niedziela, 29 czerwca 2014

Najlepszy trener świata?

Zapomnijcie o maszynach do wygrywania budowanych wytrwale – godzinami treningów, dziesiątkami spotkań, całymi sezonami – i na bogato – milionami oraz gwiazdami. Zapomnijcie o drużynach perfekcyjnych, kreowanych mozolnie – selekcją i sparingami. Najlepszy trener to nie ten, który tworzy swoje magnum opus latami, a ten, który wieńczy dzieło po kilku, może kilkunastu miesiącach. Miguel Herrera swoją ekipę zbudował niemal od ręki, jak za pstryknięciem palca.

Człowiek, który zmienił Meksyk

Jest takie miejsce na Ziemi, gdzie ludzie, by dostać się na mundial sprzedają domy i samochody. Kraina osobników tak zamiłowanych w futbolu, że lekarze obserwują mecze w trakcie przeprowadzania operacji. Region, gdzie baronii narkotykowi bardziej wielbią własną reprezentację niż swoje przestępcze królestwa i dają się złapać policji na oglądaniu mistrzostw w samej Brazylii. Jest wreszcie kraj prawie 120 milionów kibiców, których podczas piłkarskiej gorączki nie interesują w ogóle sprawy wagi państwowej – rząd debatuje właśnie nad ważną dla nich ustawą energetyczną - poza oczywiście ich ukochaną drużyną.

I w tym państwie od dawna maksymalnie zafiksowanym na punkcie futbolu, pokrzywdzonym przez tę dyscyplinę niemiłosiernie, bo sukcesów pełną gębą naliczylibyśmy im na palcach jednej ręki, pojawił się ktoś stanowiący zupełne odstępstwo od reguły. Ktoś, kto z reprezentacją, która w ostatnich 20 spotkaniach na mundialu zwyciężyła zaledwie sześciokrotnie, nie pojechał na kolejny turniej jedynie z myślą o uszczknięciu czegoś dla siebie. Ktoś, kto nie uchyla kapelusza przed piłkarskimi mocarstwami – wystarczy wspomnieć remis z gospodarzem.

Jeżeli złamie jeszcze jedną barierę, tę, której Meksykowi nie udało się złamać nigdy, czyli zagrać więcej niż jeden mecz w fazie pucharowej mistrzostw, to Meksykanie z całą pewnością stwierdzą, że oto na ich ziemię zstąpił mesjasz. I trzeba przyznać, że to futbolowy zbawiciel o twarzy ekscentryka. Herrera to nie tylko człowiek, który odmienił Meksyk, ale to także oryginał jakich mało.

Zwyczajnie niezwyczajny

Zespoły buduje właściwie na teraz, w żadnym nie wytrwał dłużej niż dwa-trzy sezony. W ciągu 12 lat kariery trenerskiej prowadził pięć klubów, w tym dwukrotnie Atlante, miejsce pracy zmieniał więc sześciokrotnie, a reprezentacja to jego siódmy przystanek. Daleko mu zatem do wengerowskiej lub fergusonowskiej idei budowania drużyn latami. W Meksyku na przykład jego stempel dało się zauważyć niemal od razu.

Miał być selekcjonerem tymczasowym, zatrudnionym na pojedynki barażowe z Nową Zelandią, lecz został na stałe. To w tych meczach po raz pierwszy ustawił reprezentację w systemie 5-3-2. To dlatego w podstawowej jedenastce wybiegło aż siedmiu zawodników, którzy to ustawienie znali doskonale, z prowadzonego przez niego jeszcze niedawno Club América. Nim również miał kierować tylko przez moment.

W pierwszymi swych słowach obiecał, że jeśli nie odbuduje klubu w ciągu sześciu miesięcy, to odejdzie. I tak jak w Meksyku, tak w Club América został na dłużej. Podobieństw zresztą odnajdziemy zdecydowanie więcej. Herrera w obu zespołach zastał zgliszcza. Życie tchnął w upadłą ekipę i stłamszoną kadrę, ledwie co porzucone przez trzeciego na przestrzeni 12 miesięcy szkoleniowca.

Drużynę narodową zrewolucjonizował zatem człowiek zupełnie pospolity, bo w trakcie ponad dekady swojej pracy nie wyróżnił się niczym szczególnym. Dopiero z Club América sięgnął po pierwsze w swojej karierze trofeum. Czekał na nie 11 lat. I to dopiero ławka trenerska Meksyku przeobraziła go w kogoś niezwykłego. Zwyczajny menedżer stał się kimś niezwyczajnym.

Odmienił reprezentację, która rok temu w eliminacjach remisowała z Panamą i Kostaryką, a z Pucharem Konfederacji żegnała już się po dwóch spotkaniach. W ogóle z ekipy, która w kwalifikacjach dwukrotnie uznaje wyższość Hondurasu i nie umie ograć Jamajki oraz wspominanej Panamy, uczynił taką, która na mundialu rozbija Chorwację i walczy jak równy z równym z Brazylią. A to wszystko w czasie nie dłuższym w piłkarskim świecie niż pstryknięcie palcem.

Zanim tam się znalazł, poprowadził drużynę narodową w zaledwie dziewięciu meczach. A trzeba również dodać, że znalazł się tam po raz pierwszy w swoim życiu. Nigdy, czy to jako trener, czy jako gracz, na mistrzostwa do tej pory nie zaglądał. Do Kraju Kawy pofrunął więc kompletny żółtodziób, który właśnie poznaje tajemnice turnieju. Co więcej, który jeszcze rok temu nie posiadał żadnego pucharu w swojej osobistej gablocie.

Krewki charakter

Na mundial mógł jednak pojechać przed dwudziestu laty. Był wówczas podstawowym obrońcą Meksyku, rok wcześniej wziął udział w udanym dla nich Copa América – porażka w samym finale. Ale już wtedy dało o sobie znać jego nadpobudliwe usposobienie. Zawiódł ówczesnego selekcjonera Miguela Baróna, który ostrzegał go przed prowokacyjnie grającym skrzydłowym jednego z rywali w kwalifikacjach do turnieju w Stanach Zjednoczonych. Herrera nie wytrzymał i wyleciał z boiska. Zamknął sobie tym samym drzwi do dalszej gry w zespole.

O swoim krewkim charakterze przypominał w zasadzie przez całą karierę. Często poddający się emocjom i nieprzebierający w środkach na murawie i poza nią, jak w 1994 roku, kiedy sprowokowany przez kibica w trakcie udzielania wywiadu odpłacił mu na oczach wszystkich kilkoma kopniakami.

Dopiero ławka trenerska stępiła nieco jego temperament, przynajmniej te najgorsze cechy. Bo nawet jako selekcjoner wciąż gestykuluje, wykłóca się, beszta, wspiera, spotkaniami żyje i reaguje spontanicznie na każdą akcję. To żywiołowy pasjonat futbolu nieustannie odprawiający swój rytualny taniec tuż przy linii bocznej boiska. A na jego twarzy podczas meczu zobaczymy tylko wyraz pasji graniczącej nieomal z obsesją.

To szkoleniowiec daleki od dyktatu swoich poprzedników, raczej zakazujących i wymagających, lecz kadrą starający się rządzić twardą ręką. Potrafił posadzić na ławce rezerwowych niekwestionowaną gwiazdę reprezentacji Javiera Hernándeza i umiał postawić w bramce na Guillermo Ochoę. Kolejnego bohatera Meksyku zasługującego na osobny tekst, człowieka po przejściach, zawieszonego swego czasu za stosowanie dopingu, strzegącego bramki najsłabszej w ostatnim sezonie drużyny Ligue 1, który na mundialu zatrzymał Brazylię.

Herrera nie boi się podejmować odważnych decyzji, a zawodnicy odpłacają mu na murawie i poza nią, cenią go na zabój i poszliby za nim chyba do samego piekła. W wywiadach opowiadają o sposobie w jaki z nimi rozmawia, niczym piłkarz i przyjaciel z boiska, jak potrafi wysłuchać każdego z nich, że jest otwarty na wszelkie propozycje i że swoją otwartością oraz zachowaniem wyleczył ich z różnych wątpliwości, dostarczył niespotykaną wcześniej dawkę pewności siebie i stworzył wspaniałą atmosferę wewnątrz zespołu.

Tomcio Grubasek

To człowiek, który na pierwszy rzut oka nie nadaje się do trenerki. Na murawie zdecydowanie częściej kopiący po nogach, niż myślący, poza nią w ciągłej gonitwie emocji, kompletnie nie pasuje do obrazu analizującego na okrągło, zimnokrwistego i wyrachowanego menedżera. On w ogóle nie odpowiada rysopisowi normalnego szkoleniowca, zachowawczego, powściągliwego, z notesem i długopisem w ręku. On jest wesoły, rubaszny i zawzięty, a posturą, mimiką twarzy, gestykulacją i sposobem zachowania bardziej przypomina komika wyjętego wprost z jakiejś amerykańskiej komedii.


Za tą niepozorną maską skrywa się jednak ktoś z pomysłem na reprezentację i zmysłem taktycznym. Przed samym wylotem do Kraju Kawy przekonywał, że jedzie po tytuł mistrzowski i nie rzucał raczej słów na wiatr. Bo jaki trener w tak krótkim czasie zupełnie odmieniłby zespół niezdolny do wygrywania w eliminacjach, który zmieniał dowódców czterokrotnie na przestrzeni paru miesięcy i który wszedł na mistrzostwa kuchennymi drzwiami? Tylko najlepszy na świecie. Najgorzej opłacany spośród całej turniejowej plejady selekcjonerów i posiadający najwięcej fanów na Twitterze Miguel Herrera już ten mundial wygrał.

środa, 25 czerwca 2014

Angielska puszka Pandory

Gdy ją otworzyli i uleciał z niej bezlik talentów, kiedy rozpanoszyły się one po wszystkich najlepszych klubach, przestraszeni ogromem bogactwa jakie się im trafiło, zamknęli jej wieko. Ale na jej spodzie pozostały w uwięzieniu wyniki oraz sukcesy. Generacja, nazywana złotą, jakiej chyba „Synowie Albionu” nie posiadali nigdy, miała na długie lata zapanować nad piłkarskim światem. Tymczasem tyle z niej zostało, że na Wyspach pragną o niej jak najszybciej zapomnieć.

Nie wszystko złoto, co się świeci

W jakiej futbolowej ekstazie musieli żyć na przełomie wieków Anglicy. Do diabelnie zdolnej i względnie doświadczonej grupy, której trzon stanowili ludzie Fergusona, napływali kolejni błyskotliwi młodzianie, następnym falom domorosłych talentów nie było po prostu końca. Anglia wkroczyła w wiek nieustannego piłkarskiego przypływu. To miała być era wiecznej szczęśliwości, usiana niezapomnianymi meczami i sukcesami.

To ówczesny dyrektor wykonawczy federacji, Adam Crozier, zachwyciwszy się niecodzienną mieszanką obiecujących graczy i otrzaskanych w dorosłym futbolu gwiazd, ukuł termin „złota generacja”. Termin, który podchwyciła prasa i otrąbiła jej narodziny. Wszyscy ozłocili to pokolenie zawczasu, co z sezonu na sezonu ciążyło im coraz bardziej. Pokolenie, które najwidoczniej musiało sobie wziąć do serc stare porzekadło rockandrollowców – „żyj szybko, umieraj młodo” – gdyż jeszcze w sile wieku pogrzebało się swoją domniemaną wówczas wielkością.

Wyrosło nagle zgrają juniorów momentalnie dorastających w futbolu, robiących błyskawiczne kariery, wdzierających się przebojem na boiska i od razu wiedzącym, czego chce. Przecież to na mundialu we Francji w kontekście reprezentacji Anglii najczęściej mówiło się o Michaelu Owenie - niespełna 19-latku, który robił wtedy na francuskich stadionach furorę - oraz o czerwonej kartce Davida Beckhama w meczu z Argentyną, 23-latku będącym już ikoną Wysp. Niecałą dekadę później o Owenie nikt nie pamiętał, a z Beckhama więcej zostało showmana niż prawdziwego zawodnika.

Określenie „złota generacja” okazało się wyłącznie pustym sloganem, pozbawionym jakiegokolwiek znaczenia, bo w piłce reprezentacyjnej nie osiągnęła ona praktycznie nic. A przynajmniej tyle, ile po niej oczekiwano. Generacja obwieszczona przez media wielką, pięć nieudanych turniejów dalej zmalała drastycznie w oczach Anglików.

Stracone pokolenie

Cała Anglia żyła tylko iluzją potęgi. Posiadali zgraję najbardziej utalentowaną z utalentowanych, swego czasu niewielu na globie mogło się z nią równać, więc czymś zupełnie naturalnym stały się wyostrzone apetyty i wzmożone oczekiwania. I właśnie te oczekiwania zjadły reprezentację od środka.

Grupa wybitnie uzdolnionych ani razu nie wzięła spraw w swoje nogi. Od Ronaldinho lobującego Davida Seamana, przez przeklęte serie jedenastek z Portugalią i jeszcze bardziej przeklętego Luisa Felipe Scolariego, który eliminował ich trzykrotnie, po pogrom w pojedynku z Niemcami – w tych ważnych spotkaniach i ich najistotniejszych, decydujących momentach zawodzili.

A przecież mówimy o pokoleniu, które łącznie wzięło prawie setkę trofeów, w klubowej piłce zdobyło wszystko, co było do zdobycia. Mówimy o trzynastu triumfatorach Ligi Mistrzów i o czternastu krajowych mistrzach. Mówimy wreszcie o graczach najbardziej medialnej i najpotężniejszej ligi na kuli ziemskiej – pięciokrotnie z rzędu zaglądała do finału Champions League. Tymczasem w futbolu międzynarodowym nie otarło się ono o choćby jeden puchar.

„Złota generacja”, która w swoich zespołach świeciła pełnym blaskiem, w drużynie narodowej blask traciła. Gasła ich moc, siła malała, duma nikła, ambicja, waleczność i przebojowość umykały, a umiejętności zanikały. Doskonale zorganizowani i żądni zwycięstw za wszelką cenę w klubach, w kadrze nie potrafili stworzyć namiastki tego, co pokazywali na co dzień. Dla nich to była ponad dekada spod znaku klubowych wzlotów i bolesnych reprezentacyjnych upadków.

Syndrom zaprzepaszczonej wielkości

Jest pewien symbolizm w największej boiskowej wiktorii tego pokolenia, do której wciąż się na Wyspach wzdycha – wyjazdowego rozgromienia Niemców 5-1. Ekipa na piłkarskiej fali pokonała zespół w zupełnym odwrocie, podstarzały i bez jakichkolwiek widoków na przyszłość. I ten zespół w odwrocie na mundialu w Korei i Japonii zaszedł do finału, a ekipa na fali musiała zadowolić się jedynie ćwierćfinałem.

I dalej: kiedy Niemcy zrewolucjonizowali swój system szkolenia i odmienili kompletnie oblicze własnego futbolu, Anglicy tylko się pogrążali. W kadrze przewijały się ciągle te same twarze, a każdy turniej kończył się z identycznym skutkiem. Zaraz po nim zaczynały się niekończące się wzajemne oskarżenia i poszukiwania winowajcy całego zła. Świat tymczasem parł do przodu i nie oglądał się na nic, tym bardziej na zirytowanych Wyspiarzy.

Zirytowanych głównie swoimi selekcjonerami, którzy bezradnie próbowali uchylać wieko z zamkniętymi wynikami i dokonaniami. Bo trzeba pamiętać, że nad tym gronem wielkich nazwisk opiekę roztaczali menedżerowie dorastający im swoją wielkością. Nawet jeśli Szweda Svena-Görana Erikssona określi się oportunistą niezdolnym do podejmowania trudnych decyzji, o czym wspominał Gary Neville, to wypada przyznać, że swego czasu był to trener absolutnego topu. A sterujący kadrą kilka lat później Fabio Capello w każdym zespole, w którym się pojawił, zawsze był gwarantem sukcesów.

Z tą generacją było więc tak, jak z niektórymi wybitnymi aktorami polskiego kina, którzy nigdy nie zostali w pełni wykorzystani. Tak tutaj, w reprezentacji Anglii, nie potrafiono wykrzesać z graczy maksimum, nie umiano oddać jej potencjału.

Zakładnicy przewidywalności

Nieodłącznym problemem wszystkich kolejnych szkoleniowców stało się to, jak w jednym składzie upchnąć Scholesa, Beckhama, Gerrarda i Lamparda. Co więcej, preferowany przez Erikssona system 4-4-2 nie działał w stu procentach. Zmiana ustawienia na 4-5-1 na mundialu w Niemczech również nie przyniosła pożądanego skutku. A za swego rodzaju futbolową zbrodnię stulecia należałoby przyjąć to, że nigdy nie wykorzystano w pełni możliwości Scholesa. Człowieka, którego Xavi uznał najlepszym pomocnikiem ostatnich dwóch dekad, a który karierę reprezentacyjną zakończył w 2004 roku w wieku 30 lat z 66 występami na koncie. 

„Synowie Albionu” używanym najczęściej ustawieniem 4-4-2 i atakiem zazwyczaj złożonym z niskiej, dynamicznej „dziesiątki” oraz wysokiej, dobrze zbudowanej „dziewiątki” stali się zakładnikami przewidywalności. Jeżeli dodamy do tego stale przewijające się, te same nazwiska, bez względu na ich formę, to otrzymamy przepis na piłkarską stagnację, która idzie w parze z rychłym niepowodzeniem.

Chociaż zawodnicy w swoich wypowiedziach anatomii porażki doszukiwali się w zgoła odmiennych rzeczach. Rio Ferdinand w wywiadach powtarzał, że to pokolenie zabiła zwyczajna presja, że nie mogli oni dać wszystkiego drużynie narodowej. Gerrard stwierdził, że ta grupa powinna była wypaść zdecydowanie lepiej, lecz czasami brakowało jej po prostu szczęścia. Lampard na łamach „The Guardian” opowiadał, że o „złotej generacji” powinno mówić się dopiero w przypadku wygrania mistrzostw. Według niego to permanentnie  wymawiane i powracające przed każdym turniejem określenie zniszczyło ich od wewnątrz. A Capello po dwóch meczach w RPA opowiadał o strachu, jaki noszą w sobie liderzy ekipy.

Coup de grâce

„Złota generacja” nie umarła nagle, jednym ścięciem wraz z końcem przygody w Brazylii. Ona konała powoli i w bólach. A jej gwiazdy żegnały się spektakularnie źle. Poza wspomnianym Scholesem, mundialem w 2006 roku pożegnał się Gary Neville, Sola Campbella pogrążyła klęska Steve’a McClarena w eliminacjach do Mistrzostw Europy 2008, Joe Cole rozstawał się z reprezentacją kompletną klapą w RPA, Beckhama z tego turnieju wykluczył uraz, po drodze kontuzje wykończyły Hargreavesa oraz Owena, a w ostatnich trzech latach oficjalnie odchodzili Terry, Ferdinand i Ashley Cole. Obecnym zaś mundialem z kadrą kończy na pewno Lampard i być może Gerrard.


Ale jedno, sprawne, bezbolesne cięcie przydałoby się właśnie teraz. Pogrzebanie tej puszki Pandory i zapomnienie o pokoleniu, które przysporzyło tylu przykrości. Zupełne zdystansowanie się i rozpoczęcie nowego rozdziału. 

piątek, 20 czerwca 2014

Sen Kostaryki


Mieli piękny sen: jechali na mundial jako zupełni outsiderzy, nikt nie dawał im nawet promila szans na strzelenie bramki, oni tymczasem rozprawili się z faworyzowanymi drużynami i wyszli z grupy śmierci. Wtem obudzili się… i wygrali z Urugwajem. Uczucie magii pozostało. Musieli nagle zrozumieć, że wszystko to, co widzą „snem jest tylko, we śnie snem”. I postanowili śnić dalej.

Comfortably numb

Trzy zaskakujące zastrzyki szczęścia i dawka upojnej wiktorii nad „Urusami”, która momentalnie rozeszła się po całym kostarykańskim krwiobiegu, powodując floydowskie przyjemne odrętwienie - to uczucie nie jest im kompletnie obce. Oni przeżyli już to dwadzieścia lat temu z okładem. To nie pierwszy raz, gdy „Ticos” sprawili oszałamiającą sensację na mundialu.

Podobnym przyjemnym odrętwieniem kończyły się mistrzostwa w 1990 roku. W jednej grupie z Brazylią, Szwecją i Szkocją, prowadzeni na szafot, postanowili sobie zadrwić z futbolowych potęg. Debiutant nie dał się Szkocji, którą pokonał 1-0, by w decydującym spotkaniu upokorzyć zwycięstwem 2-1 Szwedów z Thomasem Ravellim i Tomasem Brolinem w składzie, wydzierając im awans w 88 minucie.

Rzeczy niebywałe robili pod okiem Bory Milutinovicia, trenerskiej legendy, specjalisty od dowodzenia maluczkimi, który na poprzednim mundialu kierował Meksykiem i zaglądał na trzy następne. Z „Ticos” dokonali czegoś historycznego i bezprecedensowego. Ich przygoda zakończyła się wprawdzie w 1/8 finału porażką 1-4 z Czechosłowacją, lecz kolejne pokolenia Kostarykaninów pamiętały i ciągle przypominały.

„Jeśli mam być szczery, to duży ciężar dla wielu następnych generacji, każdą z nich zawsze porównuje się do tamtej. A to nie takie łatwe, bo musimy walczyć z naszymi rywalami oraz szczęśliwymi wspomnieniami” – opowiadał na łamach serwisu fifa.com Cristian Bolaños, skrzydłowy.

Powrót do przyszłości

Przez ponad dwie dekady natrętnie porównywano wszystko, co biega po kostarykańskich boiskach do tego, co udało się osiągnąć w 1990 roku. Każdy sukces i każde większe zwycięstwo mierzono miarą mistrzostw w Italii. Wszystkie niepowodzenia i porażki budziły wspomnienia tego nad wyraz dobrego dla tamtejszej piłki rocznika.

Były dwa kolejne mundiale – 2002 oraz 2006 – na czele z prawdopodobnie największą gwiazdą kostarykańskiego futbolu, Paulem Wanchopem. Były sromotne przegrane i tylko jedna wygrana z innym totalnym outsiderem, Chinami. W zasadzie, to „Ticos” mają raptem jedno miłe wspomnienie z tych turniejów – remis z Turcją, późniejszym medalistą.

Kostarykanie chyba musieli cofnąć się w czasie, by przypomnieć sobie, że potrafią jeszcze dobrze grać w piłkę. Świadoma i sentymentalna podróż do przeszłości, do roku 1990, który przed mistrzostwami Brazylii przywoływali zawodnicy, a następnie błyskawiczny powrót do przyszłości przyniosły zupełnie nieoczekiwany efekt. Kostaryka zagrała tak jak nigdy, tak jak wtedy na Półwyspie Apenińskim, i pokonała drużynę sklasyfikowaną na 7 miejscu w rankingu FIFA.

Czy „Ticos” mogą dalej śnić, jeżeli zrobili już pierwszy poważny krok? Czy możemy oczekiwać po nich powtórki z rozrywki z turnieju we Włoszech, skoro na jej drodze stoją jeszcze dwa futbolowe mocarstwa?

Bukmacher (nie)prawdę Ci powie

Przed mundialem najpopularniejsze zakłady bukmacherskie z dużą pewnością siebie przewidywały, że przygoda Kostaryki w Kraju Kawy zakończy się nie tylko w pierwszej rundzie, ale również bez punktu na koncie i choćby zdobytej bramki. Dawano jej zaledwie 16% szans na wyjście z grupy.

„Jeśli skoncentrujemy się na naszych indywidualnych umiejętnościach i zespołowej współpracy, możemy powtórzyć albo nawet poprawić wynik z 1990 roku” – powiedziało się przed mundialem selekcjonerowi, Jorge Luisowi Pinto. Powiedziało się i każdy w jego państwie musiał te słowa odebrać z niedowierzaniem. Nie lekkim, a ogromnym niedowierzaniem, bo 34 wówczas w rankingu FIFA ekipa miała skutecznie powalczyć z wicemistrzem Europy, czwartą drużyną świata i reprezentacją z Rooney’em oraz Gerrardem w składzie. Dla przeciętnego Kostarykanina to coś nierealnego, jemu nie mieści się to po postu w głowie.

Dokonać tego ma trener, który po raz pierwszy pojechał na mistrzostwa i który zaznał smaku niepowodzenia w eliminacjach już dwukrotnie – najpierw z Kostaryką, a potem z Kolumbią. Ten entuzjasta metod Jose Mourinho po raz drugi wszedł do tej samej rzeki, a w kwietniu przeżył osobisty dramat. Złodzieje ukradli mu samochód, a wraz z nim notebooka, gdzie przechowywał dane z dwudziestu lat kariery szkoleniowej, m. in. z kontaktami z ludźmi ze świata piłki i własnymi notatkami.

Trzy mocne ogniwa i garstka rzemieślników - dokonać niemożliwego ma ekipa posiadająca w bramce tegosezonową rewelację La Liga, która jeszcze kilkadziesiąt miesięcy temu była kimś kompletnie anonimowym. Jak na rewelację przystało, Keylor Navas ratował skórę obronie w pojedynku z „Urusami”. Defensywie, w której po lewej stronie grał znany nam z polskich boisk Júnior Díaz, czyli ktoś, kto spędził trzy sezony w środowisku wybitnie niesprzyjającym futbolowemu rozwojowi. I pozostałych graczach rozsianych po świecie, reprezentujących barwy klubów z pięciu różnych państw na dwóch kontynentach.

Urzeczywistnić nierzeczywiste pragnie jednak zespół, który w ofensywie ma naprawdę kreatywne i groźne żądła. Z Bryanem Ruizem, wicekrólem strzelców Eredivisie w koszulce Twente Enchede w sezonie 2009/2010, lecz którego kariera od tamtej pory wyraźnie wyhamowała. Po nieudanej przygodzie w Fulham Londyn próbuje odbudować się ponownie w Holandii, tym razem w PSV Eindhoven. I z Joelem Campbellem, najbardziej obiecującym z nich, od dłuższego czasu zawodnikiem Arsenalu, ale rozsyłanym po całej Europie, robiącym ostatnio furorę w greckim Olympiakosie. A wiele wskazuje na to, że teraz Campbell do „The Gunners” wreszcie wróci na stałe.

Pura vida

Wskrzesić duchy przeszłości chce zespół, wydawać by się mogło, w żaden sposób nieprzystający do pozostałej trójki. W tej, w gruncie rzeczy, nieznanej piłkarskiej galaktyce potrafiły jednak rozbłysnąć gwiazdy chociaż na miarę jednego szokującego zwycięstwa z Urugwajem. I tym bardziej na mundialu tak szalonym, gdzie padają średnio prawie trzy gole na mecz i zupełnie nic nie jest pewne, swoje pięć minut może mieć nawet niepozorna Kostaryka.


Nazywana Szwajcarią Ameryki Północnej, to ponoć miejsce najbardziej przyjazne środowisku na globie, pozbawione jakichkolwiek konfliktów, od 1949 roku nieposiadające armii, a według „Happy Planet Index” dodatkowo najszczęśliwsze na Ziemi. Jeśli więc pokonają Włochy lub Anglię, to od nadmiaru szczęścia chyba tam wszyscy zwariują.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Zapomniany amerykański cud

To nie był mecz jak każdy inny. A takim z pewnością miał być. To nie był zwyczajny dzień mistrzostw. A takim być powinien. To nie był wreszcie pojedynek przewidywalny. A wszystko wskazywało na to, że taki będzie. 64 lata temu na mundialu nie tylko Urugwaj sprawił niespodziankę, nie lada sensacją okazał się bój Anglików z Amerykanami.

29 czerwca 1950 roku na stadionie w Belo Horizonte naprzeciw siebie stanęły dwie zupełnie odmienne ekipy. Różniło je wszystko. Anglia, nazywana wówczas w Kraju Kawy „królami futbolu”, stanowiła główne zagrożenie dla pragnących tytułu mistrzowskiego Brazylijczyków. Kurs na to, że wzniesie puchar do góry, ustalono na poziomie 3-1. Po drugiej stronie pojawiła się garstka amatorów i dorabiających sobie częstszym kopaniem półprofesjonalistów. Na wygraną USA nikt nie stawiał nawet złamanego grosza, a kurs wynosił 500-1.

„The miracle on grass”

To miało być lekkie i przyjemne zwycięstwo. Planowana wygrana w marszu po najwyższy laur. W Brazylii lądowali z niezachwianą pewnością siebie. Na pokładzie znalazła się wtedy jedna z najmocniejszych jedenastek na świecie z Alfem Ramsey’em i Stanley’em Matthewsem na czele. Kapitan reprezentacji, Billy Wright, buńczuczne przemowy przedmundialowe kończył stwierdzeniem, że puchar wróci w końcu do ojczyzny futbolu.

W kompletnie innych realiach obracali się gracze Stanów Zjednoczonych. Parający się różnych zajęć, każdego dnia zarabiający na chleb, murawy odwiedzający tylko okazjonalnie. W jej kadrze znaleźlibyśmy wówczas listonosza, pracownika budowy oraz restauracji, nauczyciela, a nawet właściciela zakładu pogrzebowego i kierowcy karawanu w jednym.

Anglię po wojnie uważało się za piłkarskiego giganta, który nie powinien mieć najmniejszych problemów, by rozgnieść amatorów zza Oceanu. USA było zaś kopciuszkiem, zespołem sprowadzonym do roli chłopca do bicia, który w ciągu minionych piętnastu lat pokonał zaledwie jednego rywala. Na dodatek przed mundialem nastrojów nie poprawiły sparingi z drużynami z Turcji i Wysp, które przegrali odpowiednio 0-5 i 0-1.

Dumni „Synowie Albionu” na mecz wybiegali jak na towarzyską gierkę, rozgrzewkę przed prawdziwymi boiskowymi trudami, które czekały ich w kolejnej rundzie. Amerykanie wychodzili niczym na rzeź. Truchleli na samą myśl o prawie dwugodzinnych torturach i wielobramkowym pogromie. Sam selekcjoner Stanów, Szkot William Jeffrey, przed  spotkaniem miał powiedzieć do swoich podopiecznych: „Nie mamy najmniejszych szans. Owca jest już gotowa na rzeź”. A Walter Bahr, zawodnik, w udzielonym kilkanaście lat później wywiadzie dla BBC powie: „Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas wyszedł na murawę z myślą, że możemy to wygrać”.

Gol-widmo

Nastawienie trenera nie powinno budzić zdziwienia, bo oprócz tego, że otrzymał zgraję amatorów i profesjonalistów tylko z nazwy, to jeszcze zgraję tę składał naprędce. Dostał wielonarodową mieszaninę, dla której Ameryka była ziemią obiecaną, miejscem i szansą na dostatnie życie. Do kadry zawitało paru potomków imigrantów bądź imigrantów z Włoch, Portugalii, Irlandii czy Haiti.

Jakież musiało być zdumienie Wyspiarzy, kiedy rywal występujący w pożyczonych strojach, strzelił im gola. Zanim do tego doszło, wszystko zaczęło się zgodnie z planem. „W początkowych dwudziestu minutach Anglicy byli wszędzie. Chyba trafili nawet w poprzeczkę, a im mecz trwał dłużej, tym bardziej byli zdesperowani” – opowiadał Bahr na łamach „The Guardian”.

To w ogóle spotkanie, z którego relacje przetrwały jedynie w szczątkowej formie. Według nich faworyci przeważali od samego początku, posiadali piłkę, stwarzali okazje podbramkowe, bramkarz przeciwnej strony w pierwszych dwunastu minutach musiał interweniować sześciokrotnie, uderzyli w poprzeczkę i powinni otrzymać rzut karny.

Aż nastąpiła 38 minuta meczu i trafienie Haitańczyka Joe Gaetjensa. Gol-widmo jak później będzie się o nim mówiło, gdyż nie został uwieczniony w żadnym materiale filmowym. Kamery zostały zwrócone na drugą stronę boiska, bo tam spodziewano się bramek. Nie był to jednak wedle słów graczy i świadków gol ładny. Więcej podobno było w nim przypadku niż jakiejkolwiek wirtuozerii. Przeciętne uderzenie i trącenie piłki zmieniające tor jej lotu, które zupełnie zaskoczyło golkipera Anglii. I tak Amerykanie wygrali jedną przypadkową bramką.

Sensacja z lamusa

Mecz nie przeszedł do annałów futbolu, szokujący wynik nie obiegł świata, raczej na szmat czasu odłożono go na półkę, by odkurzyć dopiero po latach - częściowo za sprawą artykułów i filmu dokumentalnego. Wtedy, w 1950 roku, dzienniki ograniczyły się raptem do kilku lakonicznych zdań, najczęściej przekręcały nazwiska zawodników i podawały zły wynik. „The New York Times” poświęcił temu pojedynkowi ledwie dwa akapity, a na mundialu ze strony amerykańskiej znalazł się tylko jeden dziennikarz. Angielską prasę tymczasem interesowały wówczas mecze krykieta, z których to wieści lądowały na pierwszych stronach.

A przecież to jedna z tych sensacji, jakiej w dzisiejszym futbolu po prostu nie uświadczymy. Dla BBC to wciąż niespodzianka numer jeden, wobec której to inne niespodzianki powinno się mierzyć. Trafnie porównywało, pisząc o niej, że to tak jakby szkolna drużyna baseballu z Wysp wygrała nagle z New York Yankees.

To jednak niespodzianka, która trafiła na złe czasy. Świat piłkarski był wtedy kompletnie inny, tego rodzaju wieści nie obiegały globu w trakcie milisekundy i w ciągu kolejnej miliony nie komentowały ich. Świat o nich nie wiedział lub dowiadywał się po kilku dniach w okrojonych do paru zdań tekstach bądź w krótkich materiałach telewizyjnych i relacjach radiowych.

Między innymi z tego powodu spotkanie obrosło w mity i półprawdy. Teraz ciężko tak naprawdę stwierdzić, co było prawdą, a co nie. Jak to, że niektóre z angielskich gazet podawały ponoć, iż pojedynek zakończył się rezultatem 10-1 dla ich ulubieńców, ponieważ uznały, że musiał zaistnieć jakiś błąd w przekazie i to po prostu niemożliwe, żeby USA wygrało 1-0.

Banda nieznanych

Prawdą jest zaś to, że o spotkaniu i jego uczestnikach najzwyczajniej w świecie zapomniano. Albo inaczej – nie zwrócono na nich w ogóle uwagi. Po mistrzostwach jedyną osobą, która przywitała Waltera Bahra na lotnisku była jego żona. Poza tym żadnego zainteresowania. Amerykanie chyba nawet nie odnotowali, że ich piłkarska reprezentacja sprawiła nie lada sensację. A Bahr w „The New York Times” mówił: „Im starszy się staje, tym popularniejszy”.

Pokonali Anglię i wrócili do swoich obowiązków, do własnego zwykłego życia, jakby nic się nie stało. Harry Keough, gracz USA, opowiadał, że zespół, który zanim zwyciężył był bandą nieznanych i potem dalej pozostał nieznany. Może to wszystko spowodowała porażka 2-5 w meczu o być albo nie być z Chile. Stany Zjednoczone pojechały na mundial, chwilowo wzniosły się na szczyt i powróciły do normalności.

Dla Joe Gaetjensa, strzelca jedynej bramki, normalne potem nie było już jednak nic. Wtedy jeszcze nie wiedział, że kilka lat później przyjdzie mu umrzeć w haitańskim więzieniu, zginąć z rąk ówczesnego prezydenta-dyktatora. Kiedy jego trafienie dało szokujące zwycięstwo USA, mógł poczuć się niczym król świata. Niesiony po spotkaniu na rękach, mógł przeczuwać, że to jeden z tych nielicznych, pięknych momentów, które czasami potrafi sprezentować życie. Ale nie mógł przewidzieć, że dalsze jego losy z roku na rok będą coraz mroczniejsze i będą miały ponury finał.

Po nieudanej przygodzie z francuską piłką, do ojczyzny – Haiti – wrócił w 1953. Witany niczym bohater, szybko się ustatkował. Założył rodzinę i trenował z sukcesami miejscowe drużyny. W 1957 roku wybory prezydenckie wygrywa François Duvalier. Chwilę potem mianuje się prezydentem dożywotnim. Członkowie rodziny Gaetjensa, będący zaciekłymi przeciwnikami Duvaliera, w obawie przed represjami uciekają z kraju. Joe zostaje, gdyż nigdy nie interesowała go polityka i sądził, że dyktator nie zwróci na niego uwagi.

Bajka bez happy endu

Mylił się śmiertelnie. W 1964 roku oddział tajnej policji Tonton Macoute uprowadza go i wtrąca do więzienia. Następnie słuch o nim ginie. Jedna z bardziej prawdopodobnych hipotez mówi, że człowieka, który parę lat wcześniej upokorzył Anglię, w przypływie furii zabija Duvalier.


Przedziwnie i tragicznie zarazem ułożyły się losy haitańskiego bohatera Stanów Zjednoczonych. Podobnie zresztą jak jego kolegów z boiska. Niedocenieni i zapomniani – w całej tej urzekającej historii i cudzie w Belo Horizonte brakuje typowo amerykańskiego happy endu. Czy rozpoczynający się dzisiaj turniej dla Stanów Zjednoczonych, powracających po 64 latach na brazylijską ziemię z zupełnie innymi oczekiwaniami i ambicjami, będzie miał już szczęśliwe zakończenie?  

sobota, 14 czerwca 2014

Witajcie w dżungli

Zamiast hymnów Anglicy i Włosi powinni usłyszeć „Welcome To The Jungle” Guns N’ Roses, zdaniem BBC kibice z Wysp muszą uważać na aligatory, w trakcie burz i ulew elektronika wysiada na dobre parę godzin, łódki zastępują tam samochody, a tak w ogóle to miejsce, które lepiej omijać z daleka. Położone w samym sercu Amazonii Manaus, to z pewnością najdziwniejsze miejsce na kuli ziemskiej, w jakim zostaną rozegrane mecze mistrzostw świata.

Wyspiarze zdanie o Manaus wyrobili sobie już dawno temu. To przecież Roy Hodgson w grudniu ubiegłego roku mówił, że to miejsce idealne do omijania. Swoje trzy grosze przed mundialem wtrąciła jeszcze angielska prasa, kreśląc demoniczny obraz miasta, jednego z trzydziestu najniebezpieczniejszych na globie.

Pozory mylą?

„Mistrzostwa pokażą, jaka naprawdę jest Amazonia. Wszyscy myślą, że jesteśmy Indianami, a Manaus to dżungla. Ale kibice przyjadą i zobaczą tutaj miasto podobne do Miami, tyle że bez morskiej bryzy” – opowiadał w wywiadzie dla „Miami Herald” Omar Vgaz, dyrektor jednego z miejscowych hoteli.

Według reporterów to miasto kontrastów i sprzeczności. Lecąc nad ciągnącymi się bez końca, setkami kilometrów lasów tropikalnych, zupełnie niepostrzeżenie wyłania się prawie dwumilionowa aglomeracja. Z jednej strony uprzemysłowiona miejscowość, gdzie swoje fabryki mają światowe marki, jak Panasonic, Samsung, JVC, Harley Davidson czy Honda, z drugiej wszechobecna dżungla i osady wyjęte wprost z odległej przeszłości. Do tego słynny Teatr Amazoński i zabytkowe kolonialne budynki, które wyróżniają się na tle slumsów i rozlatujących się bud.

I podobne sprzeczności dotknęły w tym miejscu również futbol. Mieścina goszcząca uczestników mundialu, posiadająca przeszło 40-tysięczny stadion, nie ma drużyny w pierwszej lidze. Dość powiedzieć, że lokalne Nacional nigdy nie wzleciało powyżej trzeciej ligi, a na jego mecze nie przychodzi więcej niż tysiąc fanów. Okoliczne ekipy także nie wyściubiły nosa z rozgrywek okręgowych. A ludzie wolą sympatyzować z oddalonym o ponad dwa tysiące kilometrów zespołami z Rio de Janeiro. W Manaus prędzej znajdziemy sklepik z gadżetami Flamengo niż wspomnianego Nacional.

Stawka większa niż futbol

Romario budowę areny wartej około trzystu milionów euro nazywa czystym nonsensem. Jego zdaniem taki obiekt nigdy nie powinien tam powstać. Zresztą, dużo dogodniejszym wyborem wydawało się być usytuowane bliżej wybrzeża Belém. Mniej problemów logistycznych, nie trzeba byłoby zapuszczać się w głąb Amazonki, a ponadto piłka na nieco wyższym poziomie. Dwa kluby z tej przybrzeżnej miejscowości – Paysandu i Remo - zaglądały okazjonalnie do pierwszej oraz drugiej ligi.

Zamiast tego, decyzją podjętą na wyższych szczeblach władzy – ponoć jeden z wpływowych polityków decydował - mamy obiekt w centrum Amazonii. Oba miasta od dawien dawna rywalizowały ze sobą niczym Madryt z Barceloną lub Sankt Petersburg z Moskwą, walczyły o wpływy i prym w regionie. I tę batalię ostatecznie wygrało Manaus. Wybrano jednak miejsce dla futbolu, które od samego początku przysporzyło niemałych kłopotów.

Materiały potrzebne do budowy stadionu - powstałego zupełnie od zera, na zgliszczach starego - sprowadzano drogą morską, gdyż brak odpowiednich dróg i autostrad uniemożliwiał transport lądowy. Dach skonstruowano w Niemczech, stal, specjalne membrany i osłony przypłynęły z oddalonego o setki kilometrów portugalskiego portu Aveiro.

Oczko w głowie

Wznoszeniu areny towarzyszyła śmierć trzech pracowników i zawalony z powodu ulewy dach. Oficjalnemu otwarciu narzekania odwiedzających na niedokończone ubikacje, niedziałające windy, przeciekające zadaszenie, walające się wszędzie śmieci i sterty gruzu skutecznie uniemożliwiające dostanie się na niektóre sektory.

Stadion szybko stał się oczkiem w głowie, dumą miejscowych, ale tej z rodzaju pieszczotliwie głaskanej, u której nie dostrzega się niedociągnięć, a wszystko kwituje się stwierdzeniem, że tam się zamaluje, a tu załata. Do dzisiaj bowiem, na kilkanaście godzin przed spotkaniem Anglii z Italią, nie wszystko jest jeszcze ponoć dopięte na ostatni guzik. Do rangi niekończącego się problemu urosła na arenie murawa.

Nieszczęsna trawa, albo zasuszona, albo zalana, albo wypalona przez nadmiar nawozów - boisko wygląda raczej na klepisko z czymś, co ma trawę tylko przypominać. Angielska prasa donosiła, że w miejscach, gdzie zżółkła doszczętnie, była podobno spryskiwana zieloną farbą. Zarządca zaś przekonywał, że nad poprawą stanu płyty boiska pracuje się od kilku miesięcy. Ta jednak wciąż nie prezentuje się najlepiej. I według osoby opiekującej się murawą na obiekcie do meczu jej stan z pewnością się nie poprawi.

Nie takie Manaus straszne?

Angielscy piłkarze nie będą mieli czym oddychać, jemu samemu najbardziej doskwierał brak jakiegokolwiek wiatru, a spotkania przypominały kąpiel w gorącym powietrzu i nie pomagała nawet wieczorowa pora ich rozgrywania – podopiecznych Roya Hodgsona na łamach „Daily Telegraph” przestrzegał dawny napastnik Newcastle United, Mirandinha. Dorzucając tym samym grosik do niekończących się dyskusji o warunkach pogodowych w Manaus.

Pośród krzyku i artykułów rozpisujących się stronami o morderczych upałach, nie zabrakło jednak rozsądniejszych i bardziej wyważonych analiz. Te mówią wprawdzie o średniej temperatur wynoszącej tam w czerwcu 31 stopni Celsjusza, lecz w późniejszych godzinach wahającej się w granicach 24 stopni i wilgotności w okolicach 65%.


Jeśli prawdą jest, że po mistrzostwach stadion ma posłużyć jako więzienie, to niekoniecznie musi się ono okazać dla „Synów Albionu” zakładem, do którego zesłano ich za karę. Może Manaus, choć w środku dżungli i pośród aligatorów, nie jest takie straszne, jak go malują. 

czwartek, 12 czerwca 2014

Kto jak nie Polska?

Od Oscara Bońka Garcii, przez drugi garnitur Francji z Afryki, po treningi mające niewiele wspólnego z futbolem – na mundialu nie zabraknie polskich akcencików i drużyn, którym nie musimy wiele zazdrościć, oprócz oczywiście samego udziału w turnieju. Nigdy nie wygrali meczu na mistrzostwach, nigdy nie wyszli z grupy, skazywani na pożarcie - na widok ich mikroskopijnych sukcesików nasze serca, od lat przyzwyczajone do klęsk i porażek, mogą zabić mocniej.

Algieria

W państwie o niemal identycznej liczbie ludności jak w Polsce, równie bolesne i prawdziwe, co ostatnimi czasy dla naszej piłki reprezentacyjnej, stało się powiedzonko, że pierwszy mecz jest tym otwarcia, drugi spotkaniem o wszystko, a trzeci jedynie pojedynkiem o honor. Dla tego najwyżej sklasyfikowanego w rankingu FIFA spośród afrykańskich drużyn kraju, będzie to czwarty mundial. Nigdy jednak nie przebrnęli rundy grupowej, chociaż z dwóch mistrzostw wracali ze skalpami, którymi mogli śmiało pochwalić się w ojczyźnie – szokująca wygrana z RFN 2-1 w 1982 roku i zadziwiający remis z Anglią w RPA.

Teraz ma być jednak zupełnie inaczej. A historyczny awans do dalszej fazy mają pośrednio zapewnić przepisy FIFA. To dzięki nim Algieria czerpie z francuskich szkółek piłkarskich pełnymi garściami, tak jakby była u siebie. Nie musi już się martwić o to, czy gracz rozegrał sparing w koszulce drużyny narodowej, czy wyrósł w odmiennym systemie szkoleniowym i przebrnął przez wszystkie szczeble zespołów juniorskich.

Przed turniejem w RPA dziennik „Le Monde” określił Algierię mianem „drugiej reprezentacji Francji”. Nic dziwnego, gdyż w jej kadrze znalazło się wówczas 17 graczy pochodzących z państwa Starego Kontynentu. Nie inaczej jest teraz. W ekipie jest obecnie 16 zawodników urodzonych we Francji, z czego 8 wywodzi się wprost z tamtejszych młodzieżówek. Swego rodzaju zamiłowanie do naturalizowania piłkarzy – choć na nieco mniejszą skalę - może być kolejnym elementem łączącym ojczyznę Zidane’a z naszym krajem.

W ten oto sposób w kadrze Algierii uświadczymy niezwykle zdolne pokolenie z silnych europejskich klubów, jakiego nigdy byśmy tam nie spotkali. Znajdziemy tam obrońcę z Napoli Faouzi Ghoulama, pomocników z Interu – Saphira Taïdera – oraz Tottenhamu – Nabila Bentaleba – oraz napastnika Valencii, Sofiane Feghouliego. Do tego dochodzą jeszcze zawodnicy z Porto, Udinese oraz ze Sportingu.

Jeden człowiek odmienił tamtejszy futbol jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Mohamed Raouraoua, od 2001 roku szef federacji piłkarskiej, od dawna wywierał naciski na FIFA, żeby ta zmieniła reguły reprezentowania kraju. Ale aktualny algierski futbol zbudowano nie tylko na naturalizacji, wieloletni prezydent zreformował również lokalną ligę, która daje teraz reprezentacji dodatkowy plon zdolnych graczy.

Raouraoua namówił jeszcze, by nad tym algiersko-francuskim miszmaszem zapanował Vahid Halilhodžić . Bośniak o bogatym trenerskim CV. Szkoleniowiec, którego na dobrą sprawę nie powinno już być w tym państwie. Blamaż w Pucharze Narodów Afryki w 2013 roku – dwie porażki w grupie i brak awansu – oraz zapis w kontrakcie, które zakładał minimum dotarcie do półfinału, miały przekreślić jego przygodę z ekipą z Czarnego Lądu. To kibice jednak wstawili się za nim i dziś, w przededniu mundialu, w Bośniaku pokładają główne nadzieje, że ich ulubieńcom, trzeciemu bądź czwartemu garniturowi Francji, wreszcie uda się wyjść z grupy.

Honduras

Nigdy nie wygrali meczu na mistrzostwach i nigdy nie zagrali z Polską. Nie oznacza to jednak, że nie odnajdziemy tam polskich akcentów. Mowa tutaj nie tylko o „Wojnie futbolowej”, zbiorze reportaży Ryszarda Kapuścińskiego, z których jeden taktuje o wojnie Salwadoru z Hondurasem, ale również zawodniku kadry na mundial w Brazylii – Oscarze Bońku Garcii.

Skrzydłowy występujący w zespole MLS Houston Dynamo, jako drugie imię otrzymał Boniek, gdyż tak zażyczył sobie jego ojciec. Matka miała wybrać pomiędzy dwoma gwiazdami mundialu 1982 – Polakiem lub Brazylijczykiem Jairzinho. Oscara Bońka na zbliżających się mistrzostwach, podobnie jak jego kolegów, czekają zapewne raptem trzy mecze i powrót do domu. W niewielkim Hondurasie nie to jest jednak najważniejsze.

W jednym z najniebezpieczniejszych państw na kuli ziemskiej – każdego dnia umiera tam trzech młodych ludzi, rokrocznie około sześciu tysięcy – trenowanie piłki od najmłodszych lat jest nie tyle drogą do kariery, co raczej sposobem na przetrwanie. Murawa daje chwilę wytchnienia, pozwala uniknąć miejsc, gdzie granica między życiem a śmiercią staje się niemal niewidoczna. Choć i tam ona również zbiera swoje żniwo.

Tam nawet w trakcie meczów giną ludzie – 14 ofiar śmiertelnych strzelaniny w 2010 roku. Młodzieńcy biegają po piaszczystych klepiskach, które dawniej służyły za zbiorowe mogiły. Za piłką uganiają się dorosłe dzieci, mimo młodego wieku doświadczone bólem i śmiercią na wskroś. Dziennik „The National” na łamach swojego serwisu internetowego przywołuje słowa jednego z chłopców: „Mój kuzyn został zabity na tym boisku”. Potem wspomina wraz z przyjacielem, że był świadkiem egzekucji pewnego taksówkarza: „Widzieliśmy również jego pocięte na kawałki ciało”.

W tym środkowoamerykańskim państwie kilkunastoletnie dziecko umiera średnio, co cztery dni. Kiedy zginie któryś z ich kolegów, oglądają ciało, by pamiętać o tym, co może je spotkać. Stąpają po żywym cmentarzysku, a z wiekiem śmiertelna pętla zdaje się jeszcze bardziej zaciskać.

W Hondurasie można wybierać tylko między dwiema życiowymi ścieżkami: albo ktoś zostaje piłkarzem, albo gangsterem. Ale wyłącznie boisko daje szansę, żeby wyrwać się ze szponów rzeczywistości cuchnącej na każdym kroku śmiercią. To jedyny kierunek, aby nie podążyć mroczną ścieżką życia i jedyny dla nich ratunek. O czym świadczą chociażby dzieje Emilio Izaguirre, idola numer jeden wszystkich juniorów kopiących futbolówkę w tym kraju.

Wywodzący się ze slumsów, mieszkający niegdyś nieopodal dzielnicy Progreso w stolicy Tegucigalpa, dzień w dzień nawiedzanej przez wojny gangów, gra obecnie dla Celticu Glasgow i jedzie właśnie na drugi mundial. W tej kadrze odnajdziemy jeszcze graczy Wigan Atletic, Hull, Stoke czy Anderlechtu i pewnie każdy z nich miałby podobną historię do opowiedzenia. Historię, która rozpala setki chłopców w ich ojczyźnie. Właśnie o czymś takim marzą, uganiając się za piłką. Na razie pozostaje im jednak oglądanie swoich bohaterów na ekranach telewizorów, chociaż to i tak lepsze w kraju, gdzie o każdej godzinie ktoś może zostać zabity.

Australia

Zubożała nam piłkarsko Australia. Drużyna, którą niegdyś reprezentowali między innymi Mark Viduka i Harry Kewell, dzisiaj nie tylko nie może pochwalić się takimi nazwiskami w swoim składzie, ale także notuje sukcesywny spadek w rankingu FIFA. W 2009 roku była bardzo blisko drugiej dziesiątki świata, a obecnie znacznie bliżej jej do pozycji Polski – 62 miejsce jest najgorszym od października 2004 roku. Jeszcze w styczniu ubiegłego roku sklasyfikowana była na 36 pozycji, lecz potem zaczął się ostry zjazd w dół, by w grudniu wylądować w piątej dziesiątce. Spektakularny upadek podobny do naszego.

Z zespołu Hiddinka, który siał postrach na mistrzostwach w Niemczech i walczył jak równy z równym w 1/8 finału z późniejszymi triumfatorami Włochami, nie pozostało już praktycznie nic poza doświadczonymi graczami pamiętającymi tamte piękne dla futbolu australijskiego czasy. Co gorsza, na zgliszczach tamtej legendarnej ekipy nie rodzi się nic, co mogłoby choć trochę nawiązać do jej sukcesów. Werdykt przed zbliżającym się mundialem musi być jeden – Australię czeka szybkie pożegnanie z turniejem.

Gdzie Australijczycy zatem mogą szukać jakiejkolwiek nadziei? Może w osobie selekcjonera, Ange Postecoglu. Najbardziej utytułowanego australijskiego szkoleniowca, który czego się nie dotknie, to zamienia w złoto. Z krajowymi klubami zdobył cztery tytuły mistrzowskie.

A może nadziei upatrywać należy w osobie Mile Jedinaka, rewelacji Premier League, kapitana drużyny narodowej, który zagrał niemal we wszystkich meczach Crystal Palace od pierwszej do ostatniej minuty - ominął jedynie trochę ponad dwa kwadranse w kończącym sezon pojedynku z Fulham. Według statystyk był to najefektywniejszy defensywny pomocnik Premier League sezonu 2013/2014.

Defensywny pomocnik nie zapewni jednak goli, a w jednej grupie z Hiszpanią, Holandią i Chile piekielnie trudno będzie nie tylko o jakiekolwiek punkty, ale również choćby o jedną bramkę.

Japonia

Na treningach wyczyniają tak niespotykane rzeczy, że budzą tylko zdziwienie i wprawiają w osłupienie każdego obserwatora. To tak, jakby Japończycy w tych przedziwnych ćwiczeniach chcieli odnaleźli sekret stojący za wygrywaniem.

W trakcie sesji treningowych używają piłek Bosu, będących połączeniem zwykłej piłki i stepu. Jedni balansują na nich, próbując utrzymać równowagę, drudzy tylko na nich stoją i podnoszą gryf sztangi, jakby sposobiąc się do oddania skoku o tyczce. Jeszcze inni, przywiązani taśmą do słupka bramki, mijają w biegu ustawione przed nimi pachołki. Nawet Shinji Kagawa i Keisuke Honda muszą być tym wszystkim zdumieni, bo ani w Manchesterze United, ani w Milanie takich ćwiczeń raczej nie uświadczyli.

Ale Japonia to w ogóle drużyna zagadka. Podczas ubiegłorocznego Pucharu Konfederacji pokazali futbol zaskakujący, bezkompromisowy, nastawiony na atak i przyjemny dla oka,  lecz z grupy nie wyszli i nie wygrali żadnego meczu.


Na ten i poprzedni mundial awansowali jako pierwsi na świecie, będzie to ich czwarty turniej. Dwukrotnie docierali do fazy pucharowej i dwukrotnie odpadali już w 1/8 finału. Może jednak Japończycy, będący jedną wielką niewiadomą, zaskoczą nas po raz kolejny i w dziwacznych treningach odnajdą klucz do sukcesu, który da im upragniony ćwierćfinał?