wtorek, 7 stycznia 2014

Bayernu zagadka nieśmiertelności

49 zwycięstw, raptem cztery remisy i zaledwie trzy porażki, wojny wygrane na wszystkich frontach oraz niczym niezmącona dominacja – gdyby zagadkę nieśmiertelności Bayernu rozłożyć na czynniki pierwsze, to jego długowieczności w pierwszej kolejności szukalibyśmy w osobach wielkich trenerskich osobowości oraz fantastycznych boiskowych indywidualności, które razem tworzą w Monachium maszynę nie do zdarcia, piłkarskie perpetuum mobile. Ale niemal w każdym wątku ubiegłorocznej zwycięskiej narracji monachijskiej ekipy znalazłby się jeszcze jeden człowiek - Hans-Wilhelm Müller-Wohlfahrt.

A gdyby tak o sukcesach klubów decydowali lekarze? Również i na tym polu Bayern nie ma sobie równych. Müller-Wohlfahrt to dla wielu ludzi Messi medycyny, najznakomitszy współczesny uzdrowiciel na globie i największy od czasów Hipokratesa. W Monachium pracuje od lat siedemdziesiątych, reprezentacją opiekuje się od 1996 roku. Nie wszystko jednak w świecie niemieckiego doktora jest piękne i kolorowe. Niektórzy nazywają go nadpobudliwym szarlatanem ze strzykawką w ręku, a jego metody określają mianem „eksperymentów Frankensteina”.

Do usług celebrytów

Leczyli się u niego Bono oraz Luciano Pavarotti. Kurowali się Michael Jordan, Bode Miller, Boris Becker, Maurice Green, Paula Radcliffe, Linford Christie, Andy Murray, Witalij Kliczko oraz Usain Bolt. On sam chwalił się, że odwiedziło go pięciu z ośmiu sprinterów finałowego biegu na 100 metrów lekkoatletycznych mistrzostw w Berlinie.

Zajmuje się głównie futbolistami, a tam, w piłkarskim światku posiada status półboga. Pomagał Diego Maradonie, przywracał do życia brazylijskiego snajpera Ronaldo, klinikę w Bawarii odwiedzały najsłynniejsze gwiazdy niemieckiego futbolu, m. in. Jurgen Klinsmann, Michael Ballack, z jego usług korzystali Cristiano Ronaldo, Steven Gerrard, Rio Ferdinand, Giorgio Chiellini. Wskrzeszał Owena Hargreavesa, Michaela Owena, Harry’ego Kewella, a ostatnio Simone Pepe.

Bastian Schweinsteiger przedłużył swego czasu umowę z Bayernem, mimo iż miał dwie inne lukratywne propozycje, głównie ze względu na współpracę z Müllerem-Wohlfahrtem. W rozmowie z dziennikarzami ESPN mówił: „Zastanawiałem się nad przeprowadzką do Madrytu lub Londynu, lecz ostatecznie zostałem w Monachium, ponieważ mam tutaj najlepszego doktora na planecie”.  

Jamie Redknapp na łamach Daily Mail pisał, że Müller-Wohlfahrt dla wielu atletów jest po prostu ostatnią deską ratunku. Kiedy nic, absolutnie nic nie pomaga, do akcji wkracza niemiecki lekarz. To dlatego zyskał przydomek „Healing Hans” – ponoć stawia na nogi sportowców na przestrzeni maksymalnie pięciu tygodni.

Ręce, które leczą

„Od pierwszych wizyt i zastrzyków poczułem poprawę. To było niesamowite” – tak w rozmowie z reporterami „The Mirror” wspominał kurację u Niemca Kevin Mirallas.

Jego pacjenci przeżywają szok nie tylko pod wpływem błyskawicznych efektów terapii, ale także na sam widok Müllera-Wohlfahrta. To siedemdziesięciolatek o wyglądzie góra pięćdziesięciolatka, o twarzy niemal pozbawionej jakichkolