niedziela, 29 czerwca 2014

Najlepszy trener świata?

Zapomnijcie o maszynach do wygrywania budowanych wytrwale – godzinami treningów, dziesiątkami spotkań, całymi sezonami – i na bogato – milionami oraz gwiazdami. Zapomnijcie o drużynach perfekcyjnych, kreowanych mozolnie – selekcją i sparingami. Najlepszy trener to nie ten, który tworzy swoje magnum opus latami, a ten, który wieńczy dzieło po kilku, może kilkunastu miesiącach. Miguel Herrera swoją ekipę zbudował niemal od ręki, jak za pstryknięciem palca.

Człowiek, który zmienił Meksyk

Jest takie miejsce na Ziemi, gdzie ludzie, by dostać się na mundial sprzedają domy i samochody. Kraina osobników tak zamiłowanych w futbolu, że lekarze obserwują mecze w trakcie przeprowadzania operacji. Region, gdzie baronii narkotykowi bardziej wielbią własną reprezentację niż swoje przestępcze królestwa i dają się złapać policji na oglądaniu mistrzostw w samej Brazylii. Jest wreszcie kraj prawie 120 milionów kibiców, których podczas piłkarskiej gorączki nie interesują w ogóle sprawy wagi państwowej – rząd debatuje właśnie nad ważną dla nich ustawą energetyczną - poza oczywiście ich ukochaną drużyną.

I w tym państwie od dawna maksymalnie zafiksowanym na punkcie futbolu, pokrzywdzonym przez tę dyscyplinę niemiłosiernie, bo sukcesów pełną gębą naliczylibyśmy im na palcach jednej ręki, pojawił się ktoś stanowiący zupełne odstępstwo od reguły. Ktoś, kto z reprezentacją, która w ostatnich 20 spotkaniach na mundialu zwyciężyła zaledwie sześciokrotnie, nie pojechał na kolejny turniej jedynie z myślą o uszczknięciu czegoś dla siebie. Ktoś, kto nie uchyla kapelusza przed piłkarskimi mocarstwami – wystarczy wspomnieć remis z gospodarzem.

Jeżeli złamie jeszcze jedną barierę, tę, której Meksykowi nie udało się złamać nigdy, czyli zagrać więcej niż jeden mecz w fazie pucharowej mistrzostw, to Meksykanie z całą pewnością stwierdzą, że oto na ich ziemię zstąpił mesjasz. I trzeba przyznać, że to futbolowy zbawiciel o twarzy ekscentryka. Herrera to nie tylko człowiek, który odmienił Meksyk, ale to także oryginał jakich mało.

Zwyczajnie niezwyczajny

Zespoły buduje właściwie na teraz, w żadnym nie wytrwał dłużej niż dwa-trzy sezony. W ciągu 12 lat kariery trenerskiej prowadził pięć klubów, w tym dwukrotnie Atlante, miejsce pracy zmieniał więc sześciokrotnie, a reprezentacja to jego siódmy przystanek. Daleko mu zatem do wengerowskiej lub fergusonowskiej idei budowania drużyn latami. W Meksyku na przykład jego stempel dało się zauważyć niemal od razu.

Miał być selekcjonerem tymczasowym, zatrudnionym na pojedynki barażowe z Nową Zelandią, lecz został na stałe. To w tych meczach po raz pierwszy ustawił reprezentację w systemie 5-3-2. To dlatego w podstawowej jedenastce wybiegło aż siedmiu zawodników, którzy to ustawienie znali doskonale, z prowadzonego przez niego jeszcze niedawno Club América. Nim również miał kierować tylko przez moment.

W pierwszymi swych słowach obiecał, że jeśli nie odbuduje klubu w ciągu sześciu miesięcy, to odejdzie. I tak jak w Meksyku, tak w Club América został na dłużej. Podobieństw zresztą odnajdziemy zdecydowanie więcej. Herrera w obu zespołach zastał zgliszcza. Życie tchnął w upadłą ekipę i stłamszoną kadrę, ledwie co porzucone przez trzeciego na przestrzeni 12 miesięcy szkoleniowca.

Drużynę narodową zrewolucjonizował zatem człowiek zupełnie pospolity, bo w trakcie ponad dekady swojej pracy nie wyróżnił się niczym szczególnym. Dopiero z Club América sięgnął po pierwsze w swojej karierze trofeum. Czekał na nie 11 lat. I to dopiero ławka trenerska Meksyku przeobraziła go w kogoś niezwykłego. Zwyczajny menedżer stał się kimś niezwyczajnym.

Odmienił reprezentację, która rok temu w eliminacjach remisowała z Panamą i Kostaryką, a z Pucharem Konfederacji żegnała już się po dwóch spotkaniach. W ogóle z ekipy, która w kwalifikacjach dwukrotnie uznaje wyższość Hondurasu i nie umie ograć Jamajki oraz wspominanej Panamy, uczynił taką, która na mundialu rozbija Chorwację i walczy jak równy z równym z Brazylią. A to wszystko w czasie nie dłuższym w piłkarskim świecie niż pstryknięcie palcem.

Zanim tam się znalazł, poprowadził drużynę narodową w zaledwie dziewięciu meczach. A trzeba również dodać, że znalazł się tam po raz pierwszy w swoim życiu. Nigdy, czy to jako trener, czy jako gracz, na mistrzostwa do tej pory nie zaglądał. Do Kraju Kawy pofrunął więc kompletny żółtodziób, który właśnie poznaje tajemnice turnieju. Co więcej, który jeszcze rok temu nie posiadał żadnego pucharu w swojej osobistej gablocie.

Krewki charakter

Na mundial mógł jednak pojechać przed dwudziestu laty. Był wówczas podstawowym obrońcą Meksyku, rok wcześniej wziął udział w udanym dla nich Copa América – porażka w samym finale. Ale już wtedy dało o sobie znać jego nadpobudliwe usposobienie. Zawiódł ówczesnego selekcjonera Miguela Baróna, który ostrzegał go przed prowokacyjnie grającym skrzydłowym jednego z rywali w kwalifikacjach do turnieju w Stanach Zjednoczonych. Herrera nie wytrzymał i wyleciał z boiska. Zamknął sobie tym samym drzwi do dalszej gry w zespole.

O swoim krewkim charakterze przypominał w zasadzie przez całą karierę. Często poddający się emocjom i nieprzebierający w środkach na murawie i poza nią, jak w 1994 roku, kiedy sprowokowany przez kibica w trakcie udzielania wywiadu odpłacił mu na oczach wszystkich kilkoma kopniakami.

Dopiero ławka trenerska stępiła nieco jego temperament, przynajmniej te najgorsze cechy. Bo nawet jako selekcjoner wciąż gestykuluje, wykłóca się, beszta, wspiera, spotkaniami żyje i reaguje spontanicznie na każdą akcję. To żywiołowy pasjonat futbolu nieustannie odprawiający swój rytualny taniec tuż przy linii bocznej boiska. A na jego twarzy podczas meczu zobaczymy tylko wyraz pasji graniczącej nieomal z obsesją.

To szkoleniowiec daleki od dyktatu swoich poprzedników, raczej zakazujących i wymagających, lecz kadrą starający się rządzić twardą ręką. Potrafił posadzić na ławce rezerwowych niekwestionowaną gwiazdę reprezentacji Javiera Hernándeza i umiał postawić w bramce na Guillermo Ochoę. Kolejnego bohatera Meksyku zasługującego na osobny tekst, człowieka po przejściach, zawieszonego swego czasu za stosowanie dopingu, strzegącego bramki najsłabszej w ostatnim sezonie drużyny Ligue 1, który na mundialu zatrzymał Brazylię.

Herrera nie boi się podejmować odważnych decyzji, a zawodnicy odpłacają mu na murawie i poza nią, cenią go na zabój i poszliby za nim chyba do samego piekła. W wywiadach opowiadają o sposobie w jaki z nimi rozmawia, niczym piłkarz i przyjaciel z boiska, jak potrafi wysłuchać każdego z nich, że jest otwarty na wszelkie propozycje i że swoją otwartością oraz zachowaniem wyleczył ich z różnych wątpliwości, dostarczył niespotykaną wcześniej dawkę pewności siebie i stworzył wspaniałą atmosferę wewnątrz zespołu.

Tomcio Grubasek

To człowiek, który na pierwszy rzut oka nie nadaje się do trenerki. Na murawie zdecydowanie częściej kopiący po nogach, niż myślący, poza nią w ciągłej gonitwie emocji, kompletnie nie pasuje do obrazu analizującego na okrągło, zimnokrwistego i wyrachowanego menedżera. On w ogóle nie odpowiada rysopisowi normalnego szkoleniowca, zachowawczego, powściągliwego, z notesem i długopisem w ręku. On jest wesoły, rubaszny i zawzięty, a posturą, mimiką twarzy, gestykulacją i sposobem zachowania bardziej przypomina komika wyjętego wprost z jakiejś amerykańskiej komedii.


Za tą niepozorną maską skrywa się jednak ktoś z pomysłem na reprezentację i zmysłem taktycznym. Przed samym wylotem do Kraju Kawy przekonywał, że jedzie po tytuł mistrzowski i nie rzucał raczej słów na wiatr. Bo jaki trener w tak krótkim czasie zupełnie odmieniłby zespół niezdolny do wygrywania w eliminacjach, który zmieniał dowódców czterokrotnie na przestrzeni paru miesięcy i który wszedł na mistrzostwa kuchennymi drzwiami? Tylko najlepszy na świecie. Najgorzej opłacany spośród całej turniejowej plejady selekcjonerów i posiadający najwięcej fanów na Twitterze Miguel Herrera już ten mundial wygrał.

1 komentarz: