piątek, 20 września 2013

Od zawału serca po remis z Juventusem


Gdyby nie zaskakujące, wyjazdowe zwycięstwo Basel z Chelsea Londyn, to FC Kopenhagę uznalibyśmy za największego wygranego pierwszej kolejki Ligi Mistrzów. Po utarciu nosa Juventusowi Turyn, za takiego z pewnością może uważać się szkoleniowiec duńskiej ekipy, Stale Solbakken. Choć on swój najważniejszy mecz w życiu rozegrał przeszło dekadę temu.

Śmierć kliniczna i nowe życie

Dzień 13 marca 2001 roku zapamięta na zawsze. Zanim ambulans dotarł na miejsce, przez osiem minut leżał martwy na boisku. "Znajdował się w stanie śmierci klinicznej. Jego serce przestało bić. To cud, że przeżył" – relacjonował klubowy doktor, Frank Odgaard, dla „The Guardian”.

Zawał nastąpił w trakcie treningu. Natychmiast trafił w ręce lekarza, który od razu zabrał się za reanimację, lecz udało się go uratować dopiero w zmierzającej do szpitala karetce.Solbakken przeżył. Za atakiem stała ukryta wada serca.

Przez trzydzieści godzin leżał w śpiączce. W szpitalu przebywał dwa tygodnie. Potem znowu zaczął ćwiczyć, cztery razy w tygodniu. Powrócił do pełnej sprawności, przystąpił do normalnych treningów i mógł wznowić karierę. Zdecydował inaczej i zajął się trenerką. "Wstawili mi rozrusznik, lecz fizycznie czułem się dobrze. Przechodziłem badania i wyszło, że moje serce jest sprawne. Ale istniało ryzyko. Przez wzgląd na dzieci oraz rodzinę postanowiłem rzucić grę" – tłumaczył na łamach „The Guardian”. I była to prawdopodobnie najlepsza decyzja, jaką wówczas podjął.

Zapaść w domu wariatów i nowy początek

Kiedy Solbakken rozpoczynał swoją piłkarską drogę, nieświadomy przyszłych dramatycznych zdarzeń, a Dania szokująco triumfowała na Mistrzostwach Europy w 1992 roku, w Kopenhadze powstał nowy klub. Fuzja dwóch zasłużonych duńskich drużyn - piętnastokrotnego ligowego triumfatora Kjobenhavns Boldklub oraz Boldklubben 1903, który tytuł mistrzowski zdobywał siedem razy – miała być odpowiedzią na lata dominacji Brondby. 

I sukces przyszedł szybciej niż się tego spodziewano. Mistrzostwo już w pierwszym sezonie istnienia oraz wicemistrzostwo w następnym okazały się jednak zgubne. Zespół, oparty na kadrach poprzednich, składał się z graczy podstarzałych, co więcej nie posiadał młodszych następców i pieniędzy, by zatrzymać tych, którzy mogli pograć na wysokim poziomie przez kilka kolejnych sezonów. 

To nie wszystko, jeszcze gorsze miało dopiero nadejść. W połowie lat dziewięćdziesiątych klub znalazł się na skraju przepaści. Ledwie się narodził, a czekała go przedwczesna śmierć.Aby uratować go przed zatonięciem, włodarze sprzedali gwiazdę i kapitana, Allana Nielsena, do najgroźniejszego rywala Brondby. 

FC Kopenhagę nazywano wtedy domem wariatów. Kabaretowych skeczy dostarczała swoim kibicom, jak na zawołanie. A swoistym magnum opus ówczesnej drużyny stał się mecz w Pucharze Zdobywców Pucharów z czeskim Hradec Králové, przegrany 0-5. Obowiązki trenera pełnił wówczas dyrektor sportowy, który menadżera odesłał do rozgrzewania bramkarzy, a w ataku wystawił – nie po raz pierwszy zresztą w owym sezonie - 37-letniego asystenta.

Lepsze dni nastały wraz z przyjściem Flemminga Ostergaarda, późniejszego prezydenta zespołu. To on oddalił widmo bankructwa i przyczynił się do zawarcia wielu korzystnych pod względem finansowym umów, w tym m. in. kupno stadionu i uczynienie z niego dochodowego centrum rozrywki. O aspekt piłkarski zadbał Roy Hodgson, który, choć pracując jedynie dwanaście miesięcy w duńskiej ekipie, wniósł do niej niezbędne doświadczenie i profesjonalizm.

Licencja na niespodzianki

"Są dwa podstawowe czynniki naszego sukcesu. Po pierwsze, ustaliliśmy długoterminowy plan biznesowy. Po drugie, zatrudniliśmy Roya Hodgsona, który zrewolucjonizował nasze postrzeganie futbolu. To on postawił fundamenty pod obecną filozofię klubu. To, co zrobił ma ogromny wpływ na to, w jaki sposób współcześnie nim zarządzamy" – wyjaśniał w „The Guardian” aktualny dyrektor sportowy, Carsten Jensen.

Dziś, FC Kopenhaga na arenie europejskiej to wprawdzie młodzieniaszek, ale który ze starymi wyjadaczami radzi sobie nadspodziewanie dobrze. To drużyna potrafiąca u siebie zadziwić i wygrać z Manchesterem United, wywalczyć punkt z Barceloną Guardioli, a we wtorek niespodziewanie zatrzymać Juventus. To również najwyżej sklasyfikowany w rankingu UEFA zespół ze Skandynawii – plasuje się na 46 miejscu, w sąsiedztwie Lazio Rzym, Fulham Londyn, Galatasaray oraz Fenerbahçe Stambuł. 

Nieprzerwanie od 2006 roku, sezon w sezon, dochodzą do rundy grupowej Ligi Mistrzów bądź Ligi Europy. Dwa lata temu, jako pierwsi z Danii, awansowali do 1/8 finału LM. Na krajowym poletku nie mają sobie równych. Kompletnie zdominowali rozgrywki duńskiej Superligaen, w ciągu dwunastu ostatnich lat po mistrzowską paterę sięgali dziewięciokrotnie, a od 2001 roku nie schodzili z ligowego podium. 

Ekipa z Kopenhagi opływa nie tylko w sukcesy, ale także w pieniądze i dostatek. Stać ją na każdy większy talent, biegający po okolicznych boiskach. Posiada własny, nowoczesny stadion – najbardziej pojemny w Skandynawii, który gości również reprezentację - od 2000 rokrocznie przyciągający największą publikę. W marcu 2009 jej oficjalny fanklub liczył ponad 20 tysięcy fanów. 

Sprawa życia i śmierci

Trudno nie odnieść wrażenia, że katastrofalne czasy z połowy lat dziewięćdziesiątych odcisnęły swe pozytywne piętno na klubie, który rozpoczął wtedy zupełnie nowy rozdział w swej historii. Podobnie zresztą, jak w przypadku Solbakkena, którego losy w dziwny sposób splotły się z Kopenhagą i który, zaglądając śmierci prosto w oczy, zaczął nowe życie.

Norweg był solidnym zawodnikiem, lecz to dopiero ławka trenerska może otworzyć mu drogę do prawdziwej kariery. Po sześciu latach pierwszego pobytu w FC Kopenhadze, opromienionych pasmem zwycięstw i doskonałych wyników, obwołany jednym z najbardziej utalentowanych szkoleniowców młodego pokolenia na Starym Kontynencie, podjął wyzwanie w FC Koeln, a potem w Wolverhampton Wanderers, które okazały się jednak totalnym fiaskiem.

Nie zraził się, kiedy doprowadził do spadku Köln i zwolnili go po jednym sezonie. Nie stracił wiary w siebie, gdy w Anglii wylali go po zaledwie sześciu miesiącach. Teraz, po raz drugi tworzy piękny rozdział w krótkich dziejach duńskiej drużyny.

Za najistotniejszą naukę płynącą z przeżytego zawału uznał nabranie dystansu i przekonania, że piłka nożna nie jest sprawą życia i śmierci. "Moje zadanie w Kopenhadze to wygrywanie i robię wszystko, by tego dokonywać" – podkreśla przed lokalnymi dziennikarzami, po czym dodaje – "Wiem także, że w życiu są ważniejsze rzeczy niż futbol". Czasami wda się tylko w sprzeczkę z Josepem Guardiolą, a najbliższego rywala – Rubin Kazań – nazwie ograniczonym. Niedawny remis mógł jeszcze bardziej utwierdzić go w przekonaniu, że futbol to rzeczywiście najważniejsza rzecz z tych mniej istotnych.

1 komentarz: