czwartek, 14 sierpnia 2014

Dobry, zły i brzydki

Jeszcze dwa tygodnie temu ich kadra liczyła zaledwie ośmiu graczy i nie było tam ani jednego bramkarza. Nieco wcześniej pozbyli się 27 zawodników. Musieli odwołać zaplanowane na lipiec tournée po Hiszpanii, gdyż nie potrafili uzbierać składu. W dwóch przedsezonowych meczach z Penrith oraz Burnley podstawową jedenastkę uzupełniali testowani piłkarze. Nad tym chaosem próbuje zapanować José Riga, siódmy w ciągu ostatnich dwóch lat szkoleniowiec Blackpool, lecz fani swój zespół już pogrzebali.

Gdyby postać grana przez Clinta Eastwooda w pamiętnym spaghetti westernie „Dobry, zły i brzydki” dostała kulkę w początkowych scenach, widz byłby w szoku i nie mógłby dojść do siebie do samego końca. Tak wyglądałaby nowa wersja filmu Sergio Leone, jeśli kręcić by ją w angielskim Blackpool. W nim niepodzielnie rządzą czarne charaktery, a ten „dobry”  jest już martwy dla klubu od dawna. Kibice natomiast wciąż nie potrafią wyjść z szoku, bo ich ukochana drużyna wywinęła się spod piłkarskiego stryczka, choć na dobrą sprawę również powinna być martwa.

Pewnego razu w Blackpool

Perspektywa w futbolu zmienia się diametralnie i błyskawicznie. Jeszcze w listopadzie ubiegłego roku „The Seasiders” pod wodzą Paula Ince’a znajdowali się w pierwszej szóstce ligi. I mogło się wydawać, że ponownie powalczą o awans. Nic bardziej mylnego. 17 kolejnych meczów bez zwycięstwa i doszło do zupełnego odwrócenia ról – pretendenci do gry w Premier League nagle i niespodziewanie stali się kandydatami do spadku do League One. Teraz perspektywa dla jej sympatyków zmieniła się znowu.

Na miano cudu zasługuje bowiem to, że w ogóle wybiegli na boisko w Nottingham w inaugurującym sezon spotkaniu. Na murawie cudów jednak nie było. Ekipa ulepiona w niecałe dwa tygodnie przegrać musiała – w trakcie 12 dni sprowadzili 12 zawodników, a golkipera na cztery dni przed pierwszym pojedynkiem. Dzisiaj nikt nie wyobraża sobie, że Blackpool utrzyma się w Football League Championship.

To przekonanie umocniła nie tylko wstydliwa środowa porażka z czwartoligowym Shrewsbury Town w pierwszej rundzie Capital One Cup, ale także to wszystko, co tam się działo tego lata. A działy się rzeczy, jakie w angielskich klubach nie mają po prostu miejsca. Kiedy José Riga przybył do zespołu, zastał w nim raptem ośmiu piłkarzy. Dopiero pod koniec lipca zatrudnili dodatkowych trzech, w tym m. in. Tomasza Cywkę, i tak kadra liczyła 11 graczy. Szkoleniowiec nie mógł korzystać ponadto z drużyny młodzieżowej, gdyż tę rozwiązano.

Prowadził więc coś, co miało przypominać futbolowy zespół na czymś, co miało przypominać ośrodek treningowy. Przez Iana Hollowaya – trenera, który kilka lat temu wprowadził „The Seasiders” do Premier League – ochrzczony mianem „dziury w piekle”, jest uznawany za najgorszy w całej Anglii. Wystarczy wspomnieć, że zawodnicy zimą nie chcą podobno używać tamtejszych pryszniców, ponieważ temperatura w łazienkach jest bliska tej na zewnątrz, aby mieć ogólne jego wyobrażenie. To wciąż ten sam ośrodek, na którym przed sześcioma dekadami ćwiczył Stanley Matthews. Nie zmieniło się ponoć nic. I w tej „dziurze” zgotowali sobie prawdziwe piekiełko.

Płonące siodła

Valeri Belokon, czyli „dobry” według kibiców, inwestuje w drużynę od 2006 roku, to wtedy wykupił 20% jej udziałów. To on stał za sprowadzeniem Iana Hollowaya na stanowisko menedżera i Charliego Adama z Glasgow Rangers za 600 tysięcy euro. Odkąd przyszedł, klub piął się systematycznie w górę – w cztery sezony z League One do Premier League. Dzisiaj rozgoryczony i nie tak już aktywnie wspierający zespół, prowadzi wojnę z Karlem i Owenem Oystonem, których moglibyśmy nazwać „złym” i „brzydkim”, czarnymi charakterami wyjętymi wprost z filmowych produkcji.

