piątek, 23 maja 2014

Prawo Ranieriego

Nawet jeśli przejmie klub z nieograniczonym budżetem transferowym, to rzeczy pójdą tak źle, jak to tylko możliwe – Claudio Ranieriego można nazwać, łagodnie mówiąc, zwykłym pechowcem, któremu w tych najważniejszych momentach zabrakło po prostu odrobiny szczęścia albo, w wersji nieco dosadniejszej, trenerskim nieudacznikiem, który nigdy nie umiał, kiedy wręcz się o to prosiło, postawić kropki nad i.

Rosyjski oligarcha, Dmitry Rybolovlev, obecny pan i władca AS Monaco, który drużynę z księstwa obejmował w najodpowiedniejszej dla niej chwili, leżącą wówczas na dnie drugiej ligi i czekającą na niechybną śmierć, do świata żywych przywrócił również pewnego Włocha. Odkurzył szkoleniowca, który przez lata naznaczony został pasmem porażek i udręk. I Rosjanin od początku mógł podskórnie przeczuwać, że nieszczęściem skończy się również tym razem. Nieszczęściem Ranieriego, który z kolei natychmiast powinien podejrzewać, że wszedł w buty o zbyt dużym rozmiarze aspiracji oraz oczekiwań. Kolejny zresztą raz.

„Zaczęliśmy bardzo dobrze na początku, ale nie mogliśmy trzymać tak dalej”

Włoch nie raz, nie dwa zasłynął z tego, że jest zawsze drugi. W całej swojej trenerskiej karierze zdobył raptem cztery puchary. I nie wymagało to jakiegoś szczególnego wysiłku. Dwa z trofeów to jednomeczowe pojedynki o superpuchary Italii oraz Europy. Nie potrafił za to postawić przysłowiowej kropki nad i w sytuacjach zupełnie ku temu sprzyjających. To dlatego przylgnęła do niego łatka menedżera wiecznie przegranego.

Niejednokrotnie musiał obejść się smakiem, nawet wtedy, kiedy wiktoria znajdowała się na wyciągnięcie ręki, to szansa zazwyczaj wymykała się mu bezpowrotnie w ostatniej chwili. Tak było w sezonie 2009/2010, gdy jego Roma do końcowych kolejek walczyła zażarcie z Interem Mediolan o triumf w Serie A. W ogóle przez wieki rozbijał się tylko po podiach europejskich lig. Sięgał po wicemistrzostwa we Włoszech i w Anglii. A w jego prywatnej gablocie próżno szukać jakichkolwiek znaczących trofeów.

W czteroletniej przygodzie z Chelsea nie zdobył choćby jednego pucharu, dwa lata z Juventusem także poszło na zmarnowanie, a pięknie zapowiadający się sezon w Rzymie, skończył się dramatem w dwóch aktach – niepowodzeniem w finale Coppa Italia i przegranym w ostatnich spotkaniach wyścigiem po Scudetto. Ranieri widział więc puchary oddalone o włos, ich blask chwały odbijał się w jego oczach, kusiły go one swym powabem, by w jednym paskudnym momencie dać mu jedynie bolesnego prztyczka w nos.

A Claudio porażki przyjmował z niezachwianą pewnością siebie i uśmiechem na twarzy. Z niezmąconym spokojem wymalowanym na obliczu tłumaczył się z przegranych. Tego jego nadmiernego asekurantyzmu i braku ambicji nie mogli swego czasu znieść fani „Starej Damy”, mówiąc wprost, że Ranieri nie wie, co to znaczy być szkoleniowcem „Bianconerich”.

„Zrobiłem zmiany, bo chciałem wygrać, ale ostatecznie przegraliśmy”

Włoch jest równie nieugięty w sposobie prowadzenia klubów. Nie na darmo nadano mu ksywkę „Tinkerman”. To bowiem niestrudzony majsterkowicz, który potrafi rozbebeszyć na części pierwsze najsprawniej działającą maszynę. Kiedy idzie zbyt dobrze, to dla niego wyraźny sygnał, że trzeba coś zmienić. „Zawsze wierzyłem, że przyszłość futbolu leży w ciągłej modyfikacji systemu gry – w każdym meczu i nawet w trakcie spotkania. To moja droga” – ot, cała piłkarska filozofia Ranieriego zawarta w paru słowach.

Do annałów futbolu przeszło wiele z jego kuriozalnych zmian, którymi umiał wprawić w osłupienie zarówno rywali, jak i własnych graczy. Kibice „The Blues” do tej pory mają mu za złe rewanżowy półfinał w Lidze Mistrzów z Monaco. Remisując i grając w przewadze na boisku przeciwnika, postanowił wprowadzić będącego świeżo po ciężkiej kontuzji Veróna i dodatkowego, trzeciego napastnika Hasselbainka. I zamiast następnych bramek ze strony Chelsea, to Francuzi trafili dwukrotnie do siatki.

Z drugiej strony nieprzewidywalne zmiany w składzie, ku swojemu i wszystkich dookoła zdziwieniu, przynosiły czasami niespodziewanie pozytywny efekt. Jak na przykład w 2010 roku, gdy przegrywając po pierwszej połowie w derbach Rzymu, podjął niezwykle odważne decyzje i zdjął z murawy dwie ikony AS Romy – Francesco Tottiego oraz Daniele De Rossiego – by odmienić przebieg meczu. Śmiałe posunięcia Ranieriego miały zdumiewający wpływ na drużynę, która w drugiej połowie przechyliła szalę zwycięstwa na swoją stronę.

Te jednak często dziwaczne decyzje prowadziły do tego, że Włoch równie często nie potrafił dojść do ładu z niektórymi swoimi podopiecznymi. Będąc głównodowodzącym „Giallorossich” żalił się lokalnej prasie: „Pizarro w ogóle nie patrzył mi w oczy, a Boriello stale chciał występować”. W Juventusie jego władzy nie uznawali liderzy: Gianluigi Buffon
oraz Alessandro Del Piero.

„Nie mogę się już zmienić. Jestem jak Frank Sinatra. Wszystko robię po swojemu”

Z Ranierim na ławce, oprócz jego zaskakujących posunięć czy wypowiedzi, do końca nie wiadomo jeszcze jednej rzeczy - jak się potoczą losy ekipy pod jego opieką. Znany jest tylko powtarzający się ciągle, ponury finał.

Zupełną klapą na przykład zakończyła się przygoda w Hiszpanii z Valencią. Tam dała o sobie znać następna nieuleczalna przypadłość Włocha – zamiłowanie do rozmontowywania nawet najlepiej ulepionych klubów piłkarskich. Przejmował schedę po Rafie Benitezie, który hiszpańską drużynę zaprowadził na futbolowe wyżyny - sięgnął po mistrzostwo oraz Puchar UEFA. Claudio otrzymywał więc kompletny i gotowy do wygrywania zespół, który nie wymagał żadnych poprawek, lecz on zmarnował i zaprzepaścił to, co wydawało się niemożliwym do zmarnowania i zaprzepaszczenia.

Całkiem inny przebieg miała za to historia prowadzenia Parmy. Zagrzebaną na dnie tabeli ekipę, na której już dawno postawiono krzyżyk, wyprowadził na 12 pozycję. W jego trenerskiej karierze to upadki były jednak spektakularne, a wzloty jedynie chwilowe, nieoczekiwane i naznaczone nieszczęściem. Duże osiągnięcia i sukcesy zawsze miały posmak rozgoryczenia, jak wiosną 2010 roku w Rzymie.

A to była prawdziwa wiosna cudów - Roma zniwelowała bowiem piętnastopunktową przewagę Interu – ale także ogromnego niedosytu, który ostatecznie zdominował wszystko. Claudio odmienił „Giallorossich” jak za midasowym dotknięciem, a ci dosłownie pożerali napotkanych rywali. W 24 kolejnych ligowych spotkaniach nie zaznali goryczy porażki, dwukrotnie notując wspaniałe serie sześciu i siedmiu zwycięstw z rzędu. Na pięć kolejek przed końcem rozgrywek przewodzili stawce, lecz w zupełnie kuriozalny sposób wypuścili murowany triumf. Domowa wpadka z Sampdorią Genua pogrzebała szanse. Wiosna cudów zakończyła się, jak to zwykle u Ranieriego bywało, ogromnym rozczarowaniem.

„Cześć rekiny, witajcie na pogrzebie”

Pewne poczucie niezaspokojenia i niespełnienia musiał odczuwać również Rybolovlev, który kilka dni temu wyrzucił nieszczęsnego Włocha. A ten jeszcze pod koniec kwietnia był pewny swego przekonując dziennikarzy, że na sto procent zostaje w Monaco na następny sezon. Na łamach „The Guardian” głosił: „Nikt nie zastąpi Ranieriego. Ranieri będzie tu pracował dalej”.


Powinien jednak zdawać sobie sprawę, że za każdym razem, kiedy obejmuje klub, w ruch wprawia przeklęty los, wredne fatum, które nigdy nie było dla niego łaskawe. Kolejne zwolnienie – to już Włochowi grali, on znowu doświadczył tego przedziwnego uczucia, coś w rodzaju déjà vu, bo dokładnie dekadę temu, też po zdobyciu wicemistrzostwa i również przez rosyjskiego oligarchę, został z drużyny wylany. Powinien uświadomić sobie jeszcze, że to nie przykre zrządzenie losu, lecz prawo Ranieriego – nieważne jaki zespół przejmie, sprawy i tak potoczą się dla niego w najgorszy możliwy sposób.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz