niedziela, 30 września 2012

Geniusz zapisany w genach



Człowiek posiada nieco ponad 30 tysięcy genów, za cechy odpowiada dwadzieścia tysięcy, a 170 z nich to nośniki talentu. Obecnie największe europejskie kluby coraz chętniej sięgają po porady naukowców. Badania laboratoryjne nad DNA człowieka mają pomóc w określeniu potencjału i podatności na kontuzje młodych zawodników. Czy to następny krok w stronę rewolucji naukowej futbolu ? Czy wkrótce realne będzie skrojenie talentu na miarę testów genetycznych ?

W Anglii jedna z drużyn Premiership upoważniła uczonych z Uniwersytetu w Yale do przebadania DNA swoich graczy, po to, by wydobyć geny odpowiedzialne za podatność na urazy. Używając wymazów z ust zawodników, badacze wyselekcjonowali około stu genów, które odgrywają decydującą rolę w możliwościach fizycznych piłkarzy i ich skłonności do kontuzji. „W organizmach badanych graczy można znaleźć geny, które korzystnie wpływają na sprawność na boisku, jak np. dobre przyswajanie tlenu, przekładające się bezpośrednio na wytrzymałość” – stwierdził prof. Marios Kambouris, nadzorujący cały projekt.

Niektóre zespoły z Premier League posunęły się jeszcze dalej. Zdaniem dr Henninga Wackerhage’a ze Szkoły Nauk Medycznych w Aberdeen przynajmniej jedna ekipa z angielskiej pierwszej ligi pytała o możliwość wykorzystania badań genetycznych do wytropienia piłkarskich geniuszy pokroju Cristiano Ronaldo. Znane kluby chciały, żeby testy DNA wyznaczyły genetyczne predyspozycje juniorów do osiągania doskonałości w sporcie.

Informacje genetyczne w futbolu mogą nie tylko służyć wyławianiu uzdolnionych piłkarzy, lecz także zapobiec urazom. Nicola Maffulli - ortopeda z Centrum Sportu i Medycyny Uniwersytetu Londyńskiego - wykrył, że mutacje w genie kolagenu o nazwie COL5A1 zwiększają ryzyko kontuzji ścięgien. Menadżerowie dzięki szerokiemu dostępowi do danych tego typu będą mogli układać indywidualne harmonogramy ćwiczeń dla swoich podopiecznych, a również stosować skuteczną rotację w składzie, tak aby zminimalizować prawdopodobieństwo urazów.

W Europie badania genetyczne dopiero raczkują i nie są jeszcze do końca legalne. W innych zakątkach świata stają się normą. Testy DNA są swobodnie dostępne w Australii oraz USA. Prywatne przedsiębiorstwa świadczą badania genetyczne, które szacują potencjał dzieci.

W Colorado badania za niecałe 200 dolarów ustalą, czy małolat bardziej nadaje się do sportów wytrzymałościowych czy szybkościowych. Za niespełna 50 dolarów australijska firma Genetic Technologies sprawdza, czy klienci posiadają gen ACTN3, który odpowiada m. in. za szybki skurcz mięśni. Istnieje bowiem relacja pomiędzy tym genem a umiejętnościami sportowymi.

Każdy z nas odziedziczył dwa egzemplarze genu ACTN3 – po jednym od matki i ojca. Pobudza on organizm do produkcji specyficznego białka mięśniowego, które przyczynia się do generowania energicznych, powtarzających się skurczy mięśni.

Naukowcy odkryli pewną odmianę tego genu, zwaną R577X. Jego dwa odmienne warianty łączą się ze sobą, tworząc trzy różne kombinacje. Właściciele obu wariantów sprawdzą się zarówno w sportach wytrzymałościowych, jak i szybkościowych, typu piłka nożna bądź kolarstwo. Posiadacze wyłącznie odmiany R577X lepiej poradzą sobie w sportach wytrzymałościowych, jak biegi albo pływanie długodystansowe. Ci z kolei, którzy nie dysponują tą odmianą genu, mają naturalne predyspozycje do sportów szybkościowych i siłowych, np. sprinty lub podnoszenie ciężarów.

Ze sportem związane są również inne geny. Na przykład gen ACE, który wpływa bezpośrednio na wytrzymałość. Występuje w trzech wariantach – II, ID oraz DD. Właściciele dwóch pierwszych wykazali znacznie większy dryg do ćwiczeń siłowych niż właściciel trzeciego. Ponadto wszyscy himalaiści wchodzący na ośmiotysięczniki bez pomocy tlenu mieli dwie odmiany genu – II oraz ID (żaden z nich nie posiadał wariantu DD).

Na szeroką skalę badania DNA przeprowadza się w Azji. W Singapurze badacze potrafią wykryć 33 geny kształtujące inteligencję, pamięć oraz temperament. W Chinach około trzydziestu dzieciaków w wieku od trzech do dwunastu lat uczestniczyło w testach identyfikujących geny oraz próbujących przewidzieć ich wrodzone zdolności. Dogłębne analizy kodów genetycznych pozwoliły wyizolować jedenaście genów, które informują o IQ, pamięci, koncentracji, układzie emocjonalnym oraz umiejętnościach sportowych.

Dr Zhao Mingyou twierdzi: „W dzisiejszych czasach dyscypliny sportowe opierają się na tym, że wygrywa ten, kto ma więcej talentu. Już teraz chińskim młodzieńcom oferujemy efektywny plan rozwoju. By zbadać predyspozycje do koszykówki przyglądamy się genom odpowiedzialnym za wzrost oraz pozostałym kluczowym czynnikom. Mamy także możliwość sprawdzenia genów odpowiadających za dar słuchania, co podpowie nam, czy ktoś dysponuje zacięciem do muzyki”.

Za 880 dolarów rodzice mogą zapisać swoje pociechy na testy i pięciodniowy obóz w specjalistycznym ośrodku w Chongqing, gdzie zostaną ocenione w różnorodnych dziedzinach, od sztuki po sport. Tygodniowa obserwacja oraz naukowe analizy dostarczają rodzicom wskazówek w jakich obszarach życia ich dzieci powinny się realizować.

Jeśli badania genetyczne w nieodległej przyszłości zrewolucjonizują sport, wprowadzą go na kolejny, wyższy poziom zaawansowania, to bez wątpienia nigdy nie uzyskają samych zwolenników. Dziś wielu uczonych podkreśla, że tego typu praktyki otwierają furtkę do nieetycznych zachowań.

Jednym z nich mogą być niedozwolone próby modyfikacji genów, co znacznie poprawiłoby wyniki sportowców. Powiadają, że dzięki nim możliwe, by było pobicie rekordu maratońskiego z trochę ponad dwóch godzin do około dziewięćdziesięciu minut.

Ciężkim dylematem moralnym stanie się kwestia wyłonienia spośród grupy małolatów tych najbardziej uzdolnionych i odrzucenia tych zbyt słabych. „To naprawdę niesprawiedliwe – mieć dziecko, które kocha piłkę nożną, lecz, które nie zasmakuje prawdziwej rywalizacji, bo okaże się, że posiada nieodpowiednie geny” – orzekł prof. Kambouris. W słowach nie przebiera brytyjska prasa, mówiąc wprost o sportowej eugenice.

Testom DNA i ich wykorzystywaniu w sporcie stanowczo sprzeciwia się Światowa Agencja Antydopingowa, oświadczając: „Używanie informacji genetycznej do selekcjonowania i dyskryminowania sportowców powinno zostać kategorycznie zabronione”.

Badania genetyczne są dopiero w początkowym stadium rozwoju i nie dają stuprocentowej pewności, że ktoś sportową wybitność ma we krwi. Według niektórych naukowców geny jedynie w 2-3 procentach stanowią podstawę naszych cech, tj. inteligencja. Ich wpływ na zdolności sportowe może wahać się w granicach od 5 do 90 procent.

Huw Jennings, menadżer ds. rozwoju młodzieży w Fulham mawia: „Droga od obiecującego sportowca do profesjonalisty pełną gębą nie jest prosta. Nie da się stwierdzić, że utalentowany młodzieniec będzie znakomitym sportowcem”.

Podobnie rzecz się ma z piłką nożną. Nie istnieje przecież jeden gen odpowiedzialnego za smykałkę do futbolu. Wachlarz atrybutów potrzebnych do tego, aby stać się graczem światowej klasy jest przeogromny i obejmuje umiejętności fizyczne, psychiczne, adaptacyjne oraz typowo piłkarskie. „Piłkę nożną nazywamy sportem wytrzymałościowym, bo gra się w nią przez dziewięćdziesiąt minut na pełnych obrotach. To również sport szybkościowy, dlatego trzeba być równocześnie szybkim i wytrzymałym. Dochodzą do tego także właściwości organizmu, tj. wzrost, skoczność bądź budowa ciała. A to nie wszystko, konieczny jest ponadto zestaw odpowiednich cech psychologicznych” – skonstatował Marios Kambouris.

Przez lata wyszukiwanie talentów było uważane za swego rodzaju sztukę daleką od racjonalnych zasad, opartą głównie na intuicji, szczęściu oraz wyczuciu. Testy DNA mają ułatwić to zadanie i sprawić, że skuteczność wyławiania tych najzdolniejszych będzie niemal idealna. Jeśli więc w nieodległej przyszłości czeka nas era badań genetycznych, to już nigdy nie ujrzymy fascynującego i odosobnionego przypadku pokroju Lionela Messiego. Naukowe analizy i obserwacje nigdy nie będą w stanie przewidzieć, czy z dziecka cierpiącego na niedobór hormonu wzrostu może wyrosnąć prawdziwy geniusz futbolu.

niedziela, 23 września 2012

Wszystko za futbol. Historia Gabriela Muniza



Młody chłopiec z Brazylii, wyróżniający się na tle rówieśników talentem do gry w piłkę, dostrzeżony przez skautów, trafia do akademii Barcelony w Rio de Janeiro. Tam robi piorunujące wrażenie i zostaje zaproszony do Hiszpanii na treningi Messiego i spółki. Gdyby opowieści o Gabrielu Munizie nie uzupełnić o garść ważnych informacji, otrzymalibyśmy jedną z pospolitszych, normalniejszych w świecie historyjek. Ot, kolejny nastoletni talent, który stanie się wielkim piłkarzem bądź przepadnie w gąszczu jemu podobnych. Lecz w zwykłym na pozór życiu Muniza brakuje zwyczajnych wydarzeń.

Mieszka wraz ze swoją rodziną w niedużym nadmorskim mieście - Campos dos Goytacazes. Maleńki pokój i łóżko dzieli ze starszym bratem Mateusem. Codziennie wstaje o 6 rano, przywiązuje protezy i jedzie na rowerze do szkoły.

Urodził się z wrodzonym zniekształceniem stóp. Wkłada kończyny protetyczne, by móc w miarę swobodnie się poruszać. Przede wszystkim pomagają mu one przemieszczać się w deszczową pogodę. Kiedy wybiega na boisko, protezy leżą z boku. Nie używa ich, a mimo to gra z innymi dzieciakami, jak równy z równym. Na pierwszy rzut oka nawet nie widać, że nie ma stóp.

Na szkolnych turniejach często bywa najlepszy. Nosi opaskę kapitańską swojej drużyny, zdobywa najwięcej bramek, dostaje medale i wyróżnienia. Jak każdy chłopak w jego wieku nienawidzi szkoły i prac domowych. Dyrektor placówki mawia: „On pragnie na okrągło grać w piłkę”.

Gabriel niezliczoną ilość godzin spędza na ćwiczeniach, aby stale podnosić własne umiejętności. Był już na tyle dobry, że lokalna telewizja TV Globo wyemitowała o nim krótki program sportowy. Wystarczyło to, by jego życie odmieniło się na zawsze i nabrało zawrotnego tempa.

Wypatrzony przez skautów, został następnie ściągnięty do brazylijskiej szkółki futbolowej Barcelony, zwanej Saquarema, w Rio de Janeiro. „Kiedy przyjechał do akademii nikt w niego nie wierzył. Lecz on udowodnił wszystkim, że jest równie dobry, jak jego rówieśnicy” – stwierdził nauczyciel wychowania fizycznego Muniza, Jose Lopes.

Z dnia na dzień chłopak radził sobie coraz lepiej. Wkrótce stał się jednym z najlepszych w akademii. Nikt nie mógł uwierzyć, że młodzieniec z takimi ograniczeniami fizycznymi może, tak doskonale dryblować, biegać, podawać i uderzać piłkę. Jeden z kolegów z zespołu, Lucas Santos, mówił: „On jest niesamowicie uzdolniony, nieustraszony kiedy ma futbolówkę przy sobie. Potrafi rozgrywać i dobrze podać”. Jego niezwykła historia i nieprawdopodobne zdolności spowodowały, że otrzymał zaproszenie na treningi Barcelony. Tam spotka się również ze swoim idolem – Lionelem Messim.

Matka Gabriela, Sandra, była wstrząśnięta splotem następujących po sobie zdarzeń. Nigdy nie myślała, że jej syn zrealizuje swe najskrytsze pragnienia. Nie wierzyła, że zostanie w końcu wynagrodzony za lata walki z samym sobą: „Zaczął chodzić jeszcze przed ukończeniem pierwszego roczku. Podążaliśmy za nim krok w krok i pilnowaliśmy, żeby nie upadł. Lecz on nie upadł ani razu”.

Rodzice Muniza byli zbyt biedni, by zapewnić swemu dziecku leczenie oraz rehabilitację. Pomimo fizycznych ułomności Gabriel - zdaniem jego matki - wiódł zupełnie normalne życie. Rok temu podarowano mu nowoczesne protezy, na które nikogo w domu nie było stać. Jednakże nie używa ich nawet wtedy, gdy wychodzi na boisko i rywalizuje z dwukrotnie wyższymi oraz silniejszymi od siebie młodzieńcami.

Jose Lopes twierdzi: „Dziecko takie jak on może przekazywać ducha niezłomności i stanowić inspirację dla jemu podobnych. Myślę, że inwalidztwo istnieje tylko w naszych umysłach, a Gabriel udowadnia to na każdym kroku. Pokazuje, że kalectwo nie jest przeszkodą”. 

Historię Muniza można odczytywać jako romantyczną opowieść, którą da się interpretować na różne sposoby. Dla jednych będzie to wzruszającą opowiastka walki młodego chłopca o swoje marzenia, o normalność i równe traktowanie. Dla innych nieopisywalna radość, jaką małolat z Brazylii czerpie z czynności pozornie błahych, będzie niezbitym dowodem na to, że w dzisiejszych czasach ludzie obładowani ze wszystkich stron technologią oraz wygodami, w pędzie za sukcesem, przestali cieszyć się zwykłym życiem, zapominających o rzeczach najprostszych. Rzeczach nieosiągalnych dla osób pokroju Gabriela. Pozostali, nie lubiący pompatycznych uniesień i historyjek przesiąkniętych nadmierną emfazą, ujrzą w niej samo życie, nierozerwalne piękno i brutalność dnia codziennego.

Dzieje Gabriela można wreszcie odbierać jako wielowymiarową przypowieść, która w szerszej, pozasportowej perspektywie oznaczałaby batalię człowieka z własnymi ograniczeniami, przezwyciężanie samego siebie, a w perspektywie węższej pokonywanie barier własnej fizyczności ludzi pokrzywdzonych przez los, którą mogliśmy oglądać chociażby na Paraolimpiadzie.

Oni nie pragną rozgłosu, czułości, czy współczucia. Tak samo zresztą, jak Gabriel Muniz, który nie stracił zapału i pasji choć wie, że nigdy nie zagra w profesjonalnym klubie. Nie przestaje marzyć i ma nadzieję, że pewnego razu wystąpi w koszulce Brazylii na Igrzyskach Paraolimpijskich. On każdego dnia wszystko oddaje za futbol.

sobota, 15 września 2012

Skandaliści z Nordsjaelland w Lidze Mistrzów



Nie ma i chyba nie będzie w fazie grupowej Ligi Mistrzów klubu posiadającego barwniejszą historię. Jego ledwie dwudziestoletnie dzieje utkane są niecodziennymi i niespotykanymi nigdzie indziej wydarzeniami. Z jednej strony skandale i afery, z drugiej genialny pomysł na budowę drużyny oraz niespodziewane sukcesy. To wszystko odnajdziecie w niepozornej, małej, 18-tysięcznej mieścinie, zwanej Farum, w której swą siedzibę ma aktualny mistrz Danii – FC Nordsjaelland.

Pierwszym dobroczyńcą zespołu był ówczesny burmistrz miasteczka Peter Brixtofte. To z jego inicjatywy w 1991 roku powstało Farum Boldklub. Brixtofte otoczył całkowitą opieką nowopowstałą ekipę, której zresztą został bossem. Wyszukał sponsorów, doprowadził do profesjonalizacji klubu, a ten błyskawicznie piął się w górę po ligowych szczeblach - startował w siódmej lidze, a jedenaście lat później awansował do najwyższej klasy rozgrywkowej.

On także spowodował, że Farum znalazło się na skraju upadku. W 2003 na jaw wyszły szemrane interesy, które prowadziła rada miasta łącznie z Brixtoftem. Celowo przepłacali prywatnym spółkom za różnego rodzaju usługi socjalne, a te nadwyżkę pieniędzy pompowały w drużynę. Afera z dnia na dzień rozlewała się coraz bardziej, aż objęła nie tylko działalność sportową. Wieloletni burmistrz musiał ustąpić z fotela prezesa. Niedawno wyszedł z więzienia po dwuletniej odsiadce.

Zespół nowe życie rozpoczął wraz z przybyciem nowego właściciela. Biznesmen Allan Pedersen za pośrednictwem swojej firmy AKP Holdings wykupił ekipę z Farum i, aby odciąć się od kontrowersyjnej przeszłości, zmienił nazwę na FC Nordsjaelland. Od tej pory klub stał się reprezentantem całego regionu - północnej Zelandii.

By wzmocnić jego regionalny status Pedersen utworzył sieć drużyn filialnych, złożoną z 57 ogniw, które miały pracować dla dobra Nordsjaelland. Zaczęły, więc przeczesywać okoliczne boiska, wyłapywać najbardziej uzdolnionych piłkarzy, szkolić ich i następnie zbywać pierwszoligowcowi z Farum. W zamian dostawali zawodników na wypożyczenie, bilety na mecze, propozycje sparingów, obozy treningowe oraz pomoc trenerską.

Pionierska i oryginalna koncepcja otworzyła przed włodarzami Nordsjaelland nieoczekiwane perspektywy. Dzięki ścisłej symbiozie z pomniejszymi zespołami, za bezcen otrzymywali wyszkolonych, nastoletnich graczy, których potem sprzedawali za atrakcyjne sumy. W ciągu ośmiu lat na transakcjach zarobili kilkanaście mln euro. Odejmując od tego parę milionów przeznaczonych na nowe nabytki, okazuje się, że w niewielkiej mieścinie skonstruowano swoiste piłkarskie perpetuum mobile, samowystarczalny klub, oparty na dochodowym biznesie.

„My nie kupujemy gwiazd, my je kreujemy sami” – chwali się dyrektor sportowy Jan Laursen. Po czym dodaje: „Udowodniliśmy, że nawet nie posiadając wielkiej gotówki, można zajść daleko poprzez świetną organizację, mądre zarządzanie, wielką wiarę we własne pomyły oraz ogromną determinację do ich realizowania”. Lwią część kadry wypełniają zazwyczaj Duńczycy, a większość graczy podstawowej jedenastki stanowi produkt lokalnych ekip.  

Tymczasem nad świetnie prosperującą machiną ponownie zgromadziły się czarne chmury. W 2008 Pedersen odsprzedał sobie klub na własność - należący przedtem do jego przedsiębiorstwa AKP Holdings, lecz ówcześnie chylącego się ku upadkowi - za 500 tysięcy duńskich koron. W Danii wybuchł kolejny skandal z udziałem ekipy z Farum. Dochodzenie wykazało, że sprzedaż została wymuszana i dokonana bez zezwolenia banku. Ponadto kwota za, którą ją opchnięto była znacznie mniejsza, niż jej rzeczywista wartość rynkowa (wyceniona na 35 mln koron). Sprawa toczy się do dziś i nie wiadomo jakie tak naprawdę będą konsekwencje.

Dodatkowym ciosem dla kibiców było odejście Mortena Wieghorsta. Trenera, który Nordsjaelland doprowadził do dwóch pucharów kraju. Po pięciu latach pracy, w połowie 2011 objął młodzieżówkę Danii do lat 21. Na następcę mianowany został niedoświadczony Kasper Hjulmand (asystent Wieghorsta).

Pod wodzą nowego szkoleniowca zespół zaczął radzić sobie nadspodziewanie dobrze. Przede wszystkim rozkwitły talenty młodzieńców – Joresa Okore, Sorena Christiansena, Seajou Kinga oraz Andreasa Laudrupa, syna Michaela. Dziesięciu zawodników trafiło do różnych sekcji młodzieżowych, a pięciu zadebiutowało w pierwszej reprezentacji (Mikkel Beckmann, Andreas Bjelland, Tobias Mikkelsen, Jesper Hansen oraz Okore).

Totalnym szaleństwem okazały się zdarzenia z maja tego roku. Pewnie zmierzająca po czwarte z rzędu mistrzostwo FC Kopanhaga w decydujących starciach zupełnie straciła formę, uzyskując tylko dwa punkty w czterech ostatnich kolejkach. Potknięcia hegemona ze stolicy wykorzystało niepozorne Nordsjealland. Klub, który sezon wcześniej walczył rozpaczliwie o utrzymanie - unikając relegacji przewagą pięciu punkcików - wygrał mistrzostwo, doprowadzając się do jednej z największych sensacji w historii tamtejszej piłki. To doprawdy ewenement na skalę europejską, że w szanowanej i solidnej futbolowej lidze po tytuł sięga drużyna, która narodziła się ledwie dwie dekady temu.

Jeszcze większą piłkarską osobliwością jest to, że zespół z 18-tysięcznego miasteczka już w środę rozpocznie zmagania w Lidze Mistrzów. Dzięki dominacji FC Kopenhagi i punktom zdobywanym przez nią w europejskich pucharach, duńska Superliga wspięła się na 15 miejsce w ligowym rankingu UEFA. Nordsjaelland mogło tym samym bezpośrednio awansować do rundy grupowej Champions League.

Wśród futbolowej elity zobaczymy zatem ekipę, która doświadczyła raptem czternastu pojedynków na szczeblu europejskim, kończąc rywalizację najczęściej na pierwszym przeciwniku; której popularność nawet w Danii nie wychodzi poza miejskie bramy, 10-tysięczny stadion zapełnia się jedynie w połowie; której ambicje nie wybiegały poza krajowe poletko. Jeden z jej piłkarzy kilkanaście miesięcy temu zwierzał się: „Ogólnie to klub nie ma parcia na sukces czy chęci wdarcia się do czołowej trójki. Jesteśmy małym zespołem i skupiamy się na szkoleniu młodzieży. Zarząd lubi sprzedawać utalentowanych graczy. Oni są naprawdę zadowoleni z miejsc w środku tabeli”.

Duńczycy najwidoczniej bajkopisarstwo mają we krwi, wszak stamtąd pochodzi najsłynniejszy przedstawiciel gatunku – Christian Andersen. W 1992 roku uraczyli nas najbardziej szokującym, bajkowym rozdziałem w dziejach Mistrzostw Europy. Dziś obdarowują bajką rozpisaną na współczesną piłkarską modłę.