I nawet jeśli otrzymalibyśmy obsadę stworzoną do westernu Sergio Leone, to do tego, co wydarzyło się w Blackpool, bardziej pasowałaby stylistyka rodem z parodii Mela Brooksa. Wojna piłkarska ogarnęła tam teraz wszystko i wszystkich – od sympatyków, przez działaczy, na właścicielach kończąc. A ci nie odzywają się do siebie, wysyłają sobie listy i obrzucają się oskarżeniami.

Łotysz w oficjalnym piśmie, którego kopię przekazał prasie, m. in. dziennikowi „The Daily Mirror”, zarzucił, że Anglicy wyprowadzili z klubu 35 milionów funtów. Chciał ponadto, żeby ostatnią transzę pieniędzy – 9 milionów otrzymywane jeszcze po spadku z Premier League - przeznaczyć na wzmocnienia i renowację stadionu oraz bazy treningowej. W odpowiedzi usłyszał, w notce zamieszczonej na klubowej stronie internetowej, że to on wyciągał z klubu duże sumy gotówki, a Karl Oyston i jego rodzina niczemu nie jest winna. Ale lokalne kluby kibica poparły Belokona, a Oystonów uznali za wrogów numer jeden.

Szefowie wrogowie

„To bardzo niepokojące. Za każdym razem, gdy pomyślę sobie, że nie może być gorzej, jest jeszcze gorzej. Przebyliśmy drogę od drużyny, która osiągała jakieś sukcesy w niższych ligach i zakończyła to występami w Premier League, do zespołu, który miałby teraz problemy w League Two. Z ośmiu obecnie zarejestrowanych zawodników, raptem dwóch-trzech grałoby w pierwszym składzie w poprzednim sezonie. To farsa” – nie ukrywał wzburzenia Tim Fielding, przewodniczący organizacji kibicowskiej w Blackpool, którego słowa przywołało „Daily Telegraph”.

Podobne nastroje panują wśród fanów. W marcu zorganizowali marsz pogrzebowy, w kwietniu podczas spotkania z Burnley w ramach protestu rzucali na murawę piłki tenisowe. W ogóle wiosna to było pasmo niekończących się wyzwisk w stronę szefostwa klubu. Sympatycy drużyny twierdzili i niezmiennie twierdzą, że właścicielami kieruje tylko chciwość i dbają oni wyłącznie o własne interesy. I patrząc na to, w jaki sposób jest w ostatnich latach zarządzana, trudno nie odnieść innego wrażenia. Bo awans do Premier League miał być początkiem lepszych czasów, a nie początkiem końca.

Pazerna banda

Odkąd „The Seasiders” zajrzeli na boiska pierwszoligowe i szybko się z nimi pożegnali – już po jednym sezonie – zarobili i następnie zaoszczędzili kilkadziesiąt milionów. I w tym czasie w nowych graczy zainwestowali niecałe 6 mln euro, podczas gdy sam Owen Oyston za awans do pierwszej ligi wypłacił sobie wynagrodzenie w wysokości 11 milionów funtów. Były dyrektor wykonawczy Liverpoolu, Christian Purslow, na łamach „Daily Mail” stwierdził: „Blackpool to chyba jedyny klub w dziejach Premier League, gdzie menedżer nie dostał nawet szansy, by wydać jakiekolwiek pieniądze na wzmocnienia”.

W ubiegłym roku byli jedną z nielicznych ekip z The Championship League, która przyniosła zysk. Zysk, który wygenerowali, bo według jednego z wcześniejszych działaczy Blackpool zawodnikom płaci się tam 90 funtów tygodniowo, ściąga się graczy kompletnie niepotrzebnych, typowe zapchajdziury w pozostałych zespołach albo młokosów dopiero wrastających w poważny świat futbolu, a szkoleniowcom oferuje krótkie kontrakty i zatrudnia takich, którzy po paru nieudanych przygodach z trenerką szukają kolejnej szansy.

Przez niemiecki „Bild” zostali nazwani najbardziej chaotycznym klubem w Europie. Odmiennego zdania jest jednak Karl Oyston, który reporterom BBC Sport mówił: „Niektórzy fani ciągle płaczą za zmianami i sądzę, że powinni być ostrożni w tym za czym płaczą. Alternatywy nie zawsze są tak atrakcyjne, jak myślą” – następnie dodał – „Ta drużyna przez cztery dekady była w League One albo League Two, więc nie rozumiem ich złości i nie sądzę, aby to w czymkolwiek pomogło”.


I tak jak w spaghetti westernie Sergio Leone „Dobry, zły i brzydki” show Eastwoodowi skradł odtwórca czarnego charakteru - „Anielskie oczka” - Lee Van Cleef, tak tutaj władzę nad Blackpool roztoczył negatywny bohater, Karl Oyston. A stąd już prosta droga pod piłkarski stryczek. 

4 komentarze:

  1. Pamiętam ich mecze barażowe sprzed paru lat z Nottingham Forrest... Świetny artykuł, zapraszam na mojego nowego bloga o piłce nożnej: http://napustabramke.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń