wtorek, 18 lutego 2014

Pewnej lutowej nocy w Lidze Mistrzów

Po raz pierwszy i ostatni w finale Ligi Mistrzów naprzeciw siebie stanęły ekipy z Portugalii i Francji, chyba pierwszy i ostatni raz zdarzyło się, że w turnieju tej rangi faworyci masowo umierali, a półfinał rozgrywek obsadziły zespoły do tego w ogóle nietypowane. Jeśli dotychczas futbolowy świat trząsł się w posadach, to najczęściej za sprawą pojedynczych klubów lub spotkań. Ale to, co wydarzyło się wiosną 2004 roku, nie można nazwać inaczej jak trzęsieniem z prawdziwego zdarzenia, wywracającym wszystko dookoła do góry nogami i obracającym piłkarską hierarchię w perzynę. A zaczęło się od pewnej lutowej nocy.

Mourinho zabił Manchester

Jest taki obrazek z tego meczu, który na zawsze wrył się w pamięć – biegnącego triumfalnie do swoich podopiecznych Jose Mourinho. Trenera zjawiskowego, którego zrodził poprzedni usiany sukcesami sezon z FC Porto, a wieczór w Manchesterze potwierdził tylko jego klasę. To wtedy Portugalczyk stawał się „The Special One”.

Jest również jedna akcja rozstrzygająca losy pojedynku, która na stałe będzie się z nim kojarzyć – rzut wolny w doliczonym czasie gry, koszmarny błąd Tima Howarda i Costinha pakujący piłkę do siatki. Jorge Costa, wówczas kapitan drużyny, po latach wspominał w rozmowie z BBC: „Kiedy Costinha strzelił gola, to oszalałem. Mourinho też oszalał, każdy z nas oszalał”.

A niedowierzający wszystkiemu Alex Ferguson na pomeczowej konferencji opowiadał: „W życiu przeżywasz różne wstrząsy, lecz ja na ten nie byłem przygotowany”. Z zafrasowaną miną odpowiadał także na pytania o bramkę Paula Scholesa w 45 minucie -  prawidłową, choć nieuznaną przez arbitra - ucinając krótko: „Taki jest futbol”.

Menadżer „Czerwonych Diabłów” po raz kolejny na własnej skórze odczuł jego nieprzewidywalność. Bo to była prawdziwa noc cudów – doskonałe otwarcie dla Machesteru, anulowany gol i przesądzające trafienie Portugalczyka. Swoje piękne chwile przeżywało wtedy również Deportivo La Coruña, które wyeliminowało finalistę poprzedniej edycji – Juventus Turyn. Ale dla nich cuda dopiero się zaczynały.

Irureta na pielgrzymce

Przed rewanżowym spotkaniem obiecywał w wywiadach, że jeśli Deportivo awansuje do dalszej rundy, to wybierze się w ponad 50-kilometrową pielgrzymkę do Santiago de Compostela. Nikt, absolutnie nikt, nie spodziewał się, że Hiszpan obietnicy będzie musiał dotrzymać. Bo sytuacja była gorzej niż beznadziejna – przegrana 1-4 w Mediolanie, naprzeciwko obrońcy trofeum, z wypchaną po brzegi gwiazdami i legendami kadrą. Nic dziwnego więc, że bukmacherzy wyceniali szanse hiszpańskiej ekipy na 50 do 1. Nic dziwnego, gdyż takiej różnicy bramkowej nie udało się wówczas odrobić nikomu w tych elitarnych rozgrywkach od ładnych kilkunastu lat.

I nic dziwnego, że Irureta określił potem wygraną 4-0 mianem cudu. Jeżeli pojedynek pomiędzy Manchesterem United a FC Porto zapamiętamy głównie dzięki epizodom, to wieczór na El Riazor powinien nam utkwić w pamięci w całości. Deportivo rozegrało popisową partię, a przecież po drugiej stronie boiska biegali Maldini, Nesta, Stam, Cafu, Gattuso, Pirlo, Seedorf, Kaka, Szewczenko i Inzaghi.

Wstrząsające to mało powiedziane, gdyż niemożliwego dokonał zespół, który parę lat wcześniej gnił w drugiej lidze, a na tak wysokim szczeblu tego pucharu znalazł się raptem po raz trzeci w swych dziejach. Rozentuzjazmowany Irureta na pomeczowej konferencji nie stronił od superlatyw: „To sensacja. Dokonaliśmy cudu. To wspaniała noc dla klubu, historyczny moment. Jesteśmy bohaterami”.

Ćwierćfinały Ligi Mistrzów 2003/2004 miały jeszcze jednego hiszpańskiego bohatera. On jednak robiły rzeczy niebywałe na południu Francji, w drużynie, która Deportivo w fazie grupowej rozgromiła 8-3.

Morientes pogrąża Real

To tam Fernando zyskał nowe życie. Niechciany w Madrycie, gdzie Perez nie widział dla niego miejsca w swojej wielomilionowej i galaktycznej wizji klubu, w Monaco nabrał blasku i rozbłysnął na jedną z najjaśniejszych gwiazd tamtej edycji Champions League – z dziewięcioma trafieniami został jej królem strzelców - jaśniejszej niż cała ówczesna gwiazdorska zgraja Realu.

Sam zainteresowany w mediach podkreślał, że nie chodzi tutaj o zemstę, lecz „Królewskim” zaaplikował dwie kluczowe bramki. To były zresztą kuriozalne boje. Real kontrolował losy pojedynku przez większość czasu, po domowym zwycięstwie 4-2 i objęciu prowadzenia w Monaco w 36 minucie, awans powinien stać się formalnością. Tymczasem gol strzelony w doliczonej minucie pierwszej połowy dał francuskiemu zespołowi nadzieję, na fali której zdobyli dwie następne bramki i wydarli awans z rąk Zidana, Ronaldo, Figo i spółki.

Po spotkaniu Didier Deschamps znalazł się w niebie i z niego roztaczał piękne wizje, że niemożliwe nie istnieje i że można osiągnąć wszystko, jeśli tylko się tego wystarczająco pragnie. W piekle zaś znalazł się Carlos Queiroz, który na łamach dziennika „El Pais” stwierdził dosadnie: „W życiu są tylko dwa podobne do siebie miejsca – piekło oraz futbol”.

Na górze i na dole zawitał także pewien Włoch, jeden z większych antybohaterów tej pamiętnej wiosny. Później zjawił się jeszcze w czyśćcu Abramowicza, gdzie został osądzony przez mości panującego Rosjanina jako element zbyteczny w jego piłkarskiej układance.

Claudio fatalista

Do raju gracze Chelsea trafili, gdy wyeliminowali w ćwierćfinale Arsenal Londyn i po raz pierwszy dotarli do półfinału Ligi Mistrzów. Ale na ziemie szybko sprowadzili ich zawodnicy Monaco, a potem strącili wprost do piekielnych czeluści. Głównym winowajcą niepowodzenia londyńskiej ekipy okrzyknięto Claudio Ranieriego.

To jego osobliwe zmiany doprowadziły do totalnej katastrofy we Francji. Przy stanie 1-1 i grze w przewadze od 53 minuty Włoch tak bardzo zapragnął wygrać, że za prawego obrońcę, Mario Melchiota, wstawił dodatkowego napastnika, Jimmy’ego Floyda Hasselbainka, a później za pomocnika Scotta Parkera, wprowadził niedoświadczonego, centralnego defensora Roberta Hutha, któremu rozkazał występować w roli prawego obrońcy. I Ranieri uzyskał efekt inny od zamierzonego – zamiast wielkiego zwycięstwa, była wstydliwa porażka.

Gwoździem do trumny ówczesnego menadżera „The Blues” stał się rewanż, gdzie pozwolił odżyć rywalom mimo dwubramkowej przewagi. Na konferencjach Włoch zarzekał się, że chciał jak najlepiej, ale Abramowiczowi takie tłumaczenia nie wystarczyły. Człowiek, który z miejsca wyłożył na drużynę 170 milionów euro i ściągnął graczy pokroju Hernána Crespo, Claude’a Makelele czy Juana Sebastiana Veróna, oczekiwał jednego – triumfu w Lidze Mistrzów.

Najbogatsza w półfinałowym zestawieniu Chelsea uległa o wiele biedniejszemu Monaco. A Rosjanin poleciał do Portugalii negocjować kontrakt z Jose Mourinho. Portugalczyk w przedfinałowych wypowiedziach zaprzeczał, lecz wszyscy domyślali się, że jest po słowie z właścicielem angielskiego klubu. Co potem okazało się prawdą, gdyż kilka dni po finale z Londynu wyfrunął Ranieri, na wyspy z kolei leciał „The Special One”.

Wiosna cudów

To kolejny ewenement – do triumfu w Lidze Mistrzów prowadził trener, który w finałowym boju nie był już tak naprawdę trenerem swojej ekipy. Tej wiosny cudów, które zaczęły się od pewnej lutowej nocy, nic jednak nie było normalne. Wielcy, choć na ten jeden krótki moment zamarli, nie dzielili i rządzili w piłkarskiej Europie, stali się zupełnie bezradni.


Nie zdarzyło się to już nigdy później. Ani razu od sezonu 2003/2004 w finale Champions League nie zobaczyliśmy drużyny z Portugalii lub Francji, każdy następny finał to pojedynek zespołów z Anglii, Hiszpanii, Włoch oraz Niemiec. Czy nadchodząca wiosna przyniesie nam ożywczy powiew świeżości w postaci bezprecedensowych niespodzianek? Czy istnieje jakikolwiek cień szansy na powtórkę z rozrywki?

2 komentarze:

  1. Ciekawie, piszesz. Masz do tego talent, oderwać się nie mogłem.
    Włoch zrobił poważny błąd który przesądził o wygranej.

    OdpowiedzUsuń