piątek, 3 sierpnia 2012

Wizjoner


Truizmem będzie napisanie, że polskie zespoły w europejskich pucharach po raz kolejny dały ciała. Znacznie większym truizmem będzie obwieszczenie, że należało się tego spodziewać. To było więcej niż pewne. Niestety, niepowodzenia są wkalkulowane w naszą piłkarską marną rzeczywistość, kiedy tylko przychodzi mierzyć się z „silniejszymi” rywalami.

Oto Lecha Poznań i Śląsk Wrocław upokorzyły wszechpotężne drużyny z ligi szwedzkiej, która w rankingu UEFA sklasyfikowana jest jeszcze niżej, niż mizerna Ekstraklasa. IF Helsingborg oraz AIK Sztokholm nie pozwoliły, aby chociaż uwierzyć w możliwość uciułania punktu. Dwie przegrane 0:3 to kompletny blamaż. Porażkę Ruchu z zeszłorocznym uczestnikiem Ligi Mistrzów z łatwością dało się przewidzieć. Viktoria Pilzno bezproblemowo skruszyła mur chorzowski na stadionie przy ulicy Cichej, zwyciężając 2:0. Zbłaźniła się również Legia Warszawa, która cudem zachowała szanse na awans. Trafiła do siatki, gdy grała w osłabieniu, a pewni swego Austriacy z SV Ried widzieli siebie w dalszej rundzie.

Cztery pucharowe pojedynki z poważniejszymi przeciwnikami, cztery klęski, jedna strzelona bramka, dziesięć straconych. Mimo iż przyzwyczaiłem się – wieloletnim doświadczeniem – do kompromitujących niepowodzeń, to znowu na usta cisną się jedynie niezbyt górnolotne słowa, których nawet nie warto przytaczać. Ile to już razy można pisać, że polski futbol znajduje się na samiuteńkim dnie dna. Ileż razy można powtarzać, że rodzima piłka kopana nie tylko zastygła w letargu, lecz także uległa zupełnemu regresowi.

W tej ponurej rzeczywistości nie mamy, choćby, jednego klubu, który dawałby promyczek nadziei na przyszłość. Lepienie zespołu, cały ten proces twórczy odbywa się wyłącznie z myślą o natychmiastowym sukcesie. Brakuje dalekosiężnego planu na budowę drużyny, zdolnej wtargnąć do upragnionej Ligi Mistrzów. Pomysł pomysłem pogania, żadnego nie udaje się dopiąć do końca. Cierpliwości prezesom starcza na ledwie sezon. Nikt nie wykombinuje, że solą tej dyscypliny jest szkolenie młodzieży. Ani jeden pan i władca klubu nie zainwestuje pieniędzy i nie poczeka spokojnie, aż rozbłysną młodociane talenty.

A może to jedynie paplanina przyprawiona urojoną ideą, która i tak w tutejszym piłkarskim światku jest nie do zrealizowania. Polacy chyba rzeczywiście nie nadają się do uprawiania sportów wszelakich, co widzimy na turnieju olimpijskim, tym bardziej futbolu.

Może rację miał nasz narodowy wieszcz, trenerskie guru, specjalista rodem z epoki kamienia łupanego – Antek Piechniczek. On w swej proroczej mowie sprzed kilku tygodni ukazał prawdę objawioną do, której nie doszliby najwięksi myśliciele dzisiejszych czasów. Fatalne wyniki kopaczy są sprawką wrednych siatkarzy. Kiedy odnoszą seryjne triumfy – a najwyraźniej w najbliższych latach przestać nie zamierzają - to piłkarze jakichkolwiek szans, na choćby drobne sukcesiki po prostu nie mają. „Sukcesy piłkarzy i siatkarzy rozkładają się na zasadzie sinusoidy. Raz oni są wyżej, a my niżej, i czasem odwrotnie” – błysnął niezwykłą wręcz spostrzegawczością Piechniczek.

Jego wizjonerskie umiejętności najwidoczniej doceniły tęgie głowy z PZPN, przesuwając rozpoczęcie zmagań ligowych na drugą połowę sierpnia. Dlaczego polskie ekipy miałyby być lepiej przygotowane do bojów o europejskie puchary, odpowiednio wczesną inauguracją Ekstraklasy, skorą z góry wiadomo, że stoją na straconej pozycji. Przecież siatkarze prą właśnie po olimpijski medal.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz