piątek, 16 maja 2014

Człowiek, który przeklął Benficę

Od lat przed prawie każdym finałem europejskiego pucharu z udziałem ich ulubieńców odwiedzają jego grób w Austrii. Składają kwiaty, modlą się i proszą o zdjęcie klątwy. Bela Guttmann jeszcze za życia stał się symbolem zespołu z Lizbony, a pożegnalne słowa węgierskiego szkoleniowca tak bardzo obrosły legendą, że nawet kilkanaście lat po jego śmierci wciąż żyją własnym życiem i tkwią niczym zadra w sercach kibiców Benfiki.

„Trener jest jak treser lwów”

Bela Guttmann był pierwszą powojenną supergwiazdą ławki trenerskiej. Ekscentryk i geniusz, od którego krnąbrności i niewyparzonej gęby mógłby uczyć się Brian Clough, a kontrowersyjnością i pewnością siebie obdarowałby Jose Mourinho. „Bystry taktycznie, ale również kłopotliwy. Trudny charakter, szybko się obrażał” – mówił o nim Jonathan Wilson na łamach serwisu sportowego CNN.

Jako przyszły szkoleniowiec wyrastał w międzywojennym Wiedniu, wówczas swoistym centrum kulturowym piłki nożnej, gdzie trenowanie było traktowane niczym sztuka, a o samej dyscyplinie, podobnie jak o polityce czy literaturze, dyskutowano w kawiarniach. Tam został członkiem austriackiej subkultury futbolowych myślicieli, tam też uzyskał dyplom z psychologii.

Samodzielną trenerką zajął się parę lat później, lecz już wtedy dawało o sobie znać jego nieprzejednane i awanturnicze usposobienie. Kiedy w 1924 roku szykował się wraz z reprezentacją Węgier do Igrzysk Olimpijskich w Paryżu, nie uszło jego uwadze to, że w składzie ekipy znalazło się więcej oficjeli niż graczy. O czym zresztą nie omieszkał głośno mówić. Rozzłoszczenie sięgnęło zenitu, gdy przygotowania zaplanowano w hotelu, który według niego zdecydowanie lepiej nadawał się do nawiązywania stosunków towarzyskich. W ramach protestu na wszystkich drzwiach pokoi należących do działaczy rozwiesił martwe szczuty. I tak jego kariera reprezentacyjna dobiegła końca.

Guttmann nie znał kompromisów, nie znosił sprzeciwu, był kowalem swego losu w pełnym tego powiedzenia znaczeniu, zawsze kreował swój trenerski wizerunek i panował niepodzielnie nad własnym losem. Kiedy negocjował warunki kontraktu z prezydentem Twente Enschede, za tytuł mistrzowski zażyczył sobie tak niewyobrażalną jak na tamte czasy sumę pieniędzy, że jej wypłata natychmiast doprowadziłaby do bankructwa klubu. Zszokowany samą kwotą właściciel, a również jakąkolwiek wzmianką o mistrzostwie dla drużyny notorycznie wtedy walczącej o utrzymanie, przystał na warunki, ponieważ na gwałt poszukiwał szkoleniowca zdolnego uniknąć spadku do niższej ligi. Węgier tymczasem wygrał rozgrywki regionalne i w play-offach uległ jedynie Feyenoordowi Rotterdam. Prezydent mógł odetchnąć z ulgą.

Tuż po wojnie wylądował w Kispesti AC, w zespole wypchanym po brzegi gwiazdorami przyszłej węgierskiej „złotej jedenastki”. I od samego początku nie układy mu się relacje z Ferencem Puskásem, gdyż na stanowisku trenerskim zastąpił jego ojca. Koniec przygody z ekipą z Budapesztu nastąpił w momencie spotkania z Győri. W trakcie pierwszej połowy Guttmann nieskutecznie próbował uspokoić agresywnie grającego Mihály’a Patyi. W przerwie postanowił go zdjąć. Puskás tymczasem namówił zawodnika, by ten zignorował gadaninę trenera. Kiedy Patyi w końcu posłuchał Ferenca i na boisko wyszedł, Bela udał się na trybuny, przeczytał gazetę, po czym opuścił stadion, wsiadł do tramwaju i już nigdy nie wrócił.

Z rumuńskiego Ciocanul Bukareszt odszedł, gdy tylko władze zaczęły ingerować w zespół. Szefowi klubu miał wówczas powiedzieć: „Masz podstawy, powodzenia”. Z Mediolanu przegonili go, ponieważ w ciągu paru miesięcy zdążył się kilkakrotnie skłócić z dyrektorami. AC Milan zostawił na pierwszej pozycji w tabeli, a na konferencji prasowej na odchodne sypnął: „Zostałem zwolniony, mimo iż nie jestem przestępcą ani homoseksualistą”.

Negocjując potem kontrakty, domagał się klauzuli, która zabraniała wyrzucenia go z drużyny, kiedy ta przewodziła ligowej stawce. O pracy szkoleniowca powiadał: „Trener jest jak treser lwów. Dominuje nad zwierzętami dopóty, dopóki obnosi się z nimi z pewnością siebie i nie wie, co to strach. Ale gdy staje się niepewny i pierwsze objawy strachu pojawiają się w jego oczach, jest przegrany”. Inne jednak motto stało się tym jego życiowym.

„Trzeci sezon to katastrofa”

Niczym mantra w karierze Węgra przewijało się zdanie: „Podczas pierwszego sezonu trener może pracować w spokoju, drugi jest o wiele trudniejszy, a trzeci jest już krytyczny”. To motyw przewodni w trwającej cztery dekady przygodzie z trenerką, bo praktycznie wszędzie tam, gdzie zawędrował, wytrwał jeden, góra dwa sezony.

Guttmann wędrowcem był z natury, pracował w 23 miejscach w 12 różnych państwach na niemal wszystkich kontynentach. Niespokojna dusza, niepotrafiąca nigdzie zaznać spokoju, skażona latami krwawej wojny, w której straciła bliskich, to według Jonathana Wilsona najwybitniejszy trenerski wędrowiec. On szkoleniowców dzieli na dwa typy: Fergusonów i Wengerów, twórców futbolowych imperiów, zdeterminowanych, aby odcisnąć swoje piętno na klubie, który budują wedle własnej, indywidualnej wizji i pragnących stworzyć coś, co przetrwa jeszcze długo po ich odejściu; oraz na „pistolety do wynajęcia”, wiecznych obieżyświatów, napędzanych przez ciągłe udowadnianie sobie swojej wielkości.

Zasady, że trzeci sezon jest tym najgorszym Bela trzymał się prawie całe życie. Złamał ją jeden jedyny raz tam, gdzie stworzył dzieło swego życia, na przestrzeni trzech sezonów sięgając po pięć trofeów. Benfica była jego prawdziwym magnum opus, drużyną zdolną zdominować europejską piłkę.

Do Lizbony trafił opromieniony zdobyciem tytułu mistrzowskiego z odwiecznym rywalem, FC Porto. Roztaczając opiekę nad „Orłami”, z miejsca wyrzucił dwudziestu zawodników pierwszej kadry. Zastąpił ich kompletnymi żółtodziobami, młokosami dopiero wrastającymi w dorosłą piłkę. Na ich czele znalazł się nikomu nieznany 18-latek z Mozambiku, perła z Afryki, o której usłyszał od kolegi podczas rozmowy w zakładzie fryzjerskim.

„Nie boję się, gdy rywal zdobywa bramkę, bo wierzę, że zawsze możemy strzelić więcej”

Oprócz trudnego charakteru i obsesji trzeciego sezonu Guttmann miał jeszcze jednego bzika – ofensywną grę. Od własnych zespołów wymagał nieustannych ataków, błyskotliwych i ładnych dla oka występów. Węgra określa się jednym z ostatnich prawdziwych romantyków futbolu, zapatrzonym na polot i finezję, przesiąkniętym etosem gry na tak, zapamiętałym przeciwnikiem defensywnego stylu, widzącym w nim największe zło.

Jego znakiem firmowym stało się ustawienie 4-2-4, a naczelną dewizą nękanie rywala do utraty tchu. Nic dziwnego zatem, że Benfica w dwóch triumfalnych latach w Pucharze Europy przeciwników rozsadzała głównie liczbą strzelonych goli. W pierwszym takim sezonie potrafiła obdarować drugą stronę 26 bramkami w 9 meczach, dając sobie wbić jednocześnie aż 10. Kolejny rok to niemal identyczne statystyki – 22 trafienia do 10 straconych w 7 spotkaniach.

Zanim Guttmann wylądował w Portugalii, manię do ofensywnego systemu 4-2-4 udało mu się zaszczepić u Brazylijczyków. W Kraju Kawy znalazł się, kiedy z Honvédem Budapeszt w 1957 roku pojechał na tournée. Do ojczyzny naznaczonej jeszcze wczoraj rewolucją, a okupowaną wtedy przez Związek Radziecki nie wrócił. Został w państwie odległej Ameryki Południowej i zaczął wpajać graczom ekipy z São Paulo wspominane ustawienie. Gdy wygrał z nimi stanowe mistrzostwo, system zyskał popularność i rozprzestrzenił się po całym kraju. Stał się on podstawą sukcesów „Canarinhos” na nadchodzących mundialach, a „Orłom” dał niezapomniane chwile na Starym Kontynencie.

„W ciągu stu lat od teraz Benfica nigdy nie będzie europejskim mistrzem”

Guttmann dokonał rzeczy niebywałej, ponieważ jako pierwszy złamał monopol Realu Madryt na Puchar Europy. To człowiek, który zniweczył hegemonię „Królewskich” i pokonał ich w finale w 1962 roku 5-3. Był wówczas na samym szczycie szczytów i chyba nie spodziewał się, że moment później zacznie się jego wędrówka w dół. Bo ten triumf stanowił preludium końca legendarnego Węgra i wielkiej Benfiki.

Będąc jeszcze opromienionym glorią zwycięzcy, węgierski szkoleniowiec zażyczył sobie od działaczy sowitej premii za zdobyte laury. Premii, której nie otrzymał, gdyż o niczym takim nie było mowy w ustaleniach kontraktowych. Pieniądze stały się kością niezgody, a znany z porywczego charakteru Bela z klubu wkrótce odszedł. Podczas pożegnania padło słynne zdanie, przekleństwo nie rzucone jak słowa na wiatr, ale unoszące się nad portugalską drużyną przez kolejnych pięćdziesiąt lat z okładem.

Słowo się rzekło i klątwa działa sobie w najlepsze do dziś. Sezony mijają, a „Orły” ponoszą klęskę za klęską w finałach europejskich pucharów. Rzuty karne, dogrywki, gole w ostatnich minutach, przegrane o włos – puchar już ośmiokrotnie był na wyciągnięcie ręki, lecz ekipa z Lizbony musiała obejść się smakiem za każdym razem.

I za każdym razem klątwę powinniśmy raczej rozważać w ramach fantastyki, choć sympatycy portugalskiego zespołu, jak wspomniano, biorą ją zupełnie na serio. Próbują odczarować rzucony urok, który przysporzył im tylu łez i piłkarskich katuszy. Urok, który okazał się przekleństwem nie tylko dla samej drużyny, co również dla osoby, która je wypowiedziała.


Od tamtego pamiętnego stwierdzenia kariera Węgra wyraźnie wyhamowała, nigdy później nie rozsławił już żadnego klubu sukcesami na miarę lizbońskich. Dość powiedzieć, że nigdy potem nie sięgnął po żadne trofeum. A przekleństwo Benfiki stało się także przekleństwem Guttmanna.

1 komentarz:

  1. super artykuł, ostatnio wiele mówiło się o tej "klątwie" i bardzo chciałem poznać szerzej geneze tego zjawiska w Benfice:))

    OdpowiedzUsuń