sobota, 26 lutego 2011

Powrót do przeciętności

Po raz kolejny polskiej drużynie nie udało się awansować w europejskich pucharach w rundzie wiosennej do następnej fazy, po raz kolejny odpadła mimo iż przeciwnik był co najwyżej solidny, po raz kolejny rodzimy klub powielił wszystkie błędy poprzedników, po raz kolejny wreszcie powróciła niestety brutalna i szara piłkarska rzeczywistość. Można rzec, że to już rutyna. Jednak jesienią cała Polska przeżywała euforię, emocjonowała się pojedynkami poznańskiego zespołu z wielkimi rywalami, pojedynkami niezwykle wyrównanymi.

Piękny sen Lecha trwał od końca sierpnia, kiedy to udało się wyeliminować Dnipro, jeszcze piękniej było w miesiącach następnych, remisy z Juventusem oraz zwycięstwo z Manchesterem City, a w końcu zaskakujący i wspaniały awans. Los przydzielił Sporting Brage i już zaczęły się przewidywania, jak to pięknie będzie zmierzyć się w następnej rundzie z Liverpoolem. Niestety portugalska drużyna zastosowała terapię wstrząsową, obnażyła wszelkie niedoskonałości i ukazała bezradność polskiego zespołu. Jednak ta bezradność nie wzięła się z niczego. To cały klub, począwszy od prezesa, aż po trenera nie sprostał wyzwaniu, jakim było odpowiednie jego przygotowanie do rywalizacji w kolejnej rundzie Ligi Europejskiej.

Wszystkie niewybaczalne błędy można sprowadzić do czterech zasadniczych, najważniejszych. Po pierwsze, zupełnie nielogiczne i nietrafione transfery. Jak już wcześniej wspominałem po sprzedaży Peszki w drużynie brakowało dobrych skrzydłowych – gra Wilka i Kiełba pozostawiała wiele do życzenia i nie wnosiła takiej świeżości, jak chociażby niedawne jeszcze rajdy aktualnego gracza Koeln - nie zadbano także o sprowadzenie konkurencyjnego dla Rudnevsa napastnika (transfer Vojo Ubiparipa jest jak na razie całkowitym nieporozumieniem). Tymczasem kupiono zawodników na pozycje nie wymagające wzmocnień (przykłady Murawskiego i Wołąkiewicza).

Po drugie, złe przygotowanie do sezonu. Oczywiście z zarzutem tym można polemizować, bowiem niemożliwe jest dobre przyszykowanie zespołu, bazując tylko na meczach sparingowych. Braga rywalizowała co tydzień, stale walcząc o punkty, a więc łatwiej jej było zachować dynamikę i kondycję, nie mówiąc już o tym, że pod względem motorycznym, fizycznym, technicznym, przewyższała polski klub o kilka poziomów. Dlatego w kwestii przygotowania piłkarzy do tego spotkania pozostaje wstrzemięźliwy. Dużo większym problemem, który powinien zostać jak najszybciej rozwiązany jest zbyt długa przerwa zimowa, która rozbija formę drużyn, wybija z tak ważnego we współczesnej piłce rytmu meczowego.

Po trzecie, fatalna taktyka hiszpańskiego trenera. Jose Bakero chciał się chyba pobawić w Jose Mourinho i dobrał tak wymyślną oraz przebiegłą taktykę, że nie zrozumieli jej nawet sami kopacze „Kolejorza”. Semir Stilic zagrał jako środkowy napastnik, natomiast Rudnevs występował jako skrzydłowy. Można powiedzieć, że był to podarunek dla portugalskiego zespołu, który umożliwił im skuteczną i spokojną rywalizację. Bakero natomiast całkowicie rozbił i tak jeszcze niedostatecznie zgrany zespół. Co gorsza, trener nie miał alternatywnej taktyki, tzw. planu b, który powinien być wdrożony w momencie, gdy Lechici przegrywali i wyraźnie nie radzili sobie z nowym ustawieniem.

Kolejną sprawą pozostaje nastawienie do meczów z Bragą, szczególnie do rewanżu. W jesiennych konfrontacjach poznańska drużyna braki piłkarskie, nadrabiała niesamowitą wolą walki, determinacją, zaangażowaniem wszystkich zawodników, walką o niemal każdy centymetr murawy. Teraz natomiast widzieliśmy zespół pozbawiony charakteru, jakiejkolwiek nadziei na możliwość zmiany rezultatu. Wielkie kluby poznaje się nie po tym jak wygrywają i odnoszą sukcesy w chwilach kiedy są w wysokiej formie, ale po tym, że w nawet najcięższych momentach, kiedy gra zupełnie nie idzie, potrafią w jednej minucie zmienić mentalność i przesądzić o wygranej bądź awansie. Lech niestety nie okazał się taką drużyną.

Po raz kolejny zobaczyliśmy wszystkie „demony” trapiące polską piłkę. Nieprzemyślane transfery, nieprzemyślane obozy przygotowawcze, nieprzemyślane decyzje trenerskie, ogółem fatalne zarządzanie klubami. Co więcej, rodzime zespoły nie potrafią dostatecznie analizować i wyciągać wniosków zarówno z sukcesów jaki i z porażek. O wygranych meczach umieją tylko pięknie mówić. O porażkach chcą jak najszybciej zapomnieć i skwitować zbywczym oraz ironicznym uśmieszkiem, stwierdzając, że jest to tylko wypadek przy pracy. Niestety trzeba powiedzieć dosadnie i brutalnie, że odstępstwem od normy nie są porażki bądź zawstydzające blamaże, ale sukcesy, nieraz te wielkie sukcesy, jak chociażby zwycięstwo z Manchesterem City bądź „zwycięskie”, dające w ostatecznym rozrachunku awans, remisy z Juventusem.

Mam wrażenie, że przeciętność w polskiej piłce od dobrych kilkunastu lat jest imperatywem, nakazem, regułą, normą, czy wręcz „gombrowiczowską” formą, którą przyjmujemy zawsze w konfrontacji z silniejszym przeciwnikiem (tych silniejszych jest coraz więcej) i z okowów, której nie potrafimy wyjść. Zaś nieliczne zwycięstwa i sukcesy są tylko mgnieniem oka w naszym przeciętnym i szarym piłkarskim życiu.

niedziela, 20 lutego 2011

Ocalić od zapomnienia: część 5

"Strzelić karnego to nie taka sztuka. Dobrze, to znaczy silnie uderzonej piłki żaden bramkarz na świecie nie obroni. Trzeba tylko uważać, żeby przypadkiem w niego nie trafić..."


Niemal każdy, liczący się, przedwojenny klub posiadał w swojej kadrze symbol. Legendę, opokę, zawodnika, który potrafi decydować o losach spotkania, ale także takiego, który potrafił świetnie dyrygować kolegami, by Ci nawet w najcięższych chwilach schodzili z boiska jako zwycięzcy.

Legia Warszawa w latach międzywojennych była w cieniu drużyn z Krakowa, Lwowa, Poznania czy Chorzowa. Mimo to posiadała w swoim składzie futbolistów wybitnych, prezentujących znakomite umiejętności. W trakcie meczów, za każdym razem kiedy dochodziło do rzutów wolnych w pobliżu bramki bądź rzutów karnych, stadion skandował nazwisko tylko jednego piłkarza. Był nim Henryk Martyna, prawdopodobnie najlepszy obrońca w przedwojennej Polsce.

Obrońca niezwykły

Karierę rozpoczynał w Orle Kraków. W 1924 roku przeszedł do Korony Kraków, zaś w 1928 roku do Legii Warszawa. Dla „Legionistów” rozegrał 160 spotkań, strzelając 18 bramek. Natomiast największe sukcesy to trzykrotne zajęcie 3 miejsca w końcowej klasyfikacji w latach 1928, 1930 i 1931.

Dużo większe sukcesy osiągał w reprezentacji, dla której rozegrał 23 mecze, strzelając 4 bramki. Przez 7 lat był podstawowym i najlepszym obrońcą w narodowym zespole. Jako pierwszy zdobył bramkę w meczu o punkty, kiedy w 1933 roku, pokonał słynnego bramkarza Czechosłowacji – Planicke – z rzutu karnego (mecz w ramach eliminacji do Mistrzostw Świata). Chyba największym wyróżnieniem w jego bogatej karierze był start w Igrzyskach Olimpijskich w 1936 roku. Wówczas Polska była rewelacją turnieju i zajęła ostatecznie, sprawiające niedosyt, czwarte miejsce.

Henryk Martyna był obrońcą ze wszech miar niezwykłym. Mimo, tylko 168-u centymetrów wzrostu, ważył aż 90 kilogramów. Nie wpływało to bynajmniej na jego zwrotność, był obrońcą szybkim, dynamicznym i walecznym, do tego twardym i silnym fizycznie. Jego znakiem firmowym były rzuty wolne oraz rzuty rożne, bite z niesamowitą siłą. Często zdarzało się, że „Legionista” nie zważał na ustawienie muru czy bramkarza. Wystarczyło, że wceluje w bramkę. Tym, co go również wyróżniało spośród innych stoperów były bardzo dokładne i długie na 50-60 metrów podania, które często powodowały poważne zagrożenie pod bramką rywala.

„Wyczyny” pozaboiskowe

Wyróżniał się także poza boiskiem. Pracował jako księgowy, m. in, jednym z jego pracodawców była firma, która budowała stadion przy Łazienkowskiej. Kontrowersyjnym epizodem był płatny występy dla drużyny transatlantyckiego statku MS Batory, za co został ukarany dyskwalifikacją. Często wdawał się w liczne kłótnie, dyskusje z sędziami, groził rywalom, że Ci znajdą się w szpitalu.

Po spadku Legii do drugiej ligi, karierę kończył w Warszawiance. Natomiast lata II wojny światowej to typowy warszawski życiorys. Walczył w obronie Twierdzy Modlin, brał udział w okupacyjnych, tajnych rozgrywkach i wreszcie uczestniczył w Powstaniu Warszawskim. Po wojnie przeniósł się do rodzinnego Krakowa, gdzie zmarł w 1984 roku.

Bibliografia:
Józef Hałys, Polska Piłka Nożna, Kraków 1986, Krajowa Agencja Wydawnicza, s. 918-919.

wtorek, 15 lutego 2011

Zdjąć „portugalską klątwę”


Można mówić, że Sporting Braga to klub co najwyżej solidny. Można mówić, że nie wytrzymuje on w żadnym stopniu porównania do Manchesteru City czy Juventusu Turyn, z którymi Lech radził sobie doskonale. Można wreszcie mówić, że portugalska drużyna to klub bez większych sukcesów, który dopiero od kilku sezonów znaczy coś więcej w tamtejszej lidze. Jest tylko jeden szkopuł. Statystyki. Wielu twierdzi, że nie odgrywają one dużej roli, że wszystko weryfikuje boisko. Dużo w tym racji, ale jest coś takiego, że zespoły z pewnych krajów wyjątkowo nie leżą klubom z danego państwa. Dla polskich drużyn takim państwem, z zespołami którego sobie nie potrafimy radzić, jest Portugalia.

W dotychczasowych pojedynkach, na 14 meczów wygrywaliśmy tylko 2 razy. W 1973 roku po sromotnej porażce z Vitorią Setubal 1-6, w rewanżowym spotkaniu Zagłebie Sosnowiec zwyciężyło 1:0. Podobna sytuacja miała miejsce w 2003 roku, kiedy to w drugim pojedynku Polonia pokonała Porto 2:0 (w pierwszym przegrała 0:6). W 7 dotychczasowych konfrontacjach rodzime drużyny zawsze odpadały. Zaś bilans wyjazdowy jest wręcz przerażający: 7 meczów, 7 porażek, bramki 2-26. To wszystko sprawia, że z dużą obawą spoglądam na czwartkowe spotkanie. Oprócz tego jest jeszcze kilka aspektów działających na niekorzyść polskiego klubu.

Sytuacja Lecha

Pierwsza sprawa to złe transfery. Z Poznania do Koeln przeniósł się Peszko, zaś do Grecji został wypożyczony Tshibamba. Na ich miejsce „Kolejorz” sprowadził Bartosza Ślusarskiego, Huberta Wołąkiewicza, Rafała Murawskiego oraz Vojo Ubaparipa.

Tym co od razu najbardziej rzuca się w oczy jest osłabienie skrzydeł przy jednoczesnym braku wzmocnień na tę pozycję. Z nominalnych skrzydłowych pomocników zostali tylko Jakub Wilk i Jacek Kiełb, ewentualnie z konieczności zagrać może Siergiej Kriwiec.  Analogiczną sytuację mamy w ataku. Już w rundzie jesiennej widać było, że jedynym napastnikiem prezentującym klasę był Artjom Rudnevs. Tymczasem w trakcie zimowego okienka sprowadzono dwie niewiadome: za darmo przyszedł Ślusarski (który w tym sezonie dla Cracovii zdobył tylko 5 bramek w 15 meczach) oraz Ubaparip, ze Spartaka Subotnica, dla którego zdobył 6 bramek w 14 spotkaniach, a ogółem dla tego klubu strzelił 21 goli w 69 meczach. Wzmocnione za to zostały pozycje, które takowych nie wymagały. Po przybyciu reprezentantów Polski – Wołąkiewicza i Murawskiego – duża konkurencja panuje wśród obrońców i środkowych pomocników.

Druga sprawa to kontuzje. Sytuacja w Lechu w tej chwili wygląda „awaryjnie”. Z Bragą nie zagrają na pewno kontuzjowani: Bandrowski, Wojtkowiak i być może Injac, z kolei Murawski nie będzie mógł wystąpić, gdyż grał w pucharach z Rubinem Kazań. Zatem najgorzej wygląda sytuacja w środku pola. Trener Bakero nie będzie miał żadnego typowego defensywnego pomocnika. Do tej roli przymierzani są Marcin Kamiński i Hubert Wołąkiewicz, ewentualnie grający wcześniej na tej pozycji Djurdjevic oraz Kriwiec.

Trzecia sprawa to brak ogrania, ciągłości pojedynków, spowodowany zimową przerwą w rozgrywkach (o sytuacji i problemach polskich drużyn biorących udział w europejskich pucharach w rundzie wiosennej już pisałem - "Czy Lech wygra z zimą ?"). W trakcie obozu przygotowawczego Lech rozegrał 9 spotkań, z czego wygrał 4 (m. in. ze Steauą Bukareszt) , zremisował 3, przegrywając tylko 2 razy. Bilans całkiem niezły, ale nawet najbardziej wymagające mecze towarzyskie nie mają żadnego przełożenia na korzyści jakie przynosi nieustanna ligowa rywalizacja o punkty. Dlatego różnica między Bragą a „Kolejorzem” jest taka, że Ci pierwsi są ograni, w dobrej kondycji, w pełni sezonu, stale rywalizując o punkty. Natomiast forma, przygotowanie kondycyjne i zgranie polskiego zespołu to niewiadoma.

Portugalski średniak ?

Historia Sportingu Braga nie jest zbyt okazała i liczna w sukcesy. Wymienić należy zdobycie Pucharu Portugalii w 1966 roku oraz wicemistrzostwo z poprzedniego sezonu. Dopiero kilka lat temu zaczęła regularnie zajmować wysokie miejsca w tabeli (od 2004 roku nie spadła poniżej 5 miejsca). Twórcą fundamentów pod przyszłe sukcesy był Jesualdo Ferreira (prowadził zespół w latach 2003-2006, by potem zostać trenerem FC Porto).

Natomiast w europejskich pucharach największym sukcesem z pewnością był awans do Ligi Mistrzów w 2010 roku. Braga wyeliminowała Seville i trafiła do grupy z Arsenalem Londyn, Szachtarem Donieck i Partizanem Belgrad, w której zajęła 3 miejsce (m. in. wygrywając u siebie z Arsenalem 2:0). Oprócz tego brała dwukrotnie udział w 1/8 finału Ligi Europejskiej odpadając kolejno: w sezonie 2006/2007 z Tottenhamem Hotspur i w sezonie 2008/2009 z Werderem Brema.

Obecny sezon mimo awansu do Ligi Mistrzów, nie należy do najlepszych. Klubowi średnio wiedzie się w lidze. Zajmują dopiero 6 miejsce, zdobywając tylko 27 punktów w 18 meczach. Jakby tego było mało, zimą odeszła największa gwiazda – Matheus (transfer do Dnipro za milion euro). Zaś z Lechem nie zagra dwóch ważnych dla drużyny zawodników – pomocnik Vandinho i stoper Paulao. Mimo wszystko trzeba uważać na zespół trenera Domingosa, który prezentuje solidny poziom, waleczność oraz posiada dobrze wyszkolonych technicznie zawodników (w kadrze jest aż 12 Brazylijczyków). Warto zwrócić szczególną uwagę na Hugo Vianę (w przeszłości zawodnika Sportingu Lizbona, Newcastle oraz Valencii), a także na groźny atak: Lima - 6 bramek oraz Paulo Cesar - 5 bramek w lidze.

Możliwe składy:

Lech Poznań: Kotorowski – Kikut, Bosacki, Arboleda, Luis Henriquez – Kriwiec, Djurdjevic, Wołąkiewicz, Stilic, Wilk – Rudnevs
Nie zagrają: Wojtkowiak, Bandrowski, Injac (?), Murawski

Sporting Braga: Artur Moraes - Miguel Garcia, Kaka, Alberto Rodriguez, Silvio - Marcio Mossoro, Alan, Helder Barbosa, Hugo Viana – Lima, Paulo Cesar
Nie zagrają: Paulao, Vandinho

Przewidywania

Jeżeli Lech chce awansować do kolejnej rundy musi u siebie wygrać, najlepiej nie tracąc bramki. Bowiem jak pokazują statystyki z tego sezonu Braga to klub świetnie radzący sobie na własnym boisku, a zupełnie tracący wartość w spotkaniach wyjazdowych. Dotychczas na swoim stadionie wygrali aż 8 na 12 meczów, raz remisując i przegrywając tylko 3 razy. Natomiast na wyjazdach na 13, zwyciężyli tylko w trzech, 2 razy remisując i ulegając aż 8 razy.

Ważne też jest, aby nie zlekceważyć przeciwnika, który mimo, iż obecny sezon nie jest najlepszy w jego wykonaniu to grać w piłkę z pewnością potrafi, o czym świadczy chociażby zdobycie w zeszłym roku wicemistrzostwa, pozostawiając w pokonanym polu Porto. Z kolei w tym sezonie warto także zwrócić uwagę na domowe zwycięstwo z Arsenalem 2-0.

piątek, 11 lutego 2011

(Nie)łódzki Widzew


Absurdów w polskim futbolu ciąg dalszy. Tym razem przenieśmy się do Łodzi, gdzie rozgorzał silny spór, pomiędzy osobami zarządzającymi Widzewem a radnymi tamtejszego miasta, dotyczący budowy nowego stadionu. Włodarze łódzkiej drużyny zarzucają miejskim władzom, że Ci łamią dotychczasowe ustalenia wypracowane w grudniu i lekceważą inwestora. Urzędnicy proponują koncepcję partnerstwa prywatno-publicznego, na co nie chce się zgodzić druga strona, twierdząc, że takie plany zostały już odrzucone na samym początku rozmów. Przedstawiciele Widzewa nie akceptują żadnych spółek czy wspólnych inwestycji z samorządami, gdyż znacznie wydłużyłoby to czas wszelkich inwestycji, ponieważ musiałyby one być omawiane i uzgadniane z Urzędem Miasta. Z kolei dyskusja nad podstawą prawną nowej koncepcji trwałaby kilkanaście miesięcy, a uzgadnianie konkretnych warunków współpracy co najmniej 2 lata. Natomiast sama budowa stadionu zajęłaby kilka bądź kilkanaście lat.

Prezes Widzewa zarzuca miastu brak zaangażowania w klub i wylicza, że w ciągu ostatnich 4 lat przeznaczył na rozwój drużyny 7 milionów złotych, podczas gdy samo miasto tylko 2,8 miliona. Wystosował ultimatum, w ramach którego przedstawił dwie propozycje. Pierwsza jest taka, że to klub całkowicie sfinansuje budowę stadionu, a miasto odda za symboliczną kwotę teren pod inwestycję i zapewni modernizację infrastruktury. Druga propozycja przewiduje budowę stadionu, w całości pokrytą przez łódzki urząd i dzierżawę obiektu przez  Widzew w wysokości 1% od przybliżonych kosztów budowy, około 270 milionów złotych. Stosowne dokumenty i umowy mają zostać podpisane do końca lutego, w przeciwnym razie właściciel zespołu - Sylwester Cacek – przewiduje jego likwidację bądź organizację meczów poza Łodzią.

Cała sprawa wygląda nad wyraz niedorzecznie i motywów takiego sporu doszukiwałbym się w powszechnych przywarach narodowych, hołdujących idei pieniactwa i kłótliwości za wszelką cenę, gdyż analizując czynniki ekonomiczno-piłkarskie nie sposób dociec przyczyn konfliktu. Na co tak naprawdę liczy miasto ? Jakie są powody takiego postępowania ? To pytania bez odpowiedzi, bowiem zachowanie miejskich władz działa na szkodę, nie tylko Widzewa, ale także, a może przede wszystkim Łodzi. Nowy stadion jest niezbędnym warunkiem nie tylko do dalszego rozwoju klubu, ale rozwoju sportu w tym regionie w ogóle. Współcześnie zaś sport ma niebagatelny wpływ na gospodarkę, m. in. znacząco wpływa na infrastrukturę, przyciąga wielkich inwestorów, sukcesy sportowe rozsławiają miasto (wystarczy spojrzeć na przykład Poznania) itd.

To wszystko prowadzi do rozwoju całej aglomeracji. Dlatego tak trudno jest mi uwierzyć w biurokratyczny bądź ekonomiczny wymiar tej sprawy. Całość natomiast sprowadziłbym do braku chęci okazania choć krzty dobrej woli, wypracowania kompromisu i wspólnego planu rozwoju klubu, który przyniósłby korzyści obu stronom sporu. Tymczasem postępowanie włodarzy Widzewa można z jednej strony tłumaczyć troską o przyszłość drużyny, która już niedługo nie będzie spełniać wymogów licencyjnych. Z drugiej strony tworzenie medialnego szumu i stawianie mocnych żądań prowadzi tylko do zaostrzenia sporu i z pewnością nie służy w wypracowaniu porozumienia.

Wcale bym się nie zdziwił, gdyby polska piłka po raz kolejny uraczyła nas niesłychanym i przekraczającym wszelkie granice dobrego smaku absurdem. Zobaczyć Widzew grający w innym mieście byłoby wręcz absurdem bezprecedensowym. Najgorsze jest jednak to, że w tej całej awanturze zapomina się o kibicach, a także o klubie, którego wspaniała i piękna historia zasługuje na powagę oraz uznanie w tym niepoważnym i idiotycznym sporze.