piątek, 23 marca 2012

Kiedy futbol schodzi na drugi plan



Padł na murawę. W pierwszym momencie ktoś pomyślał, że to pewnie jakiś uraz. Może tymczasowe zasłabnięcie. Dopiero kilka chwil później sytuacja okazała się poważna. Okropnie poważna. Piłkarz nie dawał oznak życia. Na stadionie zaległa ponura cisza, załamani zawodnicy patrzyli z bezsilnością na trwającą rozpaczliwą walkę służb medycznych o życie Fabrica Muamby. Jego serce przestało bić w 42 minucie pucharowego pojedynku pomiędzy Boltonem Wanderers a Tottenhamem Hotspur.

To fatalne wydarzenie miało swój szczęśliwy finał. Stan zdrowia Muamby z dnia na dzień ulega sukcesywnej poprawie. Oddycha już samodzielnie, serce pracuje bez pomocy aparatury medycznej, porusza kończynami oraz mówi. Lekarze zgodnie twierdzą: „To cud”. Futbolista nie oddychał przez 78 minut, 16-krotnie próbowano przywrócić pracę serca z użyciem defibrylatora. Bezskutecznie. Dopiero w szpitalu udało się go uratować.

Lekarz Boltonu Jonathan Tobin po wszystkim powiedział: „Obawialiśmy się najgorszego i nie sądziliśmy, że tak szybko będzie dochodził do siebie. To niesamowite. 48 minut minęło od jego zasłabnięcia do dotarcia do szpitala i kolejne 30 minut potem. Był praktycznie martwy w tym czasie”. Angielski świat zaniemówił, wstrzymał oddech i z bezradnością obserwował, wydawać by się mogło, z góry skazaną na porażkę walkę o życie 23-letniego reprezentanta młodzieżówki Anglii.

Kapitan Boltonu, Kevin Davies, stwierdził: „Atak serca Fabrica Muamby sprawił, że futbol stał się nieistotny”. Po czym wrócił myślami do sobotniego zajścia: „Śledziliśmy grę, skupieni na piłce, kiedy ktoś krzyknął <Fabrice upadł>. Wtedy zobaczyliśmy go leżącego na murawie. W ciągu kilku sekund uzmysłowiliśmy sobie, że jest to coś bardzo poważnego. W ciągu minuty bądź dwóch wiedzieliśmy, że dzieje się coś bardzo złego”.

Podobno wychowanek Arsenalu życie zawdzięcza kibicowi Tottenhamu, Andrew Denerowi (kardiolog), który zareagował natychmiast. Minął ochronę, pobiegł do gracza, koordynował akcję ratunkową, a następnie skierował ambulans do swojego szpitala. Muamba może mówić o szczęściu. Olbrzymim szczęściu.

Inni szczęścia nie mieli

W ciągu kilku ostatnich lat byliśmy świadkami wielu tragicznych wydarzeń na boiskach. Zbyt wielu. Dawniej na palcach jednej ręki można było policzyć te wszystkie feralne sytuacje. Teraz śmierć na boiska zagląda co roku.

W 2003 roku podczas półfinałowego spotkania Pucharu Konfederacji między Kamerunem a Kolumbią niespodziewanie zasłabł i upadł na murawę Marc-Vivien Foe. Pomimo błyskawicznej reakcji lekarzy i akcji reanimacyjnej, reprezentanta nie udało się uratować.

25 stycznia 2004 Benfica Lizbona grała z Victorią Guimares. Miklos Feher wszedł z ławki rezerwowych w 60 minucie. W dziewięćdziesiątej asystował przy bramce, dającej zwycięstwo jego zespołowi. Za długo celebrował zdobycie zwycięskiego gola, więc otrzymał od sędziego żółtą kartkę. Uśmiechnął się tylko, lekko ukucnął i runął bezwładnie na plecy.

25 sierpnia 2007 w 31 minucie pojedynku Sevilla – Getafe, Antonio Puerta stracił przytomność i upadł. Chwilę potem wstał o własnych siłach. Podążył do szatni. Tam jego stan ponownie się pogorszył. Odwieziony do szpitala, zmarł kilka dni później.

To jedynie nieliczne z wypadków (te, które dotknęły znanych graczy; w czwartek dowiedzieliśmy się o zgonie kolejnego, tym razem w Indiach). Na przestrzeni dziesięciu lat 28 futbolistów zmarło na boiskach - w trakcie meczu bądź treningu - oraz zaraz po nieudanych akcjach reanimacyjnych w karetce lub w szpitalu. W przeciągu całego XX wieku na murawach zginęło 16 zawodników. Jeśli zatem przyjrzymy się przykrym statystykom z łatwością zauważymy, że z roku na rok zwiększa się ryzyko śmierci wśród sportowców. Co jest przyczyną tak szokujących przemian ?

Oszukać śmierć

Siedem lat temu FIFA zleciła dochodzenie w sprawie nagłych zgonów piłkarzy. Dochodzenie wykazało, że głównym powodem zazwyczaj była ukryta wada serca (jak chociażby w przypadku wspominanych: Foe, Fehera oraz Puerty). We Włoszech każdy sportowiec, co roku musi przejść pełne badania medyczne. Od 1971 przebadano około 33 tysięcy sportowców. Odkryto, że są oni bardziej narażeni na problemy z sercem od przeciętnych ludzi. Uważa się, że wzmożony wysiłek niesie groźne dla życia arytmie.

Jest to jednak bezpośrednia przyczyna. A co decyduje o wzroście nieszczęśliwych wypadków ?

Szyderczą ironią losu staje się pewna tendencja: im zawodnicy silniejsi, lepiej wytrenowani, im bardziej dba się o ich zdrowie, mają za sobą armię fizjologów oraz lekarzy, tym są wrażliwsi, bardziej podatni na kontuzje, a w skrajnych przypadkach coraz częściej dochodzi do tak niefortunnych zdarzeń jak sprzed kilku dni.

Według dr Stevena Cox’a, dyrektora charytatywnej fundacji „CRY” („Cardiac Risk in the Young”), każdego tygodnia w Wielkiej Brytanii ginie dwunastu młodych zdrowych ludzi na skutek niezdiagnozowanych problemów z sercem. A 80 procent wypadków następuje bez wcześniejszych objawów.

Dlaczego młodzi sportowcy umierają na zawał serca ? Gdzie tkwi przyczyna tej niepokojącej tendencji ?

Szukając praprzyczyny

Może odpowiedzi należy szukać w samym futbolu i jego ciągłej ewolucji. Mecze piłkarskie stoją na coraz wyższym poziomie, gra się coraz szybciej i intensywniej. By zaspokoić wymagania fanów i dotrzymać tempa innym trzeba poprawić wydolność organizmów graczy. Mordercze treningi, zwielokrotnione obciążenia, częstokroć wielokrotnie wyższe od możliwości futbolistów, powodują, że niektórzy tego tempa nie wytrzymują.

Faszerowani różnego rodzaju medykamentami oraz suplementami, chodzące okazy zdrowia, udają przed kamerami herosów nieugiętych, wiecznie niezaspokojonych, dążących do zwycięstw za wszelką cenę, bez względu na koszty. Na stadionach niczym na antycznych arenach, gdzie dawniej odbywały się walki gladiatorów, dziś śmiertelnie poważne walki toczą piłkarze. Nie możesz powiedzieć, że jesteś słabszy, nie możesz sobie pozwolić na grymas bólu, na moment wytchnienia. W końcu piłka nożna, to coś więcej niż sprawa życia i śmierci.

Świętej pamięci Zdzisław Ambroziak powtarzał: „To dziennikarze od dziesięcioleci powtarzają w kółko, że możliwości człowieka są nieograniczone. To w gazetach i w telewizji powstał wizerunek istoty bez granic, która drwi z grawitacji, fizjologii i chronologii. Tymczasem człowiekowi, choćby nie wiem ile trenował, nie wyrosną skrzydła, żeby mógł fruwać jak ptak”. Być może to my sami kształtujemy obecną rzeczywistość tej dyscypliny. Mówiąc dobitniej, chcemy tak skrajnych emocji, jak w trakcie sobotniego pojedynku. Być może normalna rywalizacja nam już nie wystarcza. Jest niewystarczająca, bo nie daje odpowiedniej dawki adrenaliny.

Może odpowiedzi należy szukać w niebotycznej presji wytwarzanej przez kibiców, która dotyka głównie zawodników. Presji, która jest ponad siły niektórych.

Wzmożone oczekiwania i związany z tym stres robią swoje, ale dużo większe spustoszenie mogą czynić globalne trendy. Żyjemy w czasach, kiedy znaczenie mają wyłącznie pieniądze i kariera. Gonimy za czymś nieuchwytnym, lecz gonimy bez ustanku i bez jakiejkolwiek refleksji. Do małego szlachetnego niegdyś światka futbolu, wkroczył więc wielki świat wraz z całym arsenałem swych najohydniejszych i najbardziej plugawych nawyków. Piłka nożna to aktualnie dobry biznes, gdzie dla prezesów liczą się jedynie słupki zysków. Pęd za wynikami i trofeami ciągle trwa, a z biegiem lat staje się jeszcze większy i intensywniejszy.

Podopieczny Harry’ego Redknappa, Benoit Assou-Ekotto, zwierzał się, że ważniejsze są zera na koncie bankowym niż same mecze oraz treningi, które męczą i denerwują. Dyscyplina przestała już być przyjemnością nawet dla futbolistów. Dla tych, którzy przecież nie mogą wyrażać niezadowolenia. W końcu wykonują najlepszy zawód na świecie. Bawią się, a w dodatku świetnie zarabiają.

Ktoś mądry powie, że skoro mają tak wygodne życie, to czym się przejmować. Po co ten medialny szum i współczucie. Ktoś mądrzejszy krzyknie, że na świecie umierają tysiące zwykłych ludzi z powodu chorób bądź głodu, a nad ich losem nikt się nawet nie zastanowi. Czy możemy jednak być kompletnie obojętni ? Z drugiej strony, czy nie gloryfikujemy trochę na wyrost tragicznie zmarłych graczy ? Przecież doskonale zdają sobie sprawę z obecnych reguł rządzących tą dyscypliną. Jesteś słabszy, odpadasz. Podejmują walkę i pragną gonić za doskonałością bez względu na skutki.

Memento mori

Przykład Muamby pokazał, że linia dzieląca życie i śmierć jest niezwykle cienka oraz krucha. Niestety temat śmierci piłkarzy na boisku jest dalece niejednoznaczny. Do tej pory nie wiemy, co jest praprzyczyną nieszczęśliwych wydarzeń, jak im zapobiegać i dlaczego w ostatnich latach namnożyły się w stopniu najwybitniejszym. Możemy tylko dywagować, a wtedy nietrudno o moralizatorski ton, kogoś kto posiadł jedyną ostateczną prawdę.

Wszystkie te myśli i ludzkie "mądrości” zawsze przepadną w obliczu tak fatalnych zdarzeń, jak łzy w deszczu. Wówczas wszystko staje się jakby mniej ważne, nieistotne. Tym bardziej futbol.

poniedziałek, 19 marca 2012

Marcelo Bielsa, największy ekscentryk współczesnego futbolu


„Człowiek z nowymi pomysłami jest szaleńcem, dopóki nie osiągnie sukcesu”.

Nazywany „El Loco”, co oznacza szaleniec, i powszechnie za szaleńca uważany, wylądował w mieście wyjątkowym, by nie powiedzieć równie szalonym. W Bilbao nikt nie jest w stanie rozgryźć jego osobowości. Potrafi, bowiem chwalić fatalne występy, a lamentować nad genialnymi. Potrafi być w jednej chwili nadpobudliwy, natarczywy, natrętny, a w następnej wyciszony, spokojny i opanowany.

Wylądował w rejonie od wieków odmiennym, w samym sercu Baskonii. W regionie posiadającym dużą autonomię (drugi język urzędowy – baskijski; osobny parlament, rząd i prezydent oraz osobne podatki), którego mieszkańcy mają silną świadomość własnej odrębności społeczno-kulturowej (uważają się, m. in. za najstarszy naród w Europie).

Sam klub, Athletic Bilbao, realizuje podstawowe nacjonalistyczne założenia Kraju Basków. Od 1912 roku w jego barwach grają wyłącznie Baskowie z krwii i kości (transfer obcokrajowca byłby dla nich czymś niewyobrażalnym, wręcz zdradą narodowych interesów). Nie ma zatem na świecie tak niezwykłej drużyny, który nakładałby na siebie tak duże ograniczenia (jako jedyna nadal broni się przed falą doszczętnej globalizacji tej dyscypliny). Skauci mogą wyłowić piłkarski talent jedynie z okolicznych boisk. Muszą przebierać spośród chłopców uganiających się za piłką tylko w Baskonii (liczy zaledwie 2,3 mln mieszkańców). Mimo to Athletic jest trzecim najbardziej utytułowanym zespołem w Hiszpanii. Mimo to udało się mu wywalczyć mistrzostwo ośmiokrotnie, a po puchar sięgnąć aż 23 razy. Mimo to nigdy nie spadł do drugiej ligi, a w 1977 roku doszedł do finału Pucharu UEFA.

Tę dawną potęgę, dziś nieco podupadłą (kibice czekają na jakiekolwiek trofeum już 28 lat), przejął największy filozof współczesnego futbolu – wspomniany Marcelo Bielsa.

Piłkarski innowator w krainie z tradycjami

Athletic określało się mianem najbardziej angielskiego z hiszpańskich klubów (założony przez Anglika). Taki też był styl drużyny w poprzednim sezonie. Prowadzona przez Joaquina Caparrosa, demonstrowała grę toporną, zachowawczą i defensywną, opartą na wysokim i dobrze zbudowanym Fernando Llorente, do którego adresowano długie podania. Pomimo szóstego miejsca w lidze, niewielu w Bilbao nie kryło niezadowolenia.

Wraz z przybyciem Marcelo Bielsy odmieniło się wszystko. Począwszy od piłkarzy (już na początku pozbył się dziewięciu), przez treningi, taktykę, ustawienie (poprzestawiał niektórych futbolistów niczym puzzle, z Javiego Martineza – etatowego i obiecującego pomocnika – uczynił środkowego obrońcę), aż po styl gry. Słowem, zmienił wszystko po każdy nawet najmniejszy detal. Zespół prezentował się zdecydowanie ofensywniej, gra odbywała się w wielokrotnie szybszym tempie. Zmieniła się praca z zawodnikami, stała się konceptualna oraz teoretyczna.

Argentyńczyk przemienił również historyczną tożsamość klubu, z silnie zakorzenionego w tradycji angielskiej, w swego rodzaju hybrydę. Wprowadził własną filozofię piłki, z jednej strony wykorzystując stare „wyspiarskie” nawyki (jego ekipa zdobyła dwa razy więcej bramek po uderzeniach głową niż pozostałe drużyny w Primera Division), z drugiej zaś nauczył swoich podopiecznych szanować i rozgrywać piłkę.

Początki jednak nie były dobre. Athletic zanotował najgorszy start od 32 lat. W pierwszych pięciu meczach zdobył, zaledwie dwa punkty, znalazł się w strefie spadkowej. Gracze nie pojmowali do końca zamysłu „El Loco”. Nie potrafili zasymilować się z założeniami swojego trenera, a ten nie potrafił dotrzeć do ich świadomości. Przełamanie nadeszło w najwłaściwszym momencie. W derbowym pojedynku Baskonii z Realem Sociedad (zwycięstwo 2-1). To, wtedy piłkarze utwierdzili się w przekonaniu, że w tym szaleństwie jest jednak metoda. To, wtedy Bielsa przekształcił ustawienie, zamiast trzech wystawił czterech defensorów.

Diabeł tkwi w szczegółach

Na kuli ziemskiej nie ma szkoleniowca, który przykładałby tak wielką wagę do najdrobniejszych składników futbolowego rzemiosła. Dla niego piłkarskie mikroelementy decydują o efekcie w skali makro. Kiedy, więc przybył do Bilbao, obejrzał 38 ligowych meczów zespołu z poprzedniego sezonu, wypisując wszelkie uwagi na kolorowych arkuszach kalkulacyjnych. Ośrodek treningowy opuszczał zazwyczaj w nocy. Sesje wideo, analizujące grę przeciwników, trwały nawet do kilku godzin. Przed konfrontacją z Manchesterem dla każdego zawodnika przygotował kilkudziesięciostronicowe dossier o rywalu. Pewnego dnia narysował na swoich butach, której części stopy należy używać, przyjmując bądź uderzając futbolówkę.

W ogóle Bielsa to fanatyczny teoretyk futbolu. Z uporem maniaka obserwuje dziesiątki tysięcy spotkań, tworząc coś na wzór piłkarskiej taksonomii. Jeśli piłkarz wykona coś nowego (zagranie, zwód itp.), on to kataloguje, przypisuje etykietę, zapisuje na laptopie, a następnie tego się uczy.

Aczkolwiek podstawowe reguły jego taktyki są piękne w swej prostocie: wysoki oraz intensywny pressing na całej długości i szerokości boiska, jak najszybszy odbiór piłki i, jeżeli nadarzy się okazja błyskawiczne jej wprowadzenie w obręb pola karnego. Głównym celem stało się nie tylko wygrywanie, ale przede wszystkim zdobywanie bramek (wyłącznie Real i Barcelona strzeliły więcej goli), zaś fundamentalną zasadą synchronizacja ruchów. Ataki powinny być automatyczne, ruchy zmechanizowane, podania wykonywane natychmiast. Dlatego kluczowe są treningi.

To na nich zawodnicy wypracowują mechanizmy, które potem wykorzystują w trakcie spotkań. Argentyńczyk każe im biegać od linii początkowej do linii końcowej w sposób skoordynowany. Gdy ci robią coś źle, od razu przerywa sesję i poucza ich, wytykając i wyjaśniając błędy na laptopie. Jedno z ćwiczeń polega na tym, że na boisku podzielonym na osiem sektorów przemieszczają się gracze. Zasada jest taka, że dwóch z nich nie może znaleźć się w jedynym sektorze równocześnie. Jeśli któryś wkroczy w obszar partnera, ten musi niezwłocznie go opuścić.

Napastnicy, pomocnicy oraz obrońcy trenują oddzielnie, o innej porze. Treningi podań i strzałów nie kończą się jedynie na wykonaniu sekwencji: podanie – strzał, lecz w momencie, gdy wszyscy wrócą na swoje pierwotne pozycje. Sam szkoleniowiec dba o intensywność sesji, trzyma stoper w ręku, pokrzykuje i mobilizuje co chwila, a kiedy trzeba poucza.

Obsesja doskonałości

Największe gwiazdy nie ukrywają fascynacji i podziwu dla ich nowego opiekuna. Fernando Llorente stwierdził: „On żyje dla futbolu”. Kibice zachwycają się wynikami i stylem gry. W końcu od dawien dawna nie widzieli swojego ukochanego zespołu w finale Copa del Rey (ostatni raz 27 lat temu), walczącego o awans do Ligi Mistrzów (ostatni raz 13 lat temu) i bijącego się na tak wysokim szczeblu w europejskich pucharach (ostatni raz w 35 lat temu).

Klub to teraz doskonale naoliwiona maszyna, w której wszystkie tryby działają niemal perfekcyjnie (piękny sen przerywają od czasu do czasu drobne zmory, jak, chociażby ostatnie dwie ligowe porażki z Osasuną i Valencią; w ostatnich 31 spotkaniach przegrali jedynie sześć razy).

Dla Bielsy liczy się tylko przyszłość, kolejne pojedynki i triumfy. Jest on trenerem wiecznie nienasyconym, obsesyjnie pragnącym udoskonalać to, co stworzył, a także marzącym, by nałogowo wygrywać. Uparcie przekonuje, że: „Nie ma usprawiedliwienia, aby nie wychodzić na boisko z myślą o zwycięstwie. Czuję, że istnieje obowiązek, by wychodzić z taką świadomością podczas każdego meczu”. Innym razem oznajmił: „Czy wiecie, że umieram po każdej porażce ? Następny tydzień to piekło. Nie mogę bawić się ze swoją córką albo jeść z moimi przyjaciółmi, to tak jakbym nie zasługiwał na te codzienne przyjemności”.

niedziela, 11 marca 2012

Fenomen prosto z Cypru


W ćwierćfinale Ligi Mistrzów nie uświadczymy prawdopodobnie żadnej drużyny z Anglii. Nie zauważymy być może zespołów z Francji. Nie ujrzymy chyba piłkarzy biegających po murawach niemieckich. Zobaczymy, za to skromny klubik z niewielkiej wysepki położonej na wschodnim skraju Morza Śródziemnego. Trzy wiosny temu APOEL po raz pierwszy zagrał w tych elitarnych rozgrywkach, teraz po raz pierwszy walczy w fazie pucharowej. By zrozumieć fenomen ekipy z Nikozji trzeba odwołać się do różnego rodzaju liczb, statystyk i rankingów.

Liga cypryjska w 2011 roku została sklasyfikowana na 20 miejscu wśród 53 lig europejskich (dla przykładu: polska Ekstraklasa znalazła się tylko o cztery pozycje niżej).

Budżet klubu wynosi 9 milionów euro (dla przykładu: w Polsce zamożniejsze są Legia i Polonia Warszawa, Wisła Kraków oraz Lech Poznań).

W ciągu czterech ostatnich sezonów - czyli w czasie, kiedy APOEL dwukrotnie kopał w Lidze Mistrzów - na transfery poszło 2,4 mln euro (dla przykładu: na przestrzeni czterech lat więcej pieniędzy na nowych graczy wydało dziewięć z szesnastu drużyn Ekstraklasy: Wisła, Legia, Lech, Polonia, Śląsk, Zagłębie, Górnik Zabrze, Jagiellonia, Lechia).

Meczowa „osiemnastka” cypryjskiego zespołu kosztowała trochę ponad półtora miliona (dla porównania: podstawowa jedenastka Olympique Lyon wymagała prawie 70-krotnie większych nakładów - 113,5 mln).

Największy kontrakt posiada Ailton – zarabia 400 tysięcy euro rocznie (dla porównania: Danijel Ljuboja pobiera pensję w wysokości 500 tys., a Manuel Arboleda 420 tys. euro).

Wspominany Ailton to także najdroższy transfer w historii APOEL-u. Sprowadzony został dwa lata temu z FC Kopenhagi za 700 tys. euro (dla porównania: w polskiej lidze znajdziemy siedmiu droższych zawodników, a Ivica Vrdoljak przybył do Legii za sumę dwukrotnie większą – 1,5 mln euro).

W podstawowej jedenastce ekipy z Nikozji gra regularnie dziewięciu piłkarzy, którzy przekroczyli 30 lat (w pojedynku z Lyonem szkoleniowiec wystawił trzecią najstarszą 11-tkę w dziejach LM – średnia wieku: 31 lat i 263 dni). Mimo stosunkowo dużego doświadczenia na takim szczeblu rozgrywek jeszcze nie grali. Ćwierćfinał Ligi Mistrzów, jest dla nich wszystkich największym osiągnięciem.

Również i trener, Ivan Jovanovic, sukcesy odnosił jedynie w Nikozji. W swojej trenerskiej karierze tytuły zdobywał tylko tam.

APOEL w rundzie grupowej Ligi Mistrzów zdystansował trzech zdobywców Ligi Europy/Pucharu UEFA z czterech ostatnich lat. W tym sezonie na grze w pucharze zarobił już 20 milionów euro.

Zanotował niespotykany w historii futbolu awans w rankingu klubów piłkarskich. Na początku 2011 roku zajmował 119 miejsce, obecnie plasuje się na 47 pozycji.

W szatni drużyny natkniemy się na multikulturalną mieszankę zawodników niechcianych. Pochodzą oni z aż dziewięciu państw świata: Brazylii (sześciu), Paragwaju, Argentyny, Tunezji, Portugalii (czterech), Hiszpanii (dwóch), Macedonii, Grecji oraz Cypru (ośmiu, lecz zaledwie czterech może liczyć na systematyczne występy).

APOEL to zespół wyjątkowy nie tylko w skali światowej, ale także w skali lokalnej. Najbardziej utytułowany, założony w sklepie ze słodyczami w 1926 roku. Łączy go silna więź z Grecją, na stadionie można spotkać więcej greckich niż cypryjskich flag (sama nazwa zespołu stanowi akronim od słów: Atletyczny Klub Piłki Nożnej Greckich Cypryjczyków).

Przygoda tej maleńkiej drużyny z maleńkiej wysepki, znanej wyłącznie z turystyki, jest na wskroś piękna. To przykład, że w zdominowanym przez pieniądz futbolu, jest jeszcze miejsce dla zespołów realizujących najczystsze piłkarskie wartości, jak: duch walki, zespołowość, zaangażowanie i wiara we własne możliwości. A dla cypryjskiego sportu to największy sukces od 2006 roku. Wówczas Marcos Bagdatis zmierzył się w finale Australian Open z Rogerem Federerem.

Przygoda – tej prowincjonalnej na piłkarskiej mapie Europy – drużyny jest również pełna paradoksów. Paradoks największy: pogrążonemu w ekonomiczno-gospodarczej stagnacji państwu (zdaniem tamtejszych socjologów miasto w ostatnich dniach odnotowało ogromny wzrost popularności, a w konsekwencji może zwielokrotnić zyski z hoteli i lotnisk) oraz skłóconemu wewnętrznymi waśniami terytorialno-politycznymi narodowi (wspólna radość greckich i tureckich Cypryjczyków), pomaga - mały w perspektywie krajowej i mikroskopijny w perspektywie ogólnoświatowej - klub piłkarski.

niedziela, 4 marca 2012

Ciemność, widzę ciemność


Nazwany próbą generalną przed Euro 2012 mecz z Portugalią, próbą generalną z pewnością nie był. Pojedynek, który miał dać wiele odpowiedzi, który miał rozwiać wszelkie wątpliwości, który miał pokazać realną siłę ekipy Smudy, nie dał zbyt wielu odpowiedzi, nie rozwiał praktycznie żadnych wątpliwości, a nade wszystko nie ukazał rzeczywistych możliwości drużyny narodowej. Na 96 dni przed Mistrzostwami Europy nadal nie wiemy, czego możemy na turnieju się spodziewać i czego od reprezentacji oczekiwać. Pytanie, na co stać Polskę pozostanie aktualne do 8 czerwca, czyli do konfrontacji z Grecją.

Oglądając spotkania towarzyskie naszego zespołu można odnieść wrażenie powtarzalności w niepowtarzalności. Powtarzalny jest styl gry kadry, a raczej jego brak. Porównując pierwsze sparingi za kadencji Smudy do tego z Portugalią, nie sposób dostrzec różnic. Totalny bałagan panuje w organizacji gry i wzajemnej asekuracji. Ataki ofensywne z kolei oparte są w dużej mierze na przypadku i indywidualnych akcjach piłkarzy. Kuleje rozgrywanie stałych fragmentów gry (jeden z rzutów wolnych rozgrywanych pod „portugalskim” polem karnym, stał się doskonałą okazją do zdobycia bramki dla przeciwnika).

Niepowtarzalna za to, jest - względem pierwszych gier sparingowych - podstawowa jedenastka. Z dawnych wybrańców szkoleniowca pozostało do tej pory tylko 4-5 graczy. Proces selekcji zawodników został zakończony, lecz w tej kwestii dużo trenerowi należy zarzucić. Przede wszystkim ogromny zaciąg „obcokrajowców” z nikłymi polskimi korzeniami. Sam Smuda w niedalekiej przeszłości uparcie powtarzał, że z „farbowanych lisów” korzystać nie zamierza. Do znudzenia można wytykać także wyrzucenie z drużyny - jej do niedawna - charyzmatycznych liderów, czyli Artura Boruca oraz Michała Żewłakowa. Zasadność takich decyzji będzie budziła kontrowersje do samego turnieju.

Wszystkie zarzuty dotyczące selekcji piłkarzy da się obalić jednym zasadniczym argumentem. Selekcjoner dokonał gruntownego i rzetelnego przesiewu (wypróbował 80 futbolistów) wśród polskich, mizernych w większości, kopaczy. Musiał przebierać wśród typowych przeciętniaków, a najpoważniejsze dziury łatać zaciągiem zagranicznym. Jedno jest pewne, solidny szkielet ta reprezentacja posiada. Wojciech Szczęsny, Łukasz Piszczek, Ludovic Obraniak, Jakub Błaszczykowski oraz Robert Lewandowski w formie jakiej się obecnie znajdują, dają pewność, że na Euro nie zawiodą.

Szczęsny przez caluteńki sezon błyszczy w wypchanej zabójczymi napastnikami Premiership. Obraniak odzyskuje dawny blask w zupełnie nowym otoczeniu w Bordeaux. Niesamowitym błogosławieństwem dla „Franza” jest trio z Dortmundu. Już teraz stanowią główny motor napędowy Borussi, która mknie po drugi z rzędu tytuł. Polacy uczestniczyli w każdej bramkowej akcji ekipy Kloppa począwszy od 11 grudnia. Robert Lewandowski frunie po tytuł króla strzelców, do liderujących Mario Gomeza oraz Klaasa-Jana Hunteelara, traci jedynie dwa gole. Jakub Błaszczykowski w ostatnich siedmiu grach trafił do siatki trzykrotnie i asystował czterokrotnie. Łukasz Piszczek najprawdopodobniej ponownie zostanie uznany najlepszym prawym obrońcą Bundesligi, a dziennikarze niemieckiego magazynu „Kicker” upatrują w nim najlepszego prawego defensora globu. W obecnym sezonie dla niemieckiego zespołu strzelali razem 21 bramek i 21 razy asystowali. Jeżeli oczekujemy czegoś dobrego ze strony piłkarzy, to liczyć musimy przede wszystkim na wspominane trio z Dortmundu.

Inne pozycje albo okupują gracze skrajnie zniedołężniali (vide: lewa strona obrony) albo typowi, aczkolwiek solidni rzemieślnicy (Damien Perquis, Marcin Wasilewski, Eugen Polanski, Dariusz Dudka), czy zawodnicy obiecujący, jednak znajdujący się aktualnie bez formy (Sławomir Peszko, Adrian Mierzejewski). Niepokój budzi brak dobrych zmienników. Dla snajpera z Dortmundu zastępstwa nie mamy żadnego. Załatać dziury po Błaszczykowskim i Piszczku może by się udało, choć nie bez problemów. Strata etatowego bramkarza Arsenalu Londyn byłaby nie do powetowania.

Przez ponad dwa lata graliśmy jedynie towarzysko, podczas gdy reszta Europy tłukła się o punkty i awans na turniej. Mecz z Portugalią, który miał dać wiele odpowiedzi, okazał się towarzyski w pełnym tego słowa znaczeniu. Przeciwnik do pojedynku podszedł bardzo ulgowo. Niepewność zatem będzie panowała do ostatnich dni. Na jakiekolwiek prognozy nie ma w tej chwili najmniejszych szans. Nie pozostaje nam, więc nic innego, jak tylko krzyknąć za głównym bohaterem filmu „Seksmisja”: „Ciemność, wiedzę ciemność, ciemność widzę”.