popełniał błędy, skrzętnie wykorzystywane przez ekipę Domingosa.

Formalność ?

Tym razem jednak, na przeszkodzie stoi wielki faworyt rozgrywek, od samego początku typowani do wygrania tego trofeum i również od samego początku zachwycający Europę swoją grą. Patrząc na wszelakie statystyki FC Porto z tego roku, wygranie finału wydaje się dla nich formalnością. Na 55 rozegranych meczów, wygrali 46, zremisowali 5 i przegrali tylko 4. W Lidze Europejskiej wygrali 13 z 16 meczów, zdobywając 43 bramki. Pojedynki z Bragą również były jednostronne. W całej historii na 131 spotkań wygrali 92, zremisowali 22, a tylko w 17 to rywal był zwycięski. Z kolei w ostatnich 9 meczach Sporting wygrywał tylko raz.

Patrząc również na styl gry, w jaki sposób potrafili zdominować silniejszych przeciwników, można podać w wątpliwość sens rozgrywania finału. „Smoki” grają jak świetnie zaprogramowana maszyna, nie tylko do wygrywania, ale strzelania wielkiej ilości bramek. Konsekwencja w grze, dynamika, przygotowanie kondycyjne, szybkość rozgrywania akcji, wszystko to zachwyca, sposób ich gry wręcz poraża i często paraliżuje rywala, choćby próbującego się im przeciwstawić. Prezentują futbol bezkompromisowy, nastawiony tylko na ofensywną grę, a przy tym niezwykle przemyślany.

Znakomity i świetnie się uzupełniający duet napastników – król pola karnego Falcao i szalejący na całym boisku Hulk, wyśmienity środek pola – rozgrywający Moutinho, dynamiczny Guarin i genialny w destrukcji Fernando; do tego ofensywny i znakomity lewy obrońca Alvaro Pereira oraz ostoja obrony, stoper Rolando. To największe atuty zespołu, a uzupełniając to wszystko innymi, nie mniej wartościowymi zawodnikami, otrzymujemy drużynę niemal idealną, na której ławce zasiada jeden z najbardziej utalentowanych i pożądanych obecnie trenerów Villas-Boas (jego sylwetkę już przedstawiałem).

Możliwe składy:

FC Porto: Helton – Alvaro Pereira, Rolando, Otamendi, Sapunaru – Fernando, Guarin, Moutinho – Cristian Rodriguez, Hulk, Falcao

Sporting Braga: Artur – Silvio, Alberto Rodriguez, Paulao, Miguel Garcia – Hugo Viana, Custodio – Lima, Mossoro, Alan – Meyong

Przewidywania

Wszystkie znaki na niebie wskazują, że zwycięzca może być tylko jeden. Czy będzie to jednak prosty dla Porto pojedynek ? Śmiem wątpić. W pewnym sensie można go porównać do spotkań Realu z Barceloną. Oczywiście o mniejszym ciężarze gatunkowym, a także większą różnicą w potencjale obu portugalskich klubów. Braga swej szansy upatrywać może, tak jak w pojedynkach madrycko-barcelońskich Real, jedynie w defensywnej i agresywnej grze, nastawionej na groźne kontrataki i wybijanie rywala z rytmu. A Porto ? Wystarczy, że będą grać swoje.

piątek, 13 maja 2011

Król Tusk i rycerze okrągłego stołu

Stoją na straży sprawiedliwości i cnót wszelakich, ferują wyroki tak przemyślne, że aż niezrozumiałe przez ponad połowę społeczeństwa, widzą świat przez pryzmat własnych interesów i korzyści (dodajmy politycznych), traktują całą gawiedź marginalnie, upychając wśród przestępców i degeneratów. Cały naród, wszyscy fascynaci futbolu muszą cierpieć, bo za margines społeczeństwa cierpieć trzeba. Sprawa kiboli stała się orężem rządu w walce politycznej, a nie w walce ze stadionowymi wandalami.

Decyzja o zamykaniu stadionów to decyzja absurdalna, wręcz ohydna i prostacka, z której politykierstwo wyłazi na wierzch i aż razi swą trywialnością. W całym tym zamieszaniu, sporze i kłótniach największe korzyści wyniosą politycy. Zbliżają się wybory, więc nastał teraz odpowiedni czas i niesamowita okazja do zwiększenia elektoratu. A skuteczna walka z kibolstwem, kto wie, być może nawet zadecyduje o zwycięstwie którejś z partii. Dlatego tak gorączkowo głoszą opinie oburzenia i niewyobrażalnego sprzeciwu wobec chuliganów. Tak jakby ten problem zaistniał dopiero po feralnych „bydgoskich” wydarzeniach. Jakoś wcześniej kwestia stadionowych rozrób nikogo nie interesowała. Obecny tumult sprzyja więc partiom, a idiotyzmy tworzone przez ich popleczników sprawiają, że w telewizji, radiu czy prasie więcej mamy politycznego bełkotu niż jakichś konkretnych planów działań.

Rząd, zamykając stadiony, dokonał wyraźnego zrównania kibica, prawdziwego fana piłki nożnej i kibola. Dał wyraz bezradności, ukazał swoją słabość, i brak jakiejkolwiek wizji czy programu, aby problem ten rozwiązać. A zamykanie kolejnych stadionów problemu tego z pewnością nie rozwiąże. To pójście najprostszą drogą, gdzie najbardziej zostały ukarane kluby (milionowe straty w związku z brakiem widowni) oraz normalni kibice, niemający z rozróbami i bijatykami nic wspólnego. Paradoksalnie najmniej ucierpieli na tym wszystkim kibole. Proces wyłapywania tych wszczynających burdy w Bydgoszczy przypominał sceny rodem z filmów Barei. Tymczasem decydenci udowodnili, jak to wspaniale walczą z marginesem. Dali pokaz jak świetnie i spektakularnie wykorzystać temat kibolstwa. Interes jest taki, aby sprawę możliwie najdłużej rozciągnąć w czasie, zaprezentować jak dużych nakładów sił i stanowczości wymaga, a triumf będzie z pewnością odtrąbiony w każdej możliwej stacji telewizyjnej, każdym radiu czy gazecie.

Wszystko natomiast wygląda niezmiernie prosto, gdyby tylko politycy okazali choć krztę dobrej woli i wypracowali wspólne stanowisko, w imię poprawy bezpieczeństwa na stadionach, a nie jak dotychczas dokonywali decyzji w imię walki o władzę. Najlepszym z możliwych rozwiązań byłoby zaostrzenie prawa, wprowadzenie restrykcyjnych przepisów, których złamanie groziłoby długoterminowymi zakazami stadionowymi i wysokimi karami finansowymi. Do tego niezbędne jest wprowadzenie skutecznego systemu monitoringu, służącego wyłapywaniu chuliganów na gorącym uczynku i szybkim karaniu. Wszystko to wydaje się proste w realizacji, jasne i klarowne, lecz w państwie absurdu i deficytu intelektualnego takie niestety nie jest.

piątek, 6 maja 2011

Taka jest kiboli wola

Kibole w Polsce to mają życie. Pozwala się im dosłownie na wszystko: chodzą na stadiony, gdzie czują się szczególnie uprzywilejowani, często dopingując swoje ukochane drużyny, szukają innych wrażeń, które zapewnią odpowiedni dopływ adrenaliny (w odróżnieniu od zazwyczaj nudnych i bardzo słabych spotkań ligowych). Jeżdżą sobie po stadionach w całym kraju, wojaże po zagranicznych obiektach także im nie są obce (walki na Liwie), biorą udział w rozróbach, bijatykach, pobiciach, poniżają i ubliżają innym (opluta rodzina w Poznaniu tylko za to, że ubrani byli w strój reprezentacji Polski). Mimo to nadal są uwielbiani i określani jako jedyne grupy spośród kibiców, tworzące prawdziwą atmosferę podczas meczów. Kochają ich piłkarze (nawet przez nich często bici i wyzywani od najgorszych), kochają prezesi, dając przyzwolenie, aby klubami kibiców rządzili ludzie, będący często na bakier z prawem, posiadający w swoim życiorysie liczne wykroczenia i haniebne czyny (patrz: „Litar”, „Staruch”). Kocha ich PZPN, zupełnie nie zawracając sobie nimi głowy, tak skupiony na tworzeniu własnego wizerunku (uśmiechnięty prezes Lato wręczający puchar, a być może niedługo, aby przypodobać się kibicom, głoszący hasła wzajemnej adoracji dla potrzeb i dobra Euro 2012). Kocha ich rząd, który w żaden sposób nie chce ukarać żadnego z kiboli indywidualnie, obejmując wszystkich kibiców wspólną odpowiedzialnością, bo tak należy interpretować decyzje o zamknięciu stadionów Legii i Lecha (nagle przestały spełniać wymogi bezpieczeństwa).

Te wszystkie wydarzenia i konsekwencje z nich wyciągnięte, różne absurdalne decyzje, świadczą dobitnie, że wielu osobom wyparowały już resztki racjonalnego i logicznego myślenia. Dlaczego u nas w kraju jest tak, że o stadionowych rozróbach zawsze się głośno mówi, a nic nie robi. Dlaczego każdy szuka winnego wszędzie, tylko nie u siebie. Działacze PZPN-u tuż, po wtorkowych burdach, szukali przyczyn tych wydarzeń w działaniach policji. Pan Kręcina oskarżył ją, że w żaden sposób nie próbowała zapobiec awanturze i zarzucił brak zdecydowanych działań (postawmy się w roli policjanta, który nie może uderzyć kibola, ani za mocno - wówczas wytoczy mu się sprawę w sądzie o pobicie - ani za słabo, bo każdy wie, jak to się skończy). Szanowny pan Kręcina stwierdził jeszcze (chyba chce być taką polską Margaret Thatcher), że 11 tysięcy ludzi, którzy byli na finałowym spotkaniu, jedną uchwałą PZPN-u, nie będzie miało wstępu na kolejne mecze. Ja proponuje pójść dalej i wykopać wszystkich kibiców ze wszystkich pierwszoligowych stadionów na okres kilkunastu lat. Z kolei policja twierdzi, że odradzała związkowi organizację pojedynku w Bydgoszczy, wydając nawet negatywną opinię (już wcześniej dochodziło tam do bójek, obiekt został zamknięty na 5 spotkań).

Jak Polska długa i szeroka, tak wiele pomysłów na rozwiązanie problemu z kibolstwem, tak wiele w niej również idiotów, zarówno na stadionach, jak i poza nimi, tworzących rzeczywistość prymitywną i absurdalną, w której się świetnie odnajdują. Wszystko jest robione na pokaz, aby stłumić głosy oburzenia, wyciszyć sprawę kibolstwa i o niej zapomnieć. Nikt tak naprawdę nie wie, jak ten problem rozwiązać, a wyraz całkowitej bezradności dał piłkarski związek, słowami – „Nieważne, na jakim obiekcie będziemy grali to, ci ludzie, mieniący się kibicami zawsze przyjdą go zniszczyć. Jak byśmy się do tego meczu nie przygotowali, to taka sytuacja może mieć miejsce, jeżeli taka będzie wola kibiców”.

Tymczasem doskonałe i jakże proste rozwiązanie tego problemu zaproponował jeden z internautów. Stworzyć na stadionach specjalne sektory, odpowiednio zabezpieczone, okratowane i wpuszczać do nich kiboli, obu grających drużyn, na własne ryzyko. Interweniować, dopiero gdy wszyscy już leżą. Wówczas w ciągu kilku lat sprawa sama się rozwiąże.