poniedziałek, 16 czerwca 2014

Zapomniany amerykański cud

To nie był mecz jak każdy inny. A takim z pewnością miał być. To nie był zwyczajny dzień mistrzostw. A takim być powinien. To nie był wreszcie pojedynek przewidywalny. A wszystko wskazywało na to, że taki będzie. 64 lata temu na mundialu nie tylko Urugwaj sprawił niespodziankę, nie lada sensacją okazał się bój Anglików z Amerykanami.

29 czerwca 1950 roku na stadionie w Belo Horizonte naprzeciw siebie stanęły dwie zupełnie odmienne ekipy. Różniło je wszystko. Anglia, nazywana wówczas w Kraju Kawy „królami futbolu”, stanowiła główne zagrożenie dla pragnących tytułu mistrzowskiego Brazylijczyków. Kurs na to, że wzniesie puchar do góry, ustalono na poziomie 3-1. Po drugiej stronie pojawiła się garstka amatorów i dorabiających sobie częstszym kopaniem półprofesjonalistów. Na wygraną USA nikt nie stawiał nawet złamanego grosza, a kurs wynosił 500-1.

„The miracle on grass”

To miało być lekkie i przyjemne zwycięstwo. Planowana wygrana w marszu po najwyższy laur. W Brazylii lądowali z niezachwianą pewnością siebie. Na pokładzie znalazła się wtedy jedna z najmocniejszych jedenastek na świecie z Alfem Ramsey’em i Stanley’em Matthewsem na czele. Kapitan reprezentacji, Billy Wright, buńczuczne przemowy przedmundialowe kończył stwierdzeniem, że puchar wróci w końcu do ojczyzny futbolu.

W kompletnie innych realiach obracali się gracze Stanów Zjednoczonych. Parający się różnych zajęć, każdego dnia zarabiający na chleb, murawy odwiedzający tylko okazjonalnie. W jej kadrze znaleźlibyśmy wówczas listonosza, pracownika budowy oraz restauracji, nauczyciela, a nawet właściciela zakładu pogrzebowego i kierowcy karawanu w jednym.

Anglię po wojnie uważało się za piłkarskiego giganta, który nie powinien mieć najmniejszych problemów, by rozgnieść amatorów zza Oceanu. USA było zaś kopciuszkiem, zespołem sprowadzonym do roli chłopca do bicia, który w ciągu minionych piętnastu lat pokonał zaledwie jednego rywala. Na dodatek przed mundialem nastrojów nie poprawiły sparingi z drużynami z Turcji i Wysp, które przegrali odpowiednio 0-5 i 0-1.

Dumni „Synowie Albionu” na mecz wybiegali jak na towarzyską gierkę, rozgrzewkę przed prawdziwymi boiskowymi trudami, które czekały ich w kolejnej rundzie. Amerykanie wychodzili niczym na rzeź. Truchleli na samą myśl o prawie dwugodzinnych torturach i wielobramkowym pogromie. Sam selekcjoner Stanów, Szkot William Jeffrey, przed  spotkaniem miał powiedzieć do swoich podopiecznych: „Nie mamy najmniejszych szans. Owca jest już gotowa na rzeź”. A Walter Bahr, zawodnik, w udzielonym kilkanaście lat później wywiadzie dla BBC powie: „Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas wyszedł na murawę z myślą, że możemy to wygrać”.

Gol-widmo

Nastawienie trenera nie powinno budzić zdziwienia, bo oprócz tego, że otrzymał zgraję amatorów i profesjonalistów tylko z nazwy, to jeszcze zgraję tę składał naprędce. Dostał wielonarodową mieszaninę, dla której Ameryka była ziemią obiecaną, miejscem i szansą na dostatnie życie. Do kadry zawitało paru potomków imigrantów bądź imigrantów z Włoch, Portugalii, Irlandii czy Haiti.

Jakież musiało być zdumienie Wyspiarzy, kiedy rywal występujący w pożyczonych strojach, strzelił im gola. Zanim do tego doszło, wszystko zaczęło się zgodnie z planem. „W początkowych dwudziestu minutach Anglicy byli wszędzie. Chyba trafili nawet w poprzeczkę, a im mecz trwał dłużej, tym bardziej byli zdesperowani” – opowiadał Bahr na łamach „The Guardian”.

To w ogóle spotkanie, z którego relacje przetrwały jedynie w szczątkowej formie. Według nich faworyci przeważali od samego początku, posiadali piłkę, stwarzali okazje podbramkowe, bramkarz przeciwnej strony w pierwszych dwunastu minutach musiał interweniować sześciokrotnie, uderzyli w poprzeczkę i powinni otrzymać rzut karny.

Aż nastąpiła 38 minuta meczu i trafienie Haitańczyka Joe Gaetjensa. Gol-widmo jak później będzie się o nim mówiło, gdyż nie został uwieczniony w żadnym materiale filmowym. Kamery zostały zwrócone na drugą stronę boiska, bo tam spodziewano się bramek. Nie był to jednak wedle słów graczy i świadków gol ładny. Więcej podobno było w nim przypadku niż jakiejkolwiek wirtuozerii. Przeciętne uderzenie i trącenie piłki zmieniające tor jej lotu, które zupełnie zaskoczyło golkipera Anglii. I tak Amerykanie wygrali jedną przypadkową bramką.

Sensacja z lamusa

Mecz nie przeszedł do annałów futbolu, szokujący wynik nie obiegł świata, raczej na szmat czasu odłożono go na półkę, by odkurzyć dopiero po latach - częściowo za sprawą artykułów i filmu dokumentalnego. Wtedy, w 1950 roku, dzienniki ograniczyły się raptem do kilku lakonicznych zdań, najczęściej przekręcały nazwiska zawodników i podawały zły wynik. „The New York Times” poświęcił temu pojedynkowi ledwie dwa akapity, a na mundialu ze strony amerykańskiej znalazł się tylko jeden dziennikarz. Angielską prasę tymczasem interesowały wówczas mecze krykieta, z których to wieści lądowały na pierwszych stronach.

A przecież to jedna z tych sensacji, jakiej w dzisiejszym futbolu po prostu nie uświadczymy. Dla BBC to wciąż niespodzianka numer jeden, wobec której to inne niespodzianki powinno się mierzyć. Trafnie porównywało, pisząc o niej, że to tak jakby szkolna drużyna baseballu z Wysp wygrała nagle z New York Yankees.

To jednak niespodzianka, która trafiła na złe czasy. Świat piłkarski był wtedy kompletnie inny, tego rodzaju wieści nie obiegały globu w trakcie milisekundy i w ciągu kolejnej miliony nie komentowały ich. Świat o nich nie wiedział lub dowiadywał się po kilku dniach w okrojonych do paru zdań tekstach bądź w krótkich materiałach telewizyjnych i relacjach radiowych.

Między innymi z tego powodu spotkanie obrosło w mity i półprawdy. Teraz ciężko tak naprawdę stwierdzić, co było prawdą, a co nie. Jak to, że niektóre z angielskich gazet podawały ponoć, iż pojedynek zakończył się rezultatem 10-1 dla ich ulubieńców, ponieważ uznały, że musiał zaistnieć jakiś błąd w przekazie i to po prostu niemożliwe, żeby USA wygrało 1-0.

Banda nieznanych

Prawdą jest zaś to, że o spotkaniu i jego uczestnikach najzwyczajniej w świecie zapomniano. Albo inaczej – nie zwrócono na nich w ogóle uwagi. Po mistrzostwach jedyną osobą, która przywitała Waltera Bahra na lotnisku była jego żona. Poza tym żadnego zainteresowania. Amerykanie chyba nawet nie odnotowali, że ich piłkarska reprezentacja sprawiła nie lada sensację. A Bahr w „The New York Times” mówił: „Im starszy się staje, tym popularniejszy”.

Pokonali Anglię i wrócili do swoich obowiązków, do własnego zwykłego życia, jakby nic się nie stało. Harry Keough, gracz USA, opowiadał, że zespół, który zanim zwyciężył był bandą nieznanych i potem dalej pozostał nieznany. Może to wszystko spowodowała porażka 2-5 w meczu o być albo nie być z Chile. Stany Zjednoczone pojechały na mundial, chwilowo wzniosły się na szczyt i powróciły do normalności.

Dla Joe Gaetjensa, strzelca jedynej bramki, normalne potem nie było już jednak nic. Wtedy jeszcze nie wiedział, że kilka lat później przyjdzie mu umrzeć w haitańskim więzieniu, zginąć z rąk ówczesnego prezydenta-dyktatora. Kiedy jego trafienie dało szokujące zwycięstwo USA, mógł poczuć się niczym król świata. Niesiony po spotkaniu na rękach, mógł przeczuwać, że to jeden z tych nielicznych, pięknych momentów, które czasami potrafi sprezentować życie. Ale nie mógł przewidzieć, że dalsze jego losy z roku na rok będą coraz mroczniejsze i będą miały ponury finał.

Po nieudanej przygodzie z francuską piłką, do ojczyzny – Haiti – wrócił w 1953. Witany niczym bohater, szybko się ustatkował. Założył rodzinę i trenował z sukcesami miejscowe drużyny. W 1957 roku wybory prezydenckie wygrywa François Duvalier. Chwilę potem mianuje się prezydentem dożywotnim. Członkowie rodziny Gaetjensa, będący zaciekłymi przeciwnikami Duvaliera, w obawie przed represjami uciekają z kraju. Joe zostaje, gdyż nigdy nie interesowała go polityka i sądził, że dyktator nie zwróci na niego uwagi.

Bajka bez happy endu

Mylił się śmiertelnie. W 1964 roku oddział tajnej policji Tonton Macoute uprowadza go i wtrąca do więzienia. Następnie słuch o nim ginie. Jedna z bardziej prawdopodobnych hipotez mówi, że człowieka, który parę lat wcześniej upokorzył Anglię, w przypływie furii zabija Duvalier.


Przedziwnie i tragicznie zarazem ułożyły się losy haitańskiego bohatera Stanów Zjednoczonych. Podobnie zresztą jak jego kolegów z boiska. Niedocenieni i zapomniani – w całej tej urzekającej historii i cudzie w Belo Horizonte brakuje typowo amerykańskiego happy endu. Czy rozpoczynający się dzisiaj turniej dla Stanów Zjednoczonych, powracających po 64 latach na brazylijską ziemię z zupełnie innymi oczekiwaniami i ambicjami, będzie miał już szczęśliwe zakończenie?  

1 komentarz: