poniedziałek, 28 stycznia 2013

Niedokończona powieść

 


Jego szkoleniowa kariera przypomina opasłą księgę, której okładka intryguje od pierwszego wejrzenia, a piękna oprawa i wspaniałe zdobienia kuszą swym powabem. Frapujący tytuł natychmiast przykuwa uwagę. Zapowiedź prawie 40-letnich dziejów Szweda na ławce trenerskiej, usianych niezapomnianymi sukcesami, bolesnymi porażkami i potężnymi skandalami zmusza do zatopienia się w początkowe strony.


Wówczas myślimy, że obcujemy z dziełem, które wstrzyma nasz oddech od pierwszego do ostatniego słowa, spowoduje, że serce przestanie bić swoim normalnym rytmem, a umysł wyłączy się na wszelkie inne doznania niż czytanie. Jeszcze nie wiemy, że tę z pozoru pasjonującą opowieść w pewnej chwili zastąpi zwykła proza życia. Że mamy do czynienia z historią wykorzystanej szansy, by wedrzeć się do świata wielkiej piłki i niewykorzystanej okazji, by wzbić się na samiuteńki szczyt.


Rozdział pierwszy: od Szwecji po Włochy


Wstęp pochłania bez reszty, wyrazy płynnie przechodzą w zdania, a te w akapity i strony. Zaczyna się na bliżej nieznanym szwedzkim wygwizdowie. Sven-Goran Eriksson najpierw był asystentem, a następnie przez okrągły rok samodzielnym szkoleniowcem trzecioligowca z Degerfors.


Ledwie rozpoczął menadżerską przygodę i nagle jesteśmy świadkami trzęsienia ziemi typowego dla dreszczowców Hitchcocka. Przeciętna historyjka w zawrotnym tempie przeistacza się w fascynującą i tak nieprawdopodobną, że w naszym mniemaniu nie mogła ona zdarzyć się naprawdę. Jej ciąg przyczynowo-skutkowy zakrawa na solidną pozycję z górnej półki science fiction. Oto bowiem po trenerskiego żółtodzioba, który na karku nie ma nawet trzydziestu lat, bez jakiegokolwiek doświadczenia i jakichkolwiek osiągnięć, sięga najsłynniejszy miejscowy klub, od przeszło dekady nie potrafiący wygrać żadnego trofeum – IFK Goteborg.


Dalej opowieść nadal trzyma w napięciu. Początek młokosa w znanym zespole nie należy do dobrych. Trzy pierwsze mecze przegrywa i zastanawia się nad rezygnacją z zajmowanego stanowiska. W drużynie zostaje tylko dzięki namowom swoich podopiecznych. Sezon kończy na drugiej pozycji i z krajowym pucharem. Potem wszystko idzie jak z płatka.


W 1982 roku zdobywa tytuł mistrzowski, Puchar Szwecji i Puchar UEFA. Ten ostatni wyczyn szokuje w szczególności, gdyż jest pierwszym tak znaczącym dla tamtejszej klubowej piłki, która wtedy na Starym Kontynencie znaczyła mniej niż niewiele.


Młody człowiek, małomówny i nieśmiały, wybija się z prowincji i dokonuje prawdziwej rewolucji szwedzkiego futbolu, z której nie zdaje sobie jeszcze sprawy. Wraz z dwójką Anglików – Royem Hodgsonem i Bobem Houghtonem – wywraca do góry nogami, wzorującą się dotychczas na topornym niemieckim systemie, ligową kopaninę. Wprowadza krycie strefowe, pressing, ustawia wysoko linię obrony, kładzie nacisk na wzorową organizację gry.


Szybko ulatnia się ze Skandynawii, lecz pomimo krótkiego – raptem pięcioletniego – pobytu tworzy solidne podwaliny pod dalsze sukcesy. IFK Goteborg kilka wiosen później dochodzi do półfinału Pucharu Mistrzów i ponownie triumfuje w Pucharze UEFA. On tymczasem podbija kontynent z Benficą, by następnie wylądować na Półwyspie Apenińskim. Trudny i nie do przejścia dla wielu szlak od zera do bohatera, dla niego był niesłychanie łatwy. To tak, jakby Szwed wynalazł szybowiec, zanim ktokolwiek pomyślał od fruwaniu w przestworzach i odleciał nim w odległe krainy „wielkiej piłki”.


Nie trzeba wymieniać wszystkich osiągnięć Erikssona. Wystarczy wspomnieć, że w całej swojej karierze zdobył siedemnaście trofeów. Został pierwszym na kuli ziemskiej menadżerem, który sięgał po dublet (mistrzostwo i puchar) w trzech różnych państwach. Największy rozgłos zyskał dowodząc Lazio Rzym w latach 1997-2001. Dzięki finansowemu wsparciu ówczesnego prezydenta klubu Sergio Cragnottiego, który wpompował w zespół niemal trzysta milionów, zbudował niepokonaną w Italii ekipę (najlepsza w Serie A w 2000 roku) i konkurencyjną na Starym Kontynencie (Puchar Zdobywców Pucharów 1999 i Superpuchar Europy w 2000).


Rozdział drugi: kobiety


W 2001 roku wylądował w kolebce futbolu. Piłkarski Mount Everest był już na wyciągnięcie ręki. Erikssona mianowano selekcjonerem „Synów Albionu”. Stał się pierwszym cudzoziemcem zatrudnionym przez angielską federację w jej stu trzydziestoletniej historii. Aczkolwiek obcokrajowcem z łatą szanowanego fachowca oraz reputacją prawdziwego specjalisty trenerskiej ławki.


Zdawał się być idealnym kandydatem na tę gorącą posadę. Zawsze kalkulujący na chłodno, pozbawiony emocji analityk. Zawsze spokojny, nigdy nie tracił nad sobą kontroli, skupiał się wyłącznie na pracy. Okaz kultury przed kamerami. Dystyngowany szkoleniowiec noszący okulary Armaniego, posiadający prawie trzydzieści markowych garniturów. Miał poprowadzić drużynę narodową do wielkich triumfów. Niestety, zabrakło tej przysłowiowej kropki nad i.


W tym momencie wartka akcja zaczęła niespodziewanie wyhamowywać. Narracja stała się nużąca, potoczysty język zastąpiły niezdarne zdania i niezgrabne słowa. Barwne opisy oraz dramatyczne wydarzenia zniknęły, pojawiła się ponura codzienność. Oczekiwany punkt kulminacyjny nie nadszedł. Ogromne nadzieje ustąpiły miejsca znacznie większym rozczarowaniom, a sukcesy porażkom.


Pierwszy zawód fani przeżyli na Mundialu w Korei i Japonii. Ćwierćfinałowa przegrana z późniejszym mistrzem Brazylią ujmy nie przynosiła, lecz przebieg meczu budził spory niedosyt. Gdy Ronaldinho otrzymał czerwoną kartkę i od 57 minuty Anglicy grali w przewadze, Eriksson nie zareagował odpowiednio i nie powalczył o wyrównanie. Prasa krytykowała go za brak charyzmy, za to, że nie żyje spotkaniami i nie ma wpływu na zespół.


To wszystko potwierdziło się na kolejnych turniejach. Prawdziwą zmorą Szweda okazał się Luiz Felipe Scolari, który jako głównodowodzący Portugalią eliminował Anglię jeszcze dwukrotnie – na Mistrzostwach Europy w 2004 i na Mistrzostwach Świata w 2006 roku.


Na Wyspach znacznie głośniej jednak było o jego pozaboiskowych wyczynach niż o wynikach piłkarskich. Kawał porządnego czytadła zmienił format błyskawicznie. Powieść coraz mocniej uderzała w struny typowej sztampy, aż przerodziła się nic nie wartą szmirę. Nie powalała, nie intrygowała i nie wzruszała. Stała się szara i posępna niczym otaczająca nas rzeczywistość.


Erikssona, częściej niż na murawach nadzorującego treningami, na stadionach przyglądającego się występom swoich podopiecznych oraz rywali, widywano na czołówkach tabloidów. Do gazet wyciekały, jeden po drugim, romanse selekcjonera. Parę tygodni przed Mistrzostwami Świata w 2002 roku Ulrika Johnsson wyjawiła dziennikarzom wiele pikantnych szczegółów z zażyłości, jaka łączyła ją z trenerem.


Po Euro 2004 znowu wybuchł skandal. Tym razem menadżer zdradzał swoją partnerkę z sekretarką związku piłkarskiego – Farią Alam. W aferę zamieszany był również dyrektor federacji Mark Palios, który w konsekwencji podał się do dymisji. Tymczasem Erikssona z zarzutów oczyszczono i zaproponowano mu nowy kontakt.
 
 
Rozdział trzeci: pieniądze

Choć kobiety nadwątliły wizerunek trenera, to dopiero gigantyczne pieniądze zmieniły go nie do poznania. Ten niegdyś piłkarski idealista, zapatrzony wyłącznie w futbol, nie widzący świata poza meczami, rywalizacją i zwyciężaniem, przybrał postać cynika, dla którego wysokość kontaktu od tej pory była najważniejsza. Dalsze karty księgi wypełniła stęchła atmosfera zgnilizny moralnej.

Jeszcze prowadząc Anglię, za plecami kierującego wówczas Chelsea Londyn Claudio Ranieriego, zaczął negocjować warunki zatrudnienia z Peterem Kenyonem i Romanem Abramowiczem.

W 2006 roku Mazher Mahmood, publicysta czasopisma „News of the World, podając się za szejka, który lada moment wykupi Aston Villę, nakłonił Szweda do podpisania iście ambasadorskiego kontraktu i objęcia klubu tuż po Mundialu w Niemczech.

W następnych latach Eriksson brylował we wszelkich rankingach najlepiej zarabiających menadżerów na globie. Na przestrzeni sześciu ostatnich sezonów miejsce pracy zmieniał siedmiokrotnie. W żadnym z nich nie wytrzymał dwunastu miesięcy. Praktycznie za każdym razem przygody w nowych ekipach bądź reprezentacjach kończył przedwcześnie. Za przedterminowe zerwanie umowy, pracodawcy wypłacali mu sowite odszkodowania. Według niektórych źródeł na samych odprawach zarobił około szesnastu milionów funtów.

Nie wypalił wielomilionowy projekt w Manchesterze City. W Meksyku od samego początku wzbudzał niechęć fanów. Nie interesował się ichniejszym futbolem, nie znał hiszpańskiego i do drużyny narodowej nagminnie powoływał naturalizowanych graczy. Ustanowił niechlubny rekord reprezentacji – wygrał zaledwie jedno z siedmiu kolejnych pojedynków eliminacji do mistrzostw w RPA i do dalszej rundy awansował tylko dzięki lepszemu bilansowi bramkowemu od Jamajki. Jego zwolnienie wywołało narodowy entuzjazm, na ulice miast wyszło przeszło trzydzieści tysięcy kibiców.

Do jego pracy wdarła się niechlujność. Nie dbał o treningi oraz analizy taktyczne. Stał się zadeklarowanym sympatykiem Football Managera i Youtube’a w poszukiwaniu oraz ocenianiu potencjału zawodników. Kiedy kierował Meksykiem i Wybrzeżem Kości Słoniowej nie zadbał nawet o to, aby zniwelować barierę komunikacyjną.

Będąc selekcjonerem afrykańskiego zespołu pobierał dniówkę większą o kilkadziesiąt tysięcy od przeciętnego, żyjącego tam w skrajnym ubóstwie mieszkańca. Oprócz tego dostał apartament w Londynie, kartę kredytową z nieograniczonymi środkami oraz dodatkowe pieniądze na wyżywienie, zakwaterowanie i transport. W wywiadach zwierzał się, że kompletnie nie rozumie powszechnego oburzenia, jakie powoduje lukratywność jego umowy.

Wcześniej z ust menadżera wypływały górnolotne, pełne emfazy słowa: „Największą przeszkodą w osiąganiu sukcesów jest lęk przed porażką”. Potem ładne stwierdzenia i ideały zastąpiła kasa. Trenerka stała się dla Erikssona drogą do pieniędzy i zamożnego, wygodnego życia. Dawny romantyk futbolu przeistoczył się w oportunistę, nie zachował nawet resztek ambicji. Brak jakichkolwiek sukcesów rekompensowała wielkość kontraktu.

Wybierając nowych pracodawców w pierwszej kolejności patrzył na zasobność ich portfelów. To dlatego korzystał z ofert trzecioligowego Notts County i drugoligowego Leicester City. Interesowały go wieloletnie, wypchane forsą projekty. Gdy tracił robotę, wykłócał się z właścicielami o odszkodowania.

Ostatni rozdział ?

Czytelnik, tak zachłannie pochłaniający początkowe strony opowieści, od dobrych kilkudziesięciu zanudzający się na śmierć, przemierza przez następne karty księgi w nadziei na nagłą i zaskakującą zmianę wypadków. Jednak kolejne akapity wypełniają jedynie słupki, cyfry i gotówka. Na piłkę nożną nie ma już miejsca.

Sam Eriksson z biegiem czasu zaczął coraz bardziej osuwać się w kierunku egzotyki. W zeszłym roku został dyrektorem technicznym w tajlandzkim klubie BEC Tero Sasana. Przed chwilą mianowano go dyrektorem drużyny ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich – Al Nasr.

Drastyczną modyfikację priorytetów u Szweda najlepiej obrazuje sytuacja, którą opisał Dietmar Hamman w swej autobiografii. Kiedy przebywał na obozie przygotowawczym Manchesteru City w Tajlandii, relacjonował: „Pewnego poranka odpoczywałem na leżaku obok basenu. Zobaczyłem, że Sven zbliża się do mnie, trzymając w ręku srebrną tacę z szampanem i dwoma kieliszkami. Była dziesiąta rano. Spojrzałem na szefa i zapytałem, co świętujemy. Odwrócił się, nabrał powietrza i odpowiedział, że świętujemy życie. Następnie mówił, że lubi to miejsce, że menadżerem będzie przez jakieś pięć lat i potem tu wróci z dwiema czarującymi kobietami”.

Sven-Goran Eriksson nadal tworzy księgę swojego życia, ale nie będzie miała ona szczęśliwego i godnego początku kariery zakończenia. Przyjmując parę dni temu propozycję Al Nasr dał jasno do zrozumienia, że w jego niedokończonej powieści na pointę nie ma co liczyć.