czwartek, 31 marca 2011

Reprezentacja na wakacjach


Wreszcie widzieliśmy kilka niezłych akcji, wreszcie widzieliśmy momenty zaangażowania. Drużyna narodowa w pojedynku z Grecją zagrała znacznie lepiej niż w spotkaniu z Litwą, choć nie ustrzegła się błędów. Na pochwały zasługuje przede wszystkim, jak to ładnie ujął Jacek Gmoch, „frakcja niemiecka”. Piszczek, Błaszczykowski, Peszko oraz Lewandowski to od kilku sparingów wyróżniający się zawodnicy. Z drugiej strony mizernie zaprezentowali się Obraniak, Mierzejewski oraz Głowacki, nie wspominając o innych zupełnie niewidocznych graczach. Wyraźnie widać, że potrzebnych jest jeszcze kliku piłkarzy grających na europejskim poziomie.

Zespół Smudy to doprawdy enigma, jedna wielka niewiadoma. W ciągu kliku minut potrafią stworzyć parę ładnych i składnych akcji, by chwilę później popełniać rażące błędy i tylko szczęściem ratować sytuację. Tak naprawdę nie jestem w stanie określić wartości tej drużyny, gdyż grając tylko sparingi z krajami, które z reguły je olewają, nie można stwierdzić z całą pewnością, że kadra gra z meczu na mecz lepiej, że idzie w dobrym kierunku. Wahania formy, głupie błędy przeplatane dobrymi zagraniami, lepsze występy tragicznymi, słabi przeciwnicy i mocni, przykładający się do meczów i je olewający, dziwne decyzje selekcjonera, to wszystko prowadzi do tego, że nie da się racjonalnie ocenić potencjału reprezentacji, który ujrzymy zapewne dopiero na samym turnieju.

Najbardziej frapującą rzeczą pozostaje natomiast zaangażowanie naszych kadrowiczów. Dlaczego w drugiej połowie oglądaliśmy pokaz lenistwa i zadowolenia przeciętnym wynikiem. Nie oszukujmy się, mecze towarzyskie to jedyna możliwość, aby skonstruować ten zespół, zgrać i utrwalić pewne nawyki taktyczne czy ofensywne. Tymczasem ostatnie 30 minut to było dreptanie po boisku, brak jakiejkolwiek determinacji. Od wielu lat słyszymy, że Smuda to doskonały motywator, zawsze wymaga gry do ostatniej minuty. Gdzie to wszystko wyparowało, czyżby trener zadowolił się samą posadką. Nie wiem czy inne nacje piłkarskie, przygotowujące się niegdyś jako gospodarze czy to do mistrzostw świata czy europy, także prowadziły tak hulaszczy tryb życia w reprezentacji. Być może to mentalność naszego narodu, a tym bardziej rodzimych kopaczy, którzy wielokrotnie dawali pokaz ambicjonalnego minimalizmu.

Być może lepszym rozwiązaniem byłoby poszukanie motywacji, jakiegoś bodźca na zewnątrz, jeżeli wewnątrz widzimy tylko gnicie i nieróbstwo. Gdyby tak wrzucić gospodarzy turniejów do grup eliminacyjnych (oczywiście awans mieliby zapewniony), wówczas toczyliby boje przynajmniej z drużynami nie odpuszczającymi, bo walczącymi o punkty i awans. Druga sprawa to normalny przydział punktów, gospodarze nie lecieliby na łeb na szyję w rankingu FIFA i nie groziłoby im, to co grozi teraz nam (losowanie do grup eliminacyjnych na MŚ w Brazylii z czwartego bądź piątego koszyka). Oczywiście decyzja taka musiałaby pójść odgórnie, narzucona przez UEFA. Oczywiście teraz to jest już tylko czcze gadanie. Jeżeli zaś ten pomysł byłby zrealizowany odpowiednio wcześnie, to wówczas nie musielibyśmy oglądać naszych reprezentantów na wakacjach, za każdym razem kiedy przychodzi im grać mecze towarzyskie i nie musielibyśmy oglądać pokazów pełnych  męczarni nader często.

sobota, 26 marca 2011

Kolejny skalp Franciszka Smudy

Drużyna narodowa po raz kolejny zmierzyła się z bardzo wymagającym przeciwnikiem. Litwa w rankingu FIFA wyprzedza nas aż o 16 pozycji, zajmując 54 miejsce. To był jednak kolejny dobry mecz w wykonaniu kadry, kolejny dobry wynik. Owszem mogło być lepiej, ale pełne polotu i finezji akcje ofensywne reprezentacji były skutecznie powstrzymywane przez toporną grę Litwy, a także fatalne, piaszczyste boisko. Co więcej, Litwini byli doskonale przyszykowani do gry na takim boisku, ćwicząc i przygotowując się do meczu odpowiednio wcześnie. Nie przeszkodziło to naszemu zespołowi w stworzeniu kilku składnych akcji, w których wymienili między sobą 3-4 podania. W całym meczu natomiast było widać pomysł na grę, piłkarze spełniali założenia taktyczne wzorowo, walczyli dzielnie i zabrakło tylko trochę szczęścia, które, jak wszyscy zgodnie stwierdzili, tym razem było po stronie naszych północno-wschodnich sąsiadów.

Jak mawiał Leo Beenhakker „step by step” i będzie coraz lepiej. O sukces na Euro 2012 jestem więc spokojny. Powiem więcej, jestem niemal pewny, że cała Polska po występach kadrowiczów na Mistrzostwach Europy wpadnie w euforię. Bowiem nikt nie dostrzega jak genialny pomysł na budowanie reprezentacji ma Smuda. Nic dziwnego, bo aby zrozumieć zamysł selekcjonera trzeba wspiąć się na wyżyny intelektualne, trzeba wspiąć się na niedostępny dla wielu śmiertelników poziom odrealnienia rzeczywistości. Wówczas wszystko staje się jasne, zacierają się kontury, a różnica między tym co dobre, a tym co złe zanika, światem rządzi absurd i tylko wtedy można dostrzec postęp w każdym elemencie rzemiosła piłkarskiego, choćby był on najmniejszy i na pierwszy rzut oka zupełnie niedostrzegalny. Powiem szczerze, tak cwanego i wyrafinowanego konceptu składania i tworzenia drużyny z jednostek piłkarsko byle jakich, przeciętnych, nie byłyby wstanie wymyślić umysł nawet najbardziej fantazyjnego pisarza powieści science-fiction.

Koncept ów przejawia się w kilku niezwykle ważnych działaniach, które cechuje przemyślana dyktatura jeśli chodzi o relacje między trenerem, a piłkarzami. Smuda pozostaje nieugięty i postępując w myśl swoich żelaznych zasad, wywala z kadry za wszelkiego rodzaju pyskówki (tak postąpił z Borucem, który śmiał nazwać go Dyzmą), konflikty i narzekania (dostało się Majewskiemu, który raczył podważyć kompetencje selekcjonera, komentując jego zmiany w trakcie meczu z USA), afery alkoholowe (nie ma miejsca dla kadrowiczów pijących wino, czy o zgrozo, mocniejsze trunki) czy rzekome kontuzje (umysł trenera jest tak przenikliwy, że wie kiedy zawodnik chce zwyczajnie trochę pognić na zgrupowaniach, udając jedynie uraz).

Takie ostre decyzje Smudy mają na celu przede wszystkim totalne zniszczenie więzów kolesiostwa, łączących brać piłkarską i tworzących atmosferę niepotrzebnej sielanki. Chce on dyscypliny, rygoru i nie ugnie się przed nikim. Bogactwo w wyborze kandydatów jest przeogromne, więc wyrzucenie kilku graczy niczego nie zmieni. W razie czego można także wmówić kilku obcokrajowcom, że kuzyn wujka ich pradziadka był Polakiem z krwi i kości, więc drzwi do reprezentacji są otwarte. Jeszcze lepiej, gdy ów obcokrajowiec wyróżnił się chociażby w dwóch czy trzech meczach, gdy widać, że potrafi dobrze przyjąć, podać lub uderzyć, czyli prezentuje umiejętności na rodzimym podwórku cenne na wagę złota.

Utopijna wizja silnej reprezentacji Polski w piłce nożnej powoli staje się realnością. Dawno nie mieliśmy trenera, którego program tworzenia drużyny narodowej byłby tak niezwykły, przemyślany, zdyscyplinowany, a przy tym prosty w realizacji. Jedną z jego naczelnych zasad poznaliśmy w reklamie Biedronki – „wszystkich trzeba wypróbować”. Przy czym nie każdy musi w tej kadrze zostać. Nie liczą się umiejętności, ale charakter piłkarza, który będzie zdolny całkowicie poddać się woli selekcjonera i zrozumie jego genialną koncepcję (wyjątkowo krnąbrni i intelektualnie ograniczeni byli Żewłakow, Boruc, Iwański oraz Małecki, dla których w drużynie nie ma już miejsca). To wszystko sprawia, że jestem zupełnie spokojny o dalsze poczynania naszych kadrowiczów.

Tylko jedno natomiast mogę zarzucić Smudzie. Dlaczego nie docenia on ogromnej roli alkoholu w życiu polskich futbolistów. Po spożyciu kilku głębszych czy kilku dobrych imprezach zawodnicy myślą na wielokrotnie wyższym poziomie, a zwoje w ich mózgach pracują na możliwie najwyższych obrotach. Przełożyłoby się to z pewnością na lepszą grę, a w konsekwencji także na wyniki. Mam nadzieję, że wkrótce Smuda odkryje, iż jest to ten brakujący element w jego niemalże doskonałej koncepcji. Wówczas nasz zespół będzie siać postrach wśród takich potęg jak Litwa, Mołdawia czy Finlandia.

wtorek, 22 marca 2011

Nieudany atak na europejskie salony

Grzegorz Lato nie został wybrany do Komitetu Wykonawczego UEFA. W głosowaniu przegrał z kretesem, zdobywając tylko 2 głosy w drugiej turze (w pierwszej turze uzyskał 10 głosów) i wyprzedzając tylko przedstawiciela Malty. Na pierwszy rzut oka wydawać by się to mogło niezmiernie dziwne, gdyż jak informowała agencja Reuters prezes PZPN-u był faworytem i jedynym obok Bułgara Michajłowa (uczestnik MŚ w 1994 roku) znanym w  przeszłości piłkarzem, co miało stanowić największy atut. Sam Lato do wyborów przygotowywał się niezwykle pieczołowicie, tworząc prezentację w której posługiwał się nienaganną angielszczyzną, a także jeżdżąc po Europie i odwiedzając przedstawicieli piłkarskich związków. Jakie zatem są przyczyny tak druzgocącej porażki ?

Można rzec, że we władzach UEFA poznano się na Polaku. Wystarczy spojrzeć na jego dokonania od czasów kiedy został prezesem polskiego związku, czyli od 30 października 2008 roku, które są zerowe. Od początku jego rządów nie przypominam sobie żadnej znaczącej reformy, która miałaby wpłynąć na rozwój rodzimej piłki. Pamiętam za to doskonale wielokrotne „popisy” przed kamerami, czy to w języku angielskim, czy to w języku polskim. Dlatego sprawą nad wyraz frapującą pozostaje kwestia porozumiewania się Grzegorza Laty z członkami innych federacji (chodzenie wszędzie z tłumaczem byłoby nie tyleż  kłopotliwe, co wręcz zawstydzające).

Nic to złego i zdrożnego, Prezes, który wielokrotnie nas przekonywał, że najlepszy jest w nic nie robieniu, zapragnął kandydować, aby nic nie robić i tam. Z takiej sytuacji korzyści byłyby ogromne, pozycja w polskim światku piłkarskim umocniona, a znajomości zebrane w kręgach UEFA wielkie i pomocne, poza tym, co dla samego zainteresowanego najmniej ważne, wpływ na europejską piłkę niebagatelny (do obowiązków komitetu należy głównie wybór organizatorów najważniejszych imprez, w tym mistrzostw Europy oraz ustalanie regulaminów rozgrywek Ligi Mistrzów czy eliminacji ME bądź MŚ).

Przeogromna ambicja Prezesa przerasta chyba jego zdroworozsądkowe myślenie (jeżeli takowe występuje). Na całe szczęście takie zdroworozsądkowe myślenie wykazuje UEFA. Bowiem już od czasów antycznej Grecji czy Cesarstwa Rzymskiego wiadomym było, iż proletariat nie ma wstępu na salony. Dlatego nieudany atak Laty na europejskie salony jest wyrazem troski włodarzy UEFA o jego los, gdyż, co on tak naprawdę miałby tam robić skoro posługuje się tylko jednym językiem i to w stopniu, co najwyżej słabym.

środa, 16 marca 2011

Niechlubny proceder


Od kilku lat w Polsce panuje moda na obcokrajowców, których naturalizuje się bądź ze względu na ich nieznaczne powiązanie z naszym krajem (Boenisch, Obraniak) bądź wyróżniającą i dobrą grę w rodzimej ekstraklasie (Roger). Ostatnio na celowniku Smudy znalazł się Damien Perquis, a dzisiaj dowiedzieliśmy się, że o grze w biało-czerownej koszulce marzy Timothee Kolodziejczak, lewy obrońca, grający w Olympique Lyon. Z jednej strony podniosą oni z pewnością poziom piłkarski drużyny narodowej. Z drugiej zaś strony świadczy to dobitnie, że system szkolenia młodzieży w Polsce albo jest w opłakanym stanie albo po prostu nie istnieje.

Stan przedzawałowy

Dla PZPN-u coś takiego jak szkolenie młodzieży jest sprawą dalszego planu, marginalną, którą bądź się bagatelizuje bądź kwituje całkowitym milczeniem. Wystarczy spojrzeć na „wspaniałe” wręcz osiągnięcia naszych młodzieżówek. Od ostatniego znaczącego sukcesu, czyli Mistrzostwa Europy do lat 19 z 2001 roku, sekcje młodzieżowe brały tylko czterokrotnie udział w większych imprezach. Wspomniana drużyna U-19 grała na Mistrzostwach Europy w 2004 (nie wychodząc z grupy, nawet nie zwyciężając w choćby jednym meczu) oraz jako gospodarz w 2006 roku (także nie wyszła z grupy, ale zdobyła 3 punkty). W Mistrzostwach Europy brała także udział sekcja do lat 17, która w 2001 roku nie wyszła z grupy, zdobywając tylko jeden punkt i strzelając tylko jedną bramkę. Natomiast na Mistrzostwach Świata w 2007 roku grała drużyna U-20. Doszła aż do ćwierćfinału, gdzie odpadła z Argentyną. O sekcjach U-21 i U-18 nie ma co wspominać, gdyż nie odnotowały one żadnych wartych uwagi osiągnięć. Co więcej wszystkie sekcje mają w swoim dorobku klika fatalnych meczów, o których chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Wystarczy przywołać porażki U-21 z Luksemburgiem (2010 rok), Kazachstanem 0:3 (2008 rok), ze Słowenią 1:6 z 2005 roku. Sekcja do lat 19 wyróżniła się porażkami z Mołdawią i Azerbejdżanem w 2009 oraz Białorusią i Japonią – 1:6 – z 2008 roku. Ponadto zespoły U-18 i U-17 przegrywały z takimi „tuzami” futbolu jak: Białoruś, Węgry, Cypr, Finlandia czy Izrael.

Wszystko to świadczy o tym, że w naszym kraju albo nie ma jako takiego systemu szkolenia młodzieży albo jest on na etapie całkowitego rozkładu i tylko czekać, kiedy wyda ostatnie tchnienie. Przyczyn takiego stanu rzeczy nie można doszukiwać się jedynie w PZPN-ie. Odpowiedzialność ponoszą także kluby piłkarskie.


W poszukiwaniu talentu

W rundzie jesiennej regularnie po boiskach Ekstraklasy biegało tylko 9 zawodników, którzy nie ukończyli jeszcze 21 lat (Klich, Budziński, Jankowski, Sadlok, Sobiech, Borysiuk, Kucharczyk, Kupisz i Sandomierski) Polskie drużyny nie szkolą młodych adeptów, nie kształtują, gdyż jest to dla nich po prostu nieopłacalne. Pragną sukcesu za wszelką cenę i to jak najszybciej. Dlatego ściągają tanich, posiadających wątpliwe umiejętności obcokrajowców, których wlepili im obrotni menadżerowie. Ponadto w ostatnim dziesięcioleciu można policzyć na palcach jednej ręki piłkarzy, których udało się wytransferować do dobrych zagranicznych klubów i w których odgrywali większą rolę niż tylko siedzenie na ławce rezerwowych – Błaszczykowski, Lewandowski, Piszczek, Jeleń, Boruc. Co więcej, polskie zespoły mają w głębokim poważaniu przeglądanie boisk drugo-, trzecio- czy czwarto-ligowych w celu znalezienia młodego, wyróżniającego się gracza. Tym samym dochodzi do takiego absurdu, że częściej na polskich stadionach można uświadczyć skautów z zagranicy niż z rodzimych drużyn.

Przyzwolenie na takie postępowanie daje im PZPN, które w wymogach licencyjnych zobowiązuje kluby Ekstraklasy do posiadania dwóch zespołów młodzieżowych w przedziale wiekowym od 15 do 21 lat oraz jednego w przedziale lat 10-15, a także, co najmniej jednego w kategorii wiekowej poniżej lat 10. To zastraszająco mała ilość, w porównaniu z chociażby drużynami z Zachodu, gdzie przecież poziom szkolenia stoi na co najmniej kilkakrotnie wyższym poziomie. Tymczasem PZPN, jak to ładnie określa w swoim podręczniku licencyjnym, stwierdza, że „pierwszą i zasadniczą korzyścią wynikającą z kryteriów sportowych jest coroczna produkcja piłkarskich talentów na potrzeby pierwszego zespołu klubu ubiegającego się  o licencję”. Piękna to idea, której dopomóc może ściągnięcie kliku tysięcy Chińczyków i wybudowanie tych kilkunastu hal produkcyjnych więcej.

Obcokrajowca szukam


To wszystko prowadzi do namawiania i hurtowego naturalizowania piłkarzy mających niewiele wspólnego z Polską. Ten niechlubny proceder jest ewenementem na skalę światową, gdyż podbieramy zawodników ukształtowanych i wychowanych w zupełnie innych realiach i kulturze piłkarskiej. Podobnie czynił ostatnio jedynie Katar, namawiając do gry w ich reprezentacji za duże sumy pieniędzy (w końcu takiego postępowania zakazała im FIFA).

Można powiedzieć, że naturalizacja obcokrajowców to rozpaczliwa próba zafałszowania rzeczywistości piłkarskiej, której perspektywy są wręcz ponure. Nie wychowujemy nowych reprezentantów, takie zespoły jak Białoruś, Finlandia, Mołdawia czy Izrael są już lata świetlne przed nami. Ściąganie piłkarzy z zagranicy powinno być ostatecznością, ale w dobie braku jakichkolwiek utalentowanych zawodników staje się brutalną koniecznością.

PS. Kolejne doniesienia mówią o naturalizacji, grającego w Wiśle, Meliksona. Dodając do tego wszystkiego prawdopodobną naturalizację Arboledy, wyjdzie całkiem ładna zbieranina "polskich obcokrajowców".

sobota, 12 marca 2011

Casus niesłusznej kartki

Rewanżowy pojedynek między Barceloną a Arsenalem w Lidze Mistrzów wzbudził falę kontrowersji. Decyzja sędziego o ukaraniu Robina Van Persiego drugą żółtą kartką za grę po gwizdku, a w konsekwencji czerwoną, wywołała ogromny spór. Zawodnicy, trener jak i sympatycy angielskiej drużyny stwierdzili, że decyzja ta zabiła mecz i uniemożliwiła skuteczną walkę o awans. Sporo w tym wszystkim jednak przesady, ponieważ nie da się stwierdzić z całą pewnością, czy londyński zespół byłby w stanie utrzymać korzystny wynik do ostatniej minuty. Bowiem statystyki jak i sam pojedynek przemawiały zdecydowanie za Barceloną. To klub z Hiszpanii oddał 19 strzałów, w tym 13 celnych, na bramkę przeciwnika, a przez całe spotkanie był częściej w posiadaniu piłki - 67% - oraz wymienił między sobą zdecydowanie więcej celnych podań -  724:119. Ponadto Barcelona do tego feralnego wydarzenia była drużyną zdecydowanie lepszą, uniemożliwiając przeciwnikom przez wiele minut wyjście poza własną połowę.

Dywagacje co do samego meczu, a także wpływu kontrowersyjnej decyzji arbitra, na jego przebieg można mnożyć w nieskończoność. Przy okazji tej burzy krytyki, chciałem zwrócić uwagę na techniczny aspekt prowadzenia spotkań piłkarskich, na wprowadzenie powtórek telewizyjnych, umożliwiających sędziom zmianę decyzji, jeśli ta okaże się nieprawidłowa. Dla UEFA to temat tabu. Ich stanowisko w tej sprawie jest klarowne i zdecydowane – żadnych powtórek, żadnych nowinek technicznych usprawniających prowadzenie meczu.

Doprawdy dziwna to postawa, gdyż wprowadzenie powtórek mogłoby zapobiec wielu kontrowersjom. W trakcie tego sezonu będziemy z pewnością świadkami kolejnych spornych sytuacji, być może jeszcze większych w oddźwięku niż ta niedawna. Futbol cały czas się rozwija, gra się coraz szybciej, często na granicy faulu bądź spalonego, a ludzkie oko nie jest w stanie dostrzec wszystkiego. Dlatego perspektywa powtórek umożliwiłaby arbitrom zmianę niekorzystnych i nietrafionych werdyktów (oczywiście druga żółta kartka dla Robina Van Persie to osobna sprawa, której nawet najnowsze zdobycze techniczne nie mogłyby  prawidłowo rozstrzygnąć, to raczej kwestia interpretacji regulaminu). Nie tylko zapobiegłoby to licznym kontrowersjom, ale także uczyniło konfrontacje bardziej sprawiedliwymi. Łut szczęścia czy przypadek znacznie zostałyby ograniczone, a dużo ważniejszym czynnikiem byłaby forma, dyspozycja czy siła piłkarska danej drużyny.

Mówi się, że w każdej beczce miodu jest łyżka dziegciu. Dla UEFA podobnie rzecz się ma jeśli chodzi o powtórki telewizyjne, podkreślając tylko ich negatywne strony. Zwraca uwagę, że kwestią sporną pozostaje system ich wprowadzenia. Czy w trakcie spotkań, co by znacznie wydłużyło i spowolniło grę, czy po zakończeniu, co by tak naprawdę nie miało sensu. Obecnie jednak technika stoi na tak wysokim poziomie, że wprowadzenie powtórek w trakcie meczów w żaden sposób by ich nie spowolniło, gdyż błąd sędziego bądź jego brak wyłapywany byłby błyskawicznie. Linia obrony UEFA opiera się także na tym, że wprowadzenie technicznych udogodnień zabiłoby piękno tej dyscypliny, która w dużej mierze opiera się na szczęściu i przypadku. Jest to kolejny absurdalny argument, gdyż zły wybór arbitra, wypaczający wynik rywalizacji, w żaden sposób nie można uznać za szczęście w prawidłowym tego słowa znaczeniu. Jest to raczej szczęście sprzyjające często przeciwnikowi słabszemu, któremu dzięki fatalnym werdyktom, udało się uzyskać korzystny rezultat.

Wprowadzenie powtórek telewizyjnych do piłki nożnej byłoby swego rodzaju małą rewolucją. Jednak dałoby to jeszcze większe podstawy do oceny sprawiedliwości rozstrzygnięcia danego pojedynku. Na wynik konfrontacji kibice patrzyliby przez pryzmat rywalizacji, a nie kontrowersyjnych rozstrzygnięć sędziego, o czym przekonaliśmy się parę dni temu. Przypadek Robina Van Persiego pokazuje, że do bólu konserwatywna UEFA stoi przed koniecznymi zmianami, które usprawniłyby poziom sędziowania, a także zapobiegły licznym niepotrzebnym kontrowersjom.

niedziela, 6 marca 2011

Wzorowy koncept

Współczesny, przeżarty do cna kasą, futbol potrafi zaskakiwać. Zaskakiwać pozytywnie. Wystarczy spojrzeć wnikliwszym okiem na europejską piłkę klubową, a ponadto, odchodząc od dołująco-pieniężnego marazmu, nie sposób nie zauważyć, że takie drużyny jak Arsenal Londyn czy Borussia Dortmund stanowią przypływ świeżej krwi w zepsutym organizmie piłkarskim. Myśl konstruowania tychże zespołów jest swego rodzaju ewenementem i przerasta swoją szlachetnością oraz ideą czysto piłkarską konstrukcje proponowane przez szejków, możnowładców tej dyscypliny.

Główną myślą budowniczą, a zarazem najbardziej godną pochwały jest wyszukiwanie talentów, kupowanie ich za dobrą cenę, kiedy jeszcze nie zabłysną w futbolowym świecie i kształcenie na przyszłe gwiazdy. Do klubów, które ten wzorzec realizują najlepiej należą m. in. wymienione wcześniej Arsenal i Borussia, a także Porto, Ajax czy Olympique Lyon. Analizując ich obecne kadry można dojść do wniosku, że aby zbudować silną i konkurencyjną dla innych drużynę nie trzeba wydawać niebotycznych sum na transfery. Cała aktualna kadra Arsenalu została sprowadzona za 130 milionów euro (oczywiście proces ten trwał kilka lat). Jeszcze lepiej sytuacja wygląda w Borussi Dortmund, gdzie wszyscy zawodnicy pierwszego zespołu kosztowali około 37 milionów.

Przyczyną takiej „zdrowej” oszczędności jest przede wszystkim odwaga w stawianiu na młodzież. Średnia wieku piłkarzy angielskiej drużyny wynosi około 25 lat, bardzo podobnie jest w niemieckiej – średnia 24,1. Lyon to średnia 23,9; zaś Porto 24,8 oraz Ajax 24,1. Ich siłą jest stawianie na wychowanków. Jednak w tym miejscu wyjaśnienia wymaga sama definicja wychowanka proponowana przez UEFA. W myśl tej definicji wychowankiem jest gracz, który między 15 a 21 rokiem życia spędził w zespole 3 sezony z rzędu. Można się spierać, co do samej definicji (która musi uwzględniać postępującą globalizację futbolu), ale faktem jest, że wyżej wspomniane kluby opierają się przede wszystkim na kształceniu młodych adeptów i odważnym wprowadzaniu tych najlepszych do pierwszej jedenastki. Za wzór można postawić Arsenal oraz Ajax, które w ciągu ostatnich kilku lat wypromowały całą rzeszę nadzwyczajnych piłkarzy, zaś obecnie w angielskiej drużynie gra 11, a w holenderskiej 7 wychowanków.

Warto także zwrócić uwagę na niezwykle prężnie rozwinięty system skautingowy. Każdy z zespołów penetruje cały glob w poszukiwaniu młodych perełek, jednak znamienne jest, że największa ich ilość trafia z określonych regionów. Arsenal ze wzmożonym zainteresowaniem penetruje rynek francuski (Sagna, Clichy, Nasri, nie grający już dla londyńskiego klubu Adebayor) oraz belgijski (Eboue, czy nie grający już w Arsenalu Kolo Toure). W Anglii jedną z przyczyn takiego postępowania jest szalejący miejscowy rynek, gdzie, np. za dobrego prawego obrońcę trzeba przeznaczyć ok. 20-30 milionów euro, podczas gdy, Bacary Sagna został kupiony z Auxerre za 10 milionów.  Porto to przede wszystkim Ameryka Południowa – Hulk, Falcao, Rolando, Otamendi; Borussia, Lyon oraz Ajax zbierają wszystko, co najlepsze z rodzimego rynku (Bastos, Ederson, Lloris, Toulalan, Van Der Wiel, Sulejmani, Goetze, Subotic).

Takie zarządzanie pozwala zachować płynność finansową. Podsumowując transfery z ostatnich pięciu lat okazuje się, że Arsenal czy Porto na rynku transferowym nie tylko wydają pieniądze, ale jeszcze więcej zarabiają (Arsenal – 40 milionów na plusie, Porto – 133 mln, nieznaczny deficyt Lyonu – ok. 25 mln oraz Borussi – ok. 8 mln). Często wyszukują utalentowanych zawodników i kupują bardzo tanio, a potem sprzedają za o wiele większą sumę. Wystarczy przywołać przykłady: Adebayora (sprowadzony za 3, sprzedany za 25 milionów), Essiena (kupiony za 11, wytransferowany za ok. 30 mln) czy Luisa Suareza (kupiony za 7,5 sprzedany za 26,5 mln). Zazwyczaj odchodzącą gwiazdę, menadżerowie potrafią skutecznie zastąpić nowym, kształconym w akademii od kilku lat, zawodnikiem.

Kluby te cechuje długofalowe myślenie, w ramach, którego stale rozwijają infrastrukturę (nowoczesne stadiony, bazy treningowe) i podnoszą poziom piłkarski (prężnie działająca sieć skautingu, zaawansowane szkolenie młodzieży). Z tym wszystkim wiąże się także jednolita myśl szkoleniowa. Akademie stawiają na gruntowny rozwój młodych adeptów, których umiejętności, technika, przygotowanie kondycyjne i fizyczne stoją na coraz wyższym poziomie. Od najmłodszych lat wpaja się im wszelkie niuanse taktyczne, wszystkie sekcje grają jednolitym stylem i ustawieniem, aby rozwój młodego piłkarza był możliwie najbardziej płynny.

Jeżeli do tego wszystkiego dodać, że grają one futbol ofensywny, atrakcyjny, ładny dla oka, szybki, niezwykle zaawansowany pod względem technicznym i motorycznym to możemy z całą pewnością i stanowczością stwierdzić, że taki powinien być wzór budowania drużyny, swoisty punkt odniesienia dla innych zespołów.

Niestety takie gadanie to tylko nic nie warte mrzonki. Jak wiadomo współczesną piłką rządzą pieniądze i tylko dzięki nim można osiągnąć sukces na arenie europejskiej. Jeszcze bardziej w tym przekonaniu utwierdza fakt, że owe kluby od dobrych kilku lat nie osiągają znaczących sukcesów zarówno w europejskich pucharach jak i na własnym podwórku, w swoich ligach (może z wyjątkiem Porto i Ajaxu, gdzie rywalizacja o prym w lidze jest niewielka). Natomiast szokująco dobrze w Bundeslidze radzi sobie Borussia Dortmund, grając bezkompromisowo, zawsze walcząc o zwycięstwo. Mają młody zespół, prowadzony przez ambitnego trenera, a co najbardziej cieszy, w jej składzie coraz większą rolę odgrywają Polacy. Być może w przyszłym sezonie zaszokuje również w Lidze Mistrzów.

Obecnie piłkarski świat jest dualistyczny w swej naturze. Z jednej strony mamy  klubowe ekstremum pieniężne, gdzie liczy się tylko natychmiastowy sukces, tworzony wielomilionowymi inwestycjami, często pozbawionymi jakichkolwiek przejawów logiki. Z drugiej zaś strony istnieją kluby tworzone z rozwagą, pasją, realizujące wszystkie najważniejsze i najczystsze w swej intencji idee i normy piłkarskie, konstruowane zgodnie z myślą wykraczającą poza jeden bądź dwa sezony, a pod względem finansowym zawsze trzymające się zasady „fair play”. Miejmy nadzieję, że w przyszłych latach zwycięży ten drugi model budowania drużyn, bowiem dopóki w tej dyscyplinie działają ludzie widzący w niej coś więcej niż tylko zysk i pieniądz, dopóty możemy cieszyć się, ginącą i tak sukcesywnie niszczoną, normalnością w futbolowym świecie.