niedziela, 13 lipca 2014

Człowiek znikąd


„Nie wiem, dlaczego go wybrali. Nie wiem, kim on w ogóle jest” – grzmiał César Luis Menotti. A on przybył właściwie znikąd. To jego pierwsze mistrzostwa w roli selekcjonera, jeszcze pięć lat temu nie splamił się pracą trenera. Objął reprezentację, zajął z nią pierwsze miejsce w grupie eliminacyjnej, pojechał na mundial i wszedł do finału. Tytuł dla Argentyny? Przez trzy lata pod wodzą Alejandro Sabelli to brzmiało jak dobry żart.

Niespełna 60-letni szkoleniowiec właśnie bierze udział w turnieju swojego życia. W jego trenerskim CV znajdziemy niewiele – jedynie dwuletnie doświadczenie wyniesione z Estudiantes La Plata, a od połowy 2011 roku Messi i spółka. Nic więc dziwnego, że Menotti - legendarny trener, który z „Albicelestes” wygrał Mistrzostwa Świata w 1978 - obruszył się na wieść o powierzeniu drużyny narodowej zupełnie nieznanemu menedżerowi. A ten, aby zostać jej selekcjonerem, musiał najpierw anulować kontrakt z Al Jazira Club.

Veni, vidi, vici

Karierę trenerską rozpoczyna w marcu 2009 roku. To wtedy, po raz pierwszy w swym życiu, samodzielnie obejmuje klub piłkarski. Estudiantes La Plata należy wówczas do ligowych przeciętniaków. W Copa Libertadores zaś ponosi wstydliwą porażkę za wstydliwą porażką. Rundę kwalifikacyjną przebrnęła tylko dzięki zasadzie bramek wyjazdowych, a w fazie grupowej przegrała dwa z trzech pierwszych spotkań.

Dla Sabelli to nie problem, by jeszcze tej samej wiosny sięgnąć po puchar – 11 zwycięstw z rzędu, 14 strzelonych, raptem dwa stracone gole i trofeum ląduje w klubowej gablocie. Wkracza do zespołu wyniszczonego wewnętrznymi kłótniami i z marszu zdobywa trofeum, na które czekali tam prawie cztery dekady. W następnym roku dokłada mistrzostwo kraju i okazuje się, że Estudiantes znalazło swojego Midasa.

I tak niespodziewanie, jak przejął ekipę z La Platy i wprowadził ją na szczyt, tak równie szybko z niej odszedł. W lutym 2011 już go w klubie nie było, ponoć nie mógł dogadać się z działaczami w sprawie wzmocnień. W ciągu dwóch sezonów przeciętny, pozbawiony typowych napastników zespół zamienił w taki, który nie ma sobie równych w państwie i na kontynencie.  Eduardo Berizzo, który zastąpił Sabellę na stanowisku, zrezygnował po czterech miesiącach pracy i 12 meczach bez wygranej z rzędu.

Kilka miesięcy później przychodzi nieoczekiwana propozycja z federacji argentyńskiej. Nieoczekiwana nie tylko dlatego, że zburzyło to jego dotychczasowy świat – to on, skromny szkoleniowiec, ma objąć reprezentację - ale także dlatego, że był już w zasadzie spakowany. Jedną nogą znajdował się w dalekiej Azji, gdzie czekał na niego klub z Emiratów. Nic dziwnego zatem, że jego nominacji towarzyszyło niedowierzanie – drużynę narodową, która poniosła klęskę na Copa América 2011, miał odbudować trener, który lada moment powinien lecieć do Zjednoczonych Emiratów Arabskich.

Człowiek z cienia

Nazywany „El Mago”, po tych trzech latach dowodzenia Argentyną i 40 meczach, z których przegrał zaledwie cztery, pokazał, że jego przydomek nie wziął się z przypadku. Nawet jeśli „Albicelestes” na mundialu w żadnym spotkaniu nie przekonywali, grając futbol oszczędny i zachowawczy, pokonując rywali różnicą jednego gola bądź w rzutach karnych, to Sabella zaprowadził ich do pierwszego od 1990 finału i może dać im pierwsze od 1978 roku mistrzostwo.

I jak tu w takim razie nie mówić o magii? Dokonał przecież tego człowiek, który jeszcze parę lat temu nie prowadził samodzielnie żadnej ekipy, którego od początku tylko się lekceważyło i wyśmiewało, a ten trzyletnią przygodę z kadrą wieńczy finałem. Również na początku turnieju nikt nie brał go na poważnie i więcej pisało się o śmiesznych sytuacjach z nim związanych – chociażby ta z Ezequielem Lavezzim – niż o realnych szansach na tytuł. Tytuł dla Argentyny pod wodzą Sabelli to brzmiało niczym dobry żart.

Królem futbolowego świata może zatem zostać człowiek z absolutnego cienia. Jako zawodnik dorastał w River Plate, gdzie przez szmat czasu robił jedynie za zmiennika, za maleńki odprysk w doborowym towarzystwie. Do Sheffield United trafił niejako przez przypadek. Nie był pierwszym wyborem szefów angielskiego zespołu, lecz kiedy okazało się, że tych nie stać na Diego Maradonę, to uwagę skierowali na tańszą alternatywę, czyli Sabellę.

Kiedy był u szczytu swych piłkarskich możliwości, nie pojechał na mundial w 1986 toku, bo Carlos Bilardo skreślił go z listy. Gdy skończył z boiskiem, to na długie lata został asystentem Daniela Pasarelli. Podążał za nim jak cień, od drużyny narodowej na mistrzostwach w 1998, przez reprezentację Urugwaju i Parmę, po meksykańskie Monterrey, brazylijskie Corinthians i w końcu rodzime River Plate.

Z cienia wyszedł dopiero w 2009 roku i niemal od razu trafił w rój piłkarskich gwiazd. Ale nawet tam, w wielkim futbolowym świecie, znajdował się gdzieś na uboczu. W Estudiantes przyćmił go odrodzony Juan Sebastián Verón. W roli selekcjonera z boku ogląda popisy swoich gwiazdorów, ponieważ to do nich należy scena i to oni przykuwają praktycznie całą uwagę.

Dobry człowiek

Początkowo jako bierny obserwator za plecami innych, z czasem nieśmiały dyrygent uczący się od swojej orkiestry, by wreszcie stać się kreatorem – nawet jeśli jest nim teraz, to wciąż mamy wrażenie, że Sabella wszystkim kieruje z fotela pasażera i to tego siedzącego z tyłu. Skromny i spokojny, podchodzący do wielu rzeczy z dystansem, przy linii bocznej boiska wygląda raczej na takiego, który boi się cokolwiek zmieniać i zawsze ma minę, jakby coś miało się nagle popsuć. I to oczywiście z jego winy.

Po zwycięstwie nad Holandią i wywalczeniu awansu do finału to nadal ten sam, zwyczajny szkoleniowiec. W pomeczowych wywiadach powtarzał tylko o wysiłku i ogromnym poświęceniu jego graczy, o pokorze i wytrwałej pracy, żadnego słowa o sobie oraz o własnych zasługach. Jakże to odmienny obrazek od pewnego siebie, charyzmatycznego, mogącego sprawiać wrażenie nieco zadufanego w sobie Luisa Van Gaala.

Piłkarska filozofia w jego wydaniu jest równie skromna. Na łamach serwisu fifa.com opowiadał: „Trener musi mieść apetyt na ciężką pracę i  powinien być dobrym człowiekiem”. Na jednej z konferencji przekonywał: „Gdyby umysł był mięśniem, byłby tym najważniejszym. Ktoś powiedział niegdyś, że gram neuronów waży więcej niż kilogram mięśni”. Pytany o system gry, formacje i oceny, jakie wystawiłby swoim podopiecznym, odpowiadał: „Uwielbiacie mówić o ocenach, czyż nie? Ale to nie matematyka, wiecie? Charakter drużyny jest kluczowy. Siła ducha i równowaga emocjonalna są istotnymi czynnikami”.

Świat kończy się na Messim

Całe trzy lata pracy Sabella poświęcił głównie sile duchowej i równowadze emocjonalnej Lionela Messiego. Uczynił go kapitanem, prawdziwym liderem ekipy i wydobył z niego wszystko, co najlepsze dla reprezentacji. A ten pod jego wodzą grał, jak nigdy w koszulce „Albicelestes” - w 30 meczach do siatki trafił 25 razy. Za kadencji poprzednich selekcjonerów w 61 spotkaniach zdobył raptem 17 bramek.

Na łamach „Daily Telegraph” mówił o nim, że jest dla nich jak: „woda na pustyni. On znajduje rozwiązania w sytuacjach, gdy myślimy, że takich po prostu nie ma”. To Sabella przekonał Messiego, aby ten nie kończył kariery reprezentacyjnej, kiedy – eufemistycznie pisząc - nie najlepiej układało mu się z argentyńskimi fanami.

Tam wszystko jest więc podporządkowane właśnie jemu. Ustawienie - preferuje to z trzema atakującymi - i jego pozycja - woli nacierać z głębi lub bocznych sektorów boiska. Gdy nie pasował mu wyjściowy system z piątką obrońców w meczu z Bośnią i Hercegowiną, selekcjoner szybko dokonał korekt i potem przyznał się przed kamerami, że popełnił błąd. To gracz Barcelony decydował podobno również o absencji Carlosa Teveza, z którym mu nie po drodze. To w kadrze i szatni należy do niego ostatnie słowo.

Nawet sam trener w pierwszej kolejności zdaje się wysłuchiwać swojego podopiecznego. Trener, który nadal pozostaje niewiadomą. Bo nie wiemy, czy dojście finału to jedynie kwestia szczęścia, drabinki turniejowej, która do spotkania z Holandią ułożyła się wyjątkowo dobrze dla Argentyny, przebłysków geniuszu Messiego, czy może wreszcie kunsztu taktycznego selekcjonera. Jedno jest pewne – ta ostatnia z odpowiedzi nasuwa się na samym końcu, ponieważ Sabella mimo awansu do finału wciąż uchodzi chyba za szkoleniowca niedocenianego.


To byłaby historia warta mistrzostwa świata: trener znikąd, o którym jeszcze kilka sezonów temu nikt nie wiedział praktycznie nic, zakpi sobie z tej wielkiej generacji niemieckich piłkarzy - latami, w pocie czoła i mozolnie pracujących na to wymarzone trofeum - i puchar im wydrze. 

3 komentarze:

  1. I tacy "ludzie znikąd" o którym piszesz ma szansę dać jeszcze trochę wiary w ten skomercjalizowany futbol - każdy bierze pieniądze, wszystko się nakręca do granic niemożliwości, a czasami "tańsi" piłkarze są lepsi od najdroższych... O tym zresztą piszę też na moim blogu na który zapraszam :)

    http://pilkaipieniadze.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dobry artykuł!
    zapraszam do siebie :http://golzczuba.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo ciekawy artykuł, szkoda że tak późno tu trafiłam

    Zapraszam do mnie: http://pustulkaa.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń