niedziela, 28 lipca 2013

Bébé fatalista

Dekadę temu nie miał niczego – rodziców, domu, przyszłości. Trzy lata temu cudowny zbieg okoliczności zgotował mu niezwykłą niespodziankę – trafił do Manchesteru United. Wówczas ziściło się jedno z tych marzeń niemożliwych do spełnienia. Raptem kilka dni wcześniej, niechciany już w klubie, musiał uciekać przed komornikami i ukrywać się w bagażniku auta swojego przyjaciela. Nie możemy jeszcze powiedzieć, że Bébé zupełnie zaprzepaścił życiową szansę. Jednak los, do niedawna dla niego tak łaskawy, ostatnio jakby sparszywiał i szykuje mu chyba tylko jeden, smutny koniec.

Impuls Fergusona

„Czasami trzeba kierować się instynktem i niekiedy działamy pod wpływem impulsu” – tłumaczył decyzję o ściągnięciu portugalskiego nastolatka do własnej drużyny Alex Ferguson. Przyznał, że na żywo w akcji widział go ledwie raz i, że oglądał jedynie zapisy wideo z jego gry.

W potężnej piłkarskiej machinie, jak Manchester, gdzie ryzyko wpadki i margines błędu eliminuje się do minimum, gdzie graczów obserwuje się godzinami, analizuje ich umiejętności i każdy, nawet najdrobniejszy ruch na boisku, gdzie dobiera się ich nie tylko pod względem talentu, ale także pod względem cech charakteru, kupno Portugalczyka i transakcja przeprowadzona w zaledwie tydzień powinna budzić największe zdziwienie. 

W istocie więc, transfer Bébé do angielskiego hegemona był niczym więcej niż tylko czystym przepadkiem, splotem nad wyraz szczęśliwych wydarzeń i okoliczności: obrotności Jorge Mendesa, który został agentem zawodnika na parę dni przed dopięciem transakcji; rekomendacji Carlosa Queiroza, który stał się głównym orędownikiem transferu; famy puszczonej w eter, jakoby młokosem interesowały się zespoły pokroju Realu Madryt; oraz naiwności samego Fergusona, sądzącego, że do rąk wpadł mu diament, który wystarczy oszlifować.

Kiedy menadżer ogłosił transfer i rozprawiał, że wydobył surowy materiał, wymagający tylko treningowego szlifu, wszyscy dziennikarze i kibice przecierali oczy ze zdumienia i zastanawiali, kim do cholery jest ten chłopak. Nie dało się znaleźć o nim, choćby wzmianki na Wikipedii, strony internetowe milczały, a jedynymi dostępnymi faktami z życiorysu człowieka, który właśnie wyważył drzwi do szatni United, były uczestnictwo w turnieju piłki ulicznej w Bośni i Hercegowinie oraz to, że na pięć tygodni przed transferem nadal zarejestrowany był w federacji portugalskiej, jako gracz trzecioligowca z Amadory. 

Marzenia i koszmary

„Jestem niesamowicie szczęśliwy. Pamiętam noce spędzone w mieście pod gołym niebem. Gdy spojrzę na to, co się wydarzyło, odnoszę wrażenie, że to sportowa wersja Kopciuszka” – opowiadał zszokowany splotem nadzwyczajnych zdarzeń Bébé. „To wygląda na bajkę, kiedy czytasz o jego historii” – mówił Alex Ferguson o młodzieńcu, który dekadę wcześniej martwił się o to, by nosić jakąkolwiek koszulkę, a lada moment miał przywdziewać strój „Czerwonych Diabłów”.

Dla gołowąsa, który kawał życia spędził w domu dziecka i na ulicach, gdzie uczył się futbolowego rzemiosła, przeprowadzka do Manchesteru mogła przypominać marzenie senne. Porzucony przez rodziców, do dwunastego roku życia wychowywany przez babcię, następnie decyzją sądu przeniesiony do instytucji charytatywnej Casa do Gaiato, zakasał rękawy i na betonowych kortach tenisowych – tam podobno doskonalił piłkarskie umiejętności - gonił swoje marzenia. 

Grywał w ulicznych rozgrywkach, ćwiczył w okolicznym młodzieżowym zespole, reprezentował drużyny bezdomnych. „Futbol może zmienić twoje życie” – przekonywał później na łamach gazet. Ta dyscyplina 
uwielbia takie historie i w jego przypadku odmieniła cały znany mu świat. 

Wprost z ulicy za 16 tysięcy funtów wylądował w trzecioligowej wtedy Estreli da Amadora, skąd chwilę potem przeniósł się do pierwszoligowej Vitórii de Guimarães i nim mrugnął oczami – wystąpił w sześciu 
sparingach, zdobył pięć bramek – przeszedł za ponad siedem milionów do jednej z najbardziej znanych na globie piłkarskich firm. Dwanaście tysięcy funtów zarabiane w ciągu roku w ekipie z Amadory, zamienił na dwanaście tysięcy otrzymywane w nowym klubie na przestrzeni tygodnia.

Wszystko do czasu przejścia do Manchesteru – momentalnie pokonywane szczeble kariery, sama transakcja i tempo w jakim to się rozegrało – było dla niego niczym sen. Kiedy jednak transakcję do United 
dopiął, idylla się skończyła i zupełnie niespodziewanie rozpoczęło się normalne życie. Od dzieciństwa gonił bez wytchnienia za swoimi marzeniami. Gdy je błyskawicznie i z dużą łatwością wyprzedził, te potem nieoczekiwanie zaczęły ścigać jego.

Odkąd trafił do Anglii, nie zachwycał. Zresztą trudno, żeby chłopak o tak marnej futbolowej edukacji, piłkarsko ukształtowany głównie na ulicach, miał nagle zawojować stadiony świata. Jorge Paixão, jego opiekun w Estreli wyjaśniał: „On jest owocem futbolu ulicznego. Aktualnie gracze od maleńkiego szkoleni są w klubach, on w ogóle tego nie posmakował. Uczył się gry wyłącznie na ulicach”. To raczej wina Fergusona i jego sztabu. Tym razem nos Szkota nie zadziałał odpowiednio (skądinąd nie po raz pierwszy). Bébé znalazł się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim dla siebie czasie.

W pierwszym sezonie wystąpił w siedmiu spotkaniach, na nikim nie zrobił wrażenia, można było zauważyć jak bardzo od kolegów odstaje. Później przyszło wypożyczenie do Besiktasu Stambuł, ciężka kontuzja i wielomiesięczny rozbrat z futbolem. Zwykłe życie zmieniło się w prawdziwy koszmar. Kiedy wrócił na wyspy, miejsca Manchesterze dla niego już nie było. Ferguson w mniej istotnych meczach chętniej stawiał na zawodników z młodzieżówki niż na niego. Portugalczyk nie łapał się nawet do podstawowej jedenastki drużyny U-21.

Bajka o zabarwieniu tragicznym

Tego lata nie pojechał na obóz z pierwszą kadrą do Australii, został w lokalnym ośrodku treningowym wraz z juniorami „Czerwonych Diabłów”. W kwietniu jawnie skrytykował własnego szkoleniowca, że ten nie traktował go poważnie. Szkot mógł sobie pomyśleć, że kupił - niechcianego obecnie - kota w worku, który w dodatku postanowił szczekać. 

Dni Bébé na Old Trafford są policzone. Rozpoczynał pięknie, wprost z ulicy wkraczał do wyśnionego świata gwiazd piłki kopanej, ale skończył marnie – najprawdopodobniej zadłużony w urzędzie skarbowym, chował się przed komornikami w bagażniku samochodowym. Jeżeli zatem chce ratować karierę, to nie ma wyjścia, powinien wyjechać z Anglii. 

Bébé do niedawna trzymał swój los w garści. Ostatnio zaczął mu się on jednak wymykać z rąk. Teraz, to parszywe fatum panuje nad nim niepodzielnie. Na tym polega właśnie jego fatalizm, że po raz kolejny musi się zdać na łaskę losu. A ten może nie być już tak łaskawy, jak niegdyś.

niedziela, 21 lipca 2013

Fanoreksja – futbol ósmą plagą świata

Zarażona jest już połowa ziemskiej populacji. Nieuleczalnie chorych przybywa, bo zaraza szerzy się w tempie szybszym niż prędkość światła. Na cholerstwo nie ma antidotum, kto raz posmakował piłkarskich emocji, cierpiał będzie do końca swych dni. Liczba futbolowych świrów rośnie, a psycholodzy powoli zaczynają mówić o nowej chorobie XXI wieku.
 
Rozmaite strony internetowe proponują wypełnianie ankiet, które miałyby określić poziom naszego uzależnienia. Na razie przypomina to zwykłą zabawę, a nie rzeczywiste badania, lecz lekarze nie mają wątpliwości – niebawem także i z piłkarskiego nałogu będziemy się leczyć.
 
Futbol jako choroba przenoszona niewiadomą drogą
 
Czy zagorzałe kibicowanie ukochanej drużynie można nazwać jedynie niczym nie wyróżniającym się zamiłowaniem, czy raczej obsesją bądź nawet zdrowotną dolegliwością? Jeśli zwariowane dopingowanie tej jednej jedynej nie raz, nie dwa powodowało silne bóle głowy, depresję i napady szału, to zdaniem dr Marka Griffithsa, profesora Uniwersytetu w Nottingham, nie da się tego określić inaczej niż chorobą.
 
Na łamach swojego bloga sugeruje, aby tę przypadłość nazwać roboczo - „fanoreksją”. Nie wiadomo czy termin ten wkrótce trafi do słowników psychologii i zadomowi się tam na dobre, nie jest pewne również – jak podkreśla Griffiths - czy osoby uzależnione od piłki rzeczywiście będą przychodzić po poradę do specjalisty i zwierzać się ze swych słabości, a w zdecydowanie bardziej drastycznych przypadkach się z nich kurować.
 
Akademickie dyskusje na temat maniakalnego wspierania swoich ulubionych zespołów trwają już od dawna. Przed niespełna dwiema dekadami dwóch naukowców zajęło się tą kwestią, spisując wnioski do jakich doszli w artykule o znamiennym tytule – „The West Ham Syndrome”.
 
Przebadali oni przeszło dwa tysiące entuzjastów londyńskiej ekipy. Okazało się, że dla prawie 60% miłość do „Młotów” zaczęła się w wieku 11 lat. Więcej niż połowa z nich odziedziczyła geny kibicowania po własnych rodzicach. Jedna trzecia zaś z WHU zaczęła sympatyzować ze względu na miejsce zamieszkania.

I choć przyczyny powstawania uzależnienia nadal są nie do końca wyjaśnione, to zdaniem psychologów da się wyróżnić kilkanaście objawów futbolowego nałogu.
 
Symptomy zarazy
 
Wspominany Dr Griffiths wskazał na blogu, że nie ma dla nas ratunku jeżeli: traktujemy piłkę jako najistotniejszą rzecz na świecie; myślimy oraz działamy, będąc pod wpływem tej dyscypliny; ogarniają nas zmiany nastroju, częstokroć zależne od zwycięstw bądź przegranych najdroższej nam drużyny; cały nasz zapał i chęć do działania wiążą się nierozerwalnie z losami zespołu.
 
Kiedy nieuleczalnie chory nie może z jakichś powodów śledzić poczynań swoich pupilów, staje się nerwowy, drażliwy, bardzo łatwo wyprowadzić go z równowagi. Taka osoba staje się wtedy konfliktowa, w złość wprawia go nawet najmniejsza błahostka. A przeprowadzane w tym czasie prace urastają do rangi katorżniczej męki. Dla delikwenta, który pragnie tylko oglądać spotkania swojego klubu, w nierozwiązywalne problemy przekształcają się inne, codzienne zadania. Narastająca wówczas irytacja jest wprost proporcjonalna do zmarnowanego na te niepotrzebne sprawy czasu.
 
Wedle Josha Klapowa, doktora wydziału psychologii na Uniwersytecie w Birmingham, do najbardziej typowych oznak futbolowej manii należą: rozmyślanie o piłce w trakcie wykonywania innych czynności, nadpobudliwe reagowanie na porażki ulubionej ekipy, napady szału, gdy gra zostanie, choćby na moment przerwana.
 
Nieustannie kołacząca i rozbijająca się po łbie myśl o futbolu, nie pozwalająca skupić się na niczym innym, nieubłaganie atakujące zewsząd refleksje na temat piłki, natarczywe rozważania o ukochanej drużynie, uczucie pustki w przerwach między sezonami, nerwowe oczekiwanie na mecze, to wszystko oznacza, że ktoś cierpi na doprawdy nieustępliwą dolegliwość – maksymalne sfiksowanie na punkcie piłki kopanej.
 
Świat zna przypadki ludzi beznadziejnie zanurzonych w futbolu po same uszy, którzy własne życie układają podług piłkarskich widowisk. Powszednie obowiązki schodzą podówczas na drugi plan, przybierają formę drobnostek i są organizowane tak, by nie przeszkadzały im w obserwowaniu spotkań. Naczelną dewizą staje się powiedzenie, że są rzeczy ważne i ważniejsze. Żywot takich cierpiętników toczy się od meczu do meczu, od sezonu do sezonu. Kiedy w futbolowym świecie nie dzieje się nic, smutnieją, usychają i tracą siły witalne. Gdy zaś dzieje się za dużo, żyją w ciągłym napięciu emocjonalnym, które niekiedy okazuje się ponad ich siły.
 
Z nogą w głowie
 
Rok temu kulę ziemską obiegła informacja, że w Chinach pewien fanatyk futbolu wykończył się, bo oglądał bezustannie pojedynki Euro 2012. Po jedenastu nieprzespanych nocach, jego serce nie wytrzymało.
 

W niedalekich Indiach wielbiciel zespołu AC Mohun Bagan sprzedał swój dom, aby znaleźć odpowiednie środki pieniężne i przekonać do pozostania w drużynie jej największą gwiazdę - Jose Ramireza Barreto.
 
Wspomniany dr Griffiths opisywał przypadek kobiety, która rozwiodła się z mężem ze względu na jego przywiązanie do Chelsea Londyn. Na blogu przywoływał jej zwierzenia. Opowiadała ona, że ich wspólna sypialnia stała się świątynią Chelsea, że małżonek nie opuścił absolutnie żadnego spotkania „The Blues”, jeździł za klubem po Europie, wydawał oszczędności, narobił długów i został zwolniony z pracy, bo zawsze, kiedy występowała Chelsea, a on pracował, to natrętnie wydzwaniał po znajomych i wypytywał o wynik. W trakcie letniej przerwy stale był w ponurym nastroju i bez końca odtwarzał najlepsze dotychczasowe mecze ekipy z Londynu.
 
Daily Mail z kolei donosiło, że w środku ubiegłego sezonu zdesperowana żona, która nie mogła się dogadać ze swoim mężem - oczywiście piłkarskim szaleńcem - wywiesiła nad ruchliwą ulicą baner, oświadczający o rozwodzie. Cały problem sprowadzał się do nader łatwego dla niej, a niesamowicie trudnego dla niego wyboru – albo ona albo Aston Villa.
 
Alex Paz, miłośnik futbolu z Hiszpanii, prawie dwie dekady temu wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Mimo to przez te wszystkie lata nie opuścił, choćby jednego spotkania „La Furia Roja”. Na łamach magazynu „The Atlantic” tłumaczył: „Tu chodzi o tożsamość narodową. Hiszpanem czuję się jeszcze bardziej, gdy oglądam mecz reprezentacji”.
 
W podobnym tonie wypowiadał się jeden z fanów River Plate, który w wywiadzie dla lokalnej gazety stwierdził bez ogródek: „Mężczyzna może zmienić własne ubranie, dom, dziewczynę, a nawet seksualną orientację. Ale zmiana ukochanego klubu byłaby niewybaczalnym grzechem”.
 
Końca nie widać
 
Piłkę nożną uważa się współcześnie za najpopularniejszą dziedziną sportu. Jej królestwo wyceniane jest na 400 miliardów dolarów. Liczba graczy w porównaniu do lat osiemdziesiątych – 22 miliony zarejestrowanych zawodowców – wzrosła w krótkim czasie przeszło dziesięciokrotnie. Zgodnie z danymi sporządzonymi przez FIFA w 2007 roku na globie futbol uprawiało 265 milionów.
 
Finał Mistrzostw Świata z 2006 obejrzało 715 milionów widzów. Piłka nożna już wieki temu podbiła takie kontynenty jak Europa czy Ameryka Południowa. Ostatnimi czasy przebojem wdziera się do serc mieszkańców Azji i Ameryki Północnej. Mecze rozgrywanego obecnie Golden Cup - mistrzostwa północnej i środkowej Ameryki - przyciągają na trybuny nawet do 70 tysięcy kibiców.
 
Futbol dotarł już do 200 krajów świata. Niedługo na kuli ziemskiej nie będzie połaci ziemi nie skażonej pasją do tej dyscypliny. Powołując się na źródła Wikipedii, aktualnie na całej planecie interesuje się nią 3,5 miliarda ludzi. A jej popularność cały czas rośnie.

niedziela, 14 lipca 2013

Z Iranem nie ma żartów

Do tej pory globalny niepokój wzbudzali programem nuklearnym. Siali postrach wśród światowych mocarstw konstruowaną w pocie czoła bronią atomową. Ale od miesiąca mogą straszyć już zupełnie czymś innym. Następnego lata najadą brazylijskie stadiony reprezentacją dowodzoną przez wieloletniego asystenta Alexa Fergusona, byłego trenera Realu Madryt i Portugalii. Na pustyniach Bliskiego Wschodu wykluła się drużyna, która z powodzeniem może uczestniczyć w przyszłorocznej futbolowej sambie.
 
Irańska wiosna piłkarska
 
Noc 18 czerwca Irańczycy zapamiętają do końca życia. To właśnie wtedy podopieczni Carlosa Queiroza przypieczętowali awans na mundial. W grupie eliminacyjnej zajęli pierwsze miejsce, stracili raptem dwie bramki i dwukrotnie pokonali zawsze niebezpieczną Koreę Południową. Przeciętny obywatel tej azjatyckiej krainy, gdzie sympatyzowanie z futbolem ociera się o skrajny fanatyzm, po prostu nie mógł ukrywać szczęścia.
 
Stacje telewizyjne tuż po wywalczeniu przez zespół przepustek na mistrzostwa, pokazywały stolicę kraju, Teheran, którą ogarnęła istna piłkarska gorączka i zalała fala euforii. Tysiące fanów wyszło świętować na ulice, a w samym mieście nie znalazłoby się chyba domu nie przyozdobionego przez narodową flagę.
 
Rozentuzjazmowani kibice śpiewali i dzielili się radością m. in. na facebooku. Jeden z internautów napisał: „Myślę, że wszyscy umarliśmy i teraz jesteśmy w niebie”. Kolejny z sympatyków przed kamerami krzyczał: „Czuję się, jakby Bóg odpowiedział na nasze modlitwy”. Młody student w wywiadzie dla lokalnej stacji mówił: „Dwie wygrane w ciągu tygodnia dadzą ludziom to, czego potrzebują najbardziej, czyli nadzieję”.
 
Celebrowali oni podwójne zwycięstwo, bo parę dni wcześniej wybrali nowego prezydenta, który zastąpił przez osiem lat sprawującego autorytarne rządy Mahmouda Ahmadinejada. Ludzie wreszcie poczuli trochę swobody i mogli fetować w spokoju. Dotychczas w państwie panowały bowiem kompletnie odmienne reguły - obowiązywał ścisły zakaz publicznego świętowania. W czerwcu nikt jednak podekscytowanej gawiedzi uspakajać nie zamierzał.
 
Dyktator
 
Zgoła odmienne nastroje dominowały w 2009 roku. Okazało się, że drużyna narodowa nie pojedzie na południowoafrykański mundial, a masowe protesty przeciw niechcianemu, lecz mianowanemu na drugą kadencję, prezydentowi Ahmadinejadowi, doprowadziły do śmierci wielu niewinnych osób. Na areszt domowy skazani zostali ponadto jego najzacieklejsi polityczni rywale, m. in. Hossein Moussavi.
 
Ahmadinejad w ciągu swojej prezydentury dał się poznać od tej najgorszej strony. Jako dyktator, chełpiący się władzą totalną, do tego zagorzały zapaleniec piłkarski, którego częściej udawało się spotkać na stadionach niż na sali parlamentarnej.
 
Jego wpływ na futbol irański był znaczący. To on stał za zwolnieniem selekcjonera Ali Daei, którego wyrzucił po przekreślającej szanse na awans porażce z Arabią Saudyjską. Później odrzucił proponowanego na to stanowisko następcę i wskazał własnego kandydata. Swoje decyzje tłumaczył przed miejscowymi dziennikarzami: „Niestety, tę dyscyplinę dotknęły poważne problemy. Muszę interweniować, aby je wyeliminować”.
 
Jednak we wspomnianym 2009 roku grunt zaczął mu się osuwać spod nóg. Czarę goryczy przelało zatrzymanie Moussaviego. To wtedy strajki społeczeństwa przedarły się na obiekty sportowe. Podczas meczu eliminacyjnego do mistrzostw 2010 z Korę Południową zawodnicy Iranu założyli zielone opaski na znak poparcia dla przetrzymywanego działacza. Ci, którzy opaski nosili, zostali przez głowę państwa dożywotnio zdyskwalifikowani. Sprzeciwili się wówczas najsłynniejsi gracze: Mehdi Mahdavikia, Vahid Hashemian oraz Ali Karimi. Żadnego prezydent nie oszczędził. Jedynie ten ostatni powrócił niedawno do łask. Doświadczonego pomocnika odkurzył Carlos Queiroz.
 
Tymczasem federacja stanowczo zaprzeczyła i odcięła się od spekulacji, jakoby to ona zdecydowała o zawieszeniu zawodników. W kraju, gdzie futbol otoczony jest swoistym kultem, nie brakuje gotowych na wszystko fanatyków. Z nimi liczy się nawet sam parlament, jak bowiem informowało WikiLeaks: „irańskie władze mają pełną świadomość, że przegrane reprezentacji mogą prowadzić do lokalnych zamieszek”.
 
Nic nie może bardziej rozsierdzić tamtejszych kibiców niż niepowodzenia ich ukochanej drużyny. Ten piłkarski ekstremizm od dawien dawna stara się wykorzystać rząd. W trakcie kontrowersyjnych wyborów prezydenckich sprzed czterech lat, które zdaniem wielu sfałszowano, WikiLeaks donosiło: „W obliczu ogromnej rzeszy fanów, piłka nożna w Iranie stała się silnie upolityczniona”.
 
W okowach polityki
 
W Iranie futbol i polityka są nierozłączne. Wszystkich pierwszoligowców łączy ścisła symbioza z rządem bądź instytucjami państwowymi. Rah Ahan kontrolują stacje kolejowe, Naft Tehran znajduje się w posiadaniu koncernu naftowego, właścicielem Tractor Sazi jest firma produkująca sprzęt rolniczy, a FC Malavanem kieruje marynarka wojenna. W pozostałych palce maczają parlamentarzyści lub członkowie „Revolutionary Guard”, jednego z oddziału sił zbrojnych, odpowiedzialnego za bezpieczeństwo wewnętrzne.
 
Dzięki takim powiązaniom miejscowe ekipy zapewniają swym graczom wysokie wynagrodzenie, sięgające 800 tysięcy dolarów na rok. W rejonie, gdzie średnia roczna zarobków wynosi niecałe cztery tysiące, to olbrzymia suma pieniędzy.
 
Od woli zwierzchników uzależniony jest budżet danego klubu na określony sezon. Drużyny będące pod totalną kontrolą władz, nie muszą płacić wysokich rachunków i odprowadzać sowitych kwot przy transferach własnych graczy. Każdemu z zespołów zakazuje się współpracy z prywatnymi stacjami telewizyjnymi. Tylko dwa kluby należą do samodzielnych przedsiębiorstw. Grają one w drugiej lidze i pod względem finansowym nie potrafią sprostać, tym będącym w rękach państwa.
 
Szefów federacji nie zatrudnia się, ale wybiera, nie na podstawie sportowych kryteriów, lecz na podstawie stosunków i bliskości relacji z rządem. Przewodniczących związku piłkarskiego mianuje się najczęściej spośród wojskowych i do dziś ich nominacje mają wymiar silnie polityczny.
 
Cały Iran przesiąknął polityką, a manifestacje polityczne są obecne wszędzie. Politykierstwo jego obywatele mają najwidoczniej we krwi, negatywnie odbierane na świecie, w kraju zyskuje aplauz. W 2007 roku Ashkan Dejagah, Irańczyk z urodzenia, grający wtedy w młodzieżówce Niemiec do lat 20, odmówił występu przeciwko Izraelowi, największemu obok Stanów Zjednoczonych wrogowi jego rodzinnych stron. Dejagah zyskał uznanie w ojczyźnie i otworzył sobie furtkę do tamtejszej reprezentacji, jednocześnie zamykając drogę do dalszej kariery w kadrze niemieckiej.
 
To nie jest sport dla kobiet
 
Polityka to nie jedyna dziedzina życia w Iranie tak ściśle powiązana z futbolem, swoje trzy grosze wtrąca tam także religia. Zgodnie z wytycznymi islamu płeć piękna nie może oglądać widowisk piłkarskich. Z tego też powodu kobiety nie mogły przywitać swoich bohaterów na oficjalnej imprezie, zorganizowanej w połowie czerwca, związanej z ich powrotem z Korei do kraju. W maju tego roku grupa dziewcząt przebrana za chłopców została aresztowana tuż przed stadionem, bo chciała wejść na trybuny, żeby obejrzeć mecz.
 
Swego czasu głośno było o wykluczeniu kobiecej drużyny futbolowej z Igrzysk Olimpijskich w Londynie, ponieważ FIFA nie wyraziła zgody na stroje, w jakich piłkarki występowały. Swoje spotkania muszą one rozgrywać w strojach obowiązujących kobiety w tej azjatyckiej krainie na co dzień – dres i nakrycie głowy, zakrywające włosy.
 
Te religijne zalecenia zakorzeniły się tak mocno w podświadomości bliskowschodniej ludności, że kiedy Ahmadinejad zniósł zakaz oglądania meczów przez płeć piękną, natychmiast swój stanowczy sprzeciw wyraził ajatollah Ali Khamenei. Prezydent-dyktator musiał w końcu ustąpić. Być może nowomianowana głowa państwa, Hassan Rouhani, podejmie kolejną próbę wycofania zakazu. Wszak w Iranie wieje aktualnie nowy, świeży wiatr zmian. Duża w tym również zasługa ekipy Carlosa Queiroza.
 
Irańsko-portugalska mieszanka wybuchowa
 
Efekty jego pracy z reprezentacją są błyskawiczne. Portugalski szkoleniowiec uszczelnił defensywę – w rundzie finałowej kwalifikacji w ośmiu spotkaniach zespół stracił zaledwie dwie bramki; nadał mu taktycznej ogłady i dyscypliny; narzucił rządy twardej ręki – wyrzucił z kadry dwóch zawodników za nieodpowiednie zachowanie; zmienił mentalność swoich podopiecznych – zabrał ich do najuboższej dzielnicy Teheranu, gdzie grali i rozdawali autografy biednym dzieciom, wyzwalając w nich patriotyczne emocje i jednocześnie przypominając skąd pochodzą.
 
W Iranie wszyscy liczą na to, że graczom uda się powtórzyć 1998 rok i przywieźć do ojczyzny trzypunktową zdobycz. Zwycięstwo z USA jest do tej pory jedynym mundialowym triumfem, chociaż próbowano tej sztuki dokonać na trzech mistrzostwach. W obecnym zespole nie ma jednak równie znanych, jak podówczas nazwisk. W podstawowej jedenastce nie występują już zawodnicy pokroju Karima Bagheri, Mehdi Mahdavikii, Khodadada Azizi czy Ali Daei. Większość z nich reprezentuje lokalne kluby, a jedynie trzech biega po europejskich boiskach.
 
Drużyna narodowa na mundial jedzie zatem z jedną myślą – by pokazać światu, że Iran to nie tylko broń nuklearna. Choć sam Queiroz nie obraziłby się, gdyby jego tykająca futbolowa bomba, przeprowadziła kontrolowaną eksplozję właśnie na brazylijskich boiskach.

niedziela, 7 lipca 2013

Kanarki ćwierkają: wszystko za futbol

Chłopiec od urodzenia pozbawiony stóp robi karierę jako piłkarz i wyjeżdża na obóz treningowy FC Barcelony. „Gdyby nie piłka nożna byłbym już trupem” – mówi z pełnym przekonaniem Max, gangster, niedawno przywódca mafijnej szajki. Futbol w Brazylii jest wszystkim: płomienną pasją, miłością od pierwszego wejrzenia, wysublimowaną religią, odtrutką na ponurą rzeczywistość, może być nawet środkiem wykorzystywanym w terapii niczym lekarstwo.
 
Z psychologiem na boisko
 
Max dzięki piłce stał się człowiekiem odrodzonym. „Wcześniej nie czułem żadnych emocji. Byłem martwy w środku niczym maszyna. Nanko uratował mi życie” – opowiada w wywiadzie dla BBC Sport.
 
Był baronem narkotykowym, panem i władcą w jednej z dzielnic nędzy, decydował o losach ludzi, o tym, kto ma żyć, a kto umrzeć. Zaczął kierować bandą mając kilkanaście lat. Jako boss dożył dwudziestu paru lat. W gangsterskich realiach favel to poważny wiek, niewielu się to udaje.
 
Max uciekł ze swojego rejonu, kiedy władze rozpoczęły jego pacyfikację. Trafił do fundacji IBISS. Założona przed ponad dwiema dekadami przez holenderskiego psychiatrę Nanko van Buurena ma wyciągać dzieci z przestępczego bagna.
 
Van Buuren przed kamerami BBC tłumaczy, że futbolu używa po to, aby odmienić życia młodzieńców zaplątanych w kradzieże, rozboje i morderstwa: „Zajmujemy się byłymi szefami i członkami gangów. Uczymy, jak sobie radzić, np. szkoląc chłopców gry w piłkę”. Chwali się, że uratował cztery tysiące dzieci z 68 prowincji. Jego zdaniem to właśnie futbol, jak nic innego w tym zdegenerowanym środowisku, daje nadzieję na lepsze jutro.
 
Ucieczka z „miasta Boga”
 
Lokalny dziennikarz Lito Cavalcanti w serwisie BBC pisze: „To jedyny sposób na wyjście z mizerii. Niższe klasy nie posiadają szkół. Żyją w favelach, gdzie rządzą niepodzielnie dealerzy. Sport to jedyny ratunek”.
 
Kto oglądał słynny film, ukazujący brutalną rzeczywistość favel - „Miasto Boga” - ten zdaje sobie sprawę, jak trudno się z nich wyrwać. Wstrząsający obraz przedstawia bohaterów, których celem nadrzędnym jest ucieczka ze świata permanentnej wojny do świata spokojnego i dostatniego życia. Ale ta z pozoru łatwa czynność okazuje się niemożliwa do zrealizowania.
 
W najbiedniejszych regionach nie ma wody bieżącej, elektryczności, ścieków i żadnej higieny, usługi publiczne czy policja po prostu nie istnieją. Rodzice zniechęcają własne pociechy do uczęszczania do szkół, bo gdy nauczą się czytać i pisać, to nie będą już traktowane jak swoje.
 
Anouk Piket, dyrektorka i założycielka instytucji charytatywnej Dutch Caramundo, w audycji w radiu Netherlands Worldwide opowiada: „Tam nie ma szkół, pracy ani perspektyw na przyszłość, a dzieci pozbawione są jakiejkolwiek formy zabawy i rozrywki. Mieszkańcy próbują handlu narkotykami, przyłączają się do zbrodniczych band”.
 
Z pomocą przychodzą organizacje typu Caramundo. To dzięki niej w kilku dzielnicach wyremontowano baseny i boiska. To ona dostarcza do tych rejonów futbolówki, obuwie sportowe i sprzęt. Fundacja uwagę skupia zwłaszcza na Rio de Janeiro, lecz potrzebujących jest znacznie więcej. To zaledwie kropla w ocenie potrzeb.
 
Inna z instytucji, wspomniana wcześniej IBISS, wspiera projekt „Favela street”. Skierowany do ubogiej społeczności i organizujący rozgrywki piłkarskie, przez co wielu młodzieńców zamiast na przesiąkniętych przemocą i przestępstwami ulicach pojawi się na murawach, swoistych oazach spokoju, miejscach, gdzie liczy się wyłącznie futbol.
 
Philip Veldhuis, pomysłodawca projektu „Favela street”, na łamach portalu sportanddev.org, przekonuje, że w dzielnicach nędzy dzieci w wieku 11-12 lat wstępują do gangów, a więcej niż 80% z nich nie dożyje dwudziestki. Szansą na zmianę posępnego losu jest piłka nożna. W tamtejszych realiach wybór życiowej drogi sprowadza się w zasadzie do dwóch możliwości: albo ktoś będzie strzelał gole na boisku albo będzie strzelał do ludzi.
 
Z ulicy na stadiony świata
 
Tylko tam wprost z ulicy można trafić na treningi profesjonalnego klubu. Jedynie tam uliczne zmagania przyciągają rzesze nastolatków i są rozgrywane na tak dużą skalę. Ich wyobraźnię pobudza, chociażby historia Adriano. Najsłynniejszego w ostatnich latach gracza, pomijając fatalne zakończenie jego futbolowej przygody, który wyrwał się z jednej z najniebezpieczniejszych favel – Vila Cruzeiro - i zrobił wielką karierę.
 
Na zmagania tego typu tłumnie przybywają nie tylko chłopcy, ale także wysłannicy z najbardziej renomowanych brazylijskich drużyn. Jeżdżą oni po turniejach organizowanych w dzielnicach nędzy - zwanych Favela Cup - i wyławiają utalentowanych juniorów.
 
Mecze odbywające się pomiędzy najbiedniejszymi favelami, są bowiem idealnym miejscem do wynajdywania uzdolnionych młodzieńców. Dla nich to największe z marzeń – zostać dostrzeżonym przez skauta, podpisać kontrakt z klubem i zostawić za sobą biedę, codzienną walkę o przetrwanie na rzecz dostatku i bezpieczeństwa.
 
Alan, napastnik Mata Machado, przed kamerami BBC zwierza się: „Są dni, kiedy jemy jedynie ryż i banany. Dzień w dzień musimy pokonywać mnóstwo trudności. Trenuję ciężko, żeby zostać zawodnikiem i pomóc kiedyś mojej rodzinie”.
 
Favela Cup rokrocznie przyciąga około ośmiuset małolatów bez przyszłości. Wszyscy pragną jednego – stać się drugim Ronaldo, Ronaldinho bądź Neymarem. Andre Zava, trener jednej z uczestniczących w rozgrywkach ekip, w tym samym reportażu kontynuuje: „Na turnieju naprawdę możesz zostać wypatrzonym przez skauta i otrzymać szansę, by stać się profesjonalnym graczem”.
 
Szkoleniowcy amatorskich zespołów podtrzymują, że wśród widzów często da się dostrzec wysłanników z Vasco, Botafogo czy Fluminese. W ubiegłym roku z takiego turnieju do samego Flamengo Rio de Janeiro trafił obrońca Anderson Basilio. Właśnie takie historie rozpalają umysły i przyciągają niczym magnes młodych ludzi, którzy doskonale wiedzą, że to na boisku droga od zera do bohatera może być prostsza i szybsza niż w jakiejkolwiek innej dziedzinie życia przeciętnego Brazylijczyka.
 
Futbol bez granic
 
Jaka więc przyszłość w kraju kawy może czekać chłopca, który urodził się z wrodzonym zniekształceniem stóp? Wyłącznie piłkarska. Gabriel Muniz nie ma łatwo. Żeby móc w miarę swobodnie się poruszać, codziennie rano wkłada kończyny protetyczne. Prawdziwe życie odzyskuje dopiero na murawie. Zdejmuje protezy i gra z dzieciakami jak równy z równym. Na pierwszy rzut oka nawet nie widać, że nie ma stóp.
 
Na szkolnych turniejach często bywa najlepszy. Nosi opaskę kapitańską swojej drużyny, zdobywa najwięcej bramek, dostaje medale i wyróżnienia. Gabriel niezliczoną liczbę godzin spędza na ćwiczeniach, aby stale podnosić własne umiejętności. Był już na tyle dobry, że lokalna telewizja TV Globo wyemitowała o nim krótki program sportowy. Wystarczyło to, by jego życie odmieniło się na zawsze i nabrało zawrotnego tempa. Wypatrzony przez skautów, został następnie ściągnięty do szkółki Barcelony, zwanej Saquarema, w Rio de Janeiro.
 
Z dnia na dzień chłopak radził sobie coraz śmielej. Wkrótce stał się jednym z najlepszych w akademii. Nikt nie mógł uwierzyć, że młodzieniec z takimi ograniczeniami fizycznymi może, tak wspaniale dryblować, biegać, podawać i uderzać. Jego niezwykła historia i nieprawdopodobne zdolności spowodowały, że otrzymał zaproszenie na treningi Barcelony. I spełnił najskrytsze z marzeń - spotkał się ze swoim idolem, Lionelem Messim.
 
Opium dla mas
 
W Brazylii piłka nożna zyskuje zupełnie inny wymiar. Nie na darmo określa się ją ojczyzną futbolu. To dyscyplina sportu, która wieki temu rozkochała w sobie Brazylijczyków i na wieki zawładnęła ich sercami. Ona przysłania wszystko inne, a obywatele tego państwa nie widzą świata poza małą, wypełnioną powietrzem kulą.
 
Na forach internetowych łatwo natknąć się na wypowiedzi zszokowanych obcokrajowców, którzy pracują bądź pracowali w południowoamerykańskiej krainie. Zdumienie sięga zenitu, gdy występują „Canarinhos”. Caluteńki kraj podobno momentalnie zamiera, wstrzymuje oddech i nie liczy się z niczym. Ludzie nie idą do pracy, nie zbiera się nawet parlament, a na ulicach nie spotka się żywej duszy. Brazylijczycy oddają się swej pasji całym sobą, zapominają wówczas o troskach i szarości dnia codziennego. Uciekają z ponurej rzeczywistości w świat fantazji, gdzie jego piękno sprowadza się do jednego – do ilości strzelonych goli.
 
W kraju kawy futbolówkę kopie się na okrągło i gdziekolwiek się da: na boiskach, w parkach, na ulicach i plażach. Carlos Alberto Parreira, dawniej selekcjoner reprezentacji, obecnie członek sztabu Scolariego, mawia: „Cała Brazylia gra w piłkę”. Tam mają niespotykanego nigdzie indziej bzika na punkcie tej dyscypliny. On towarzyszy im przy porannej kawie, przy spacerze z psem, w pracy za biurkiem, w restauracjach i pubach, w tramwajach i autobusach, dosłownie w każdym zakątku państwa.
 
„Piłka nożna w naszym kraju jest jak religia. Wszyscy ciągle rozmawiają tylko o jednym. To nas różni od Starego Kontynentu. Tuż po mundialach Europejczycy zaczynają myśleć o biznesie i o normalnym życiu. Tu oddychamy futbolem 24 godziny na dobę” – mówi dla serwisu BBC Carlos Alberto Torres, kapitan reprezentacji, która sięgnęła po mistrzostwo świata w 1970 roku.
 
Ale Brazylia to również państwo, gdzie stężenie uzdolnionych juniorów na metr kwadratowy jest największe. Kiedy zespół Anglii przyjechał pod koniec maja na sparing z „Canarinhos”, jego zawodnicy odwiedzili pobliskie hotelowi plaże. Na nich oczywiście za piłką uganiała się chmara chłopców. Theo Walcott widząc, co też tamtejsi młodzieńcy wyczyniają z futbolówką, stwierdził na łamach „The Guardian”: „Na plaży dzieci pokazywały nam triki, których nie potrafimy zrobić”.
 
Kraj krwawi?
 
Brazylijczycy od pokoleń ubóstwiają futbol. To on łączył i jednoczył kraj. Sprawiał, że kontrasty społeczne stawały się jakby mniej widoczne. Gdy w 1950 roku ukochana reprezentacja przegrywała walkę o tytuł mistrza świata, każdy bez wyjątku płakał. Ostatnio jednak nastąpił rozłam. W trakcie Pucharu Konfederacji Brazylia chyba po raz pierwszy nie była w pełni zjednoczona. Z jednej strony rozentuzjazmowany tłum na stadionach, z drugiej protesty, strajki, strzelaniny w miastach.
 
Jeśli jednak cokolwiek może uzdrowić albo, chociaż nieznacznie poprawić nastroje społeczne, to jest to zdecydowanie piłka nożna. Tam naprawdę myślą, że ziemia kręci się wokół futbolówki, nie wokół słońca. Tylko tam powiedzenie, że piłka nożna, to coś więcej niż zwykła gra, że to coś ważniejszego niż sprawa życia i śmierci, nabiera literalnego znaczenia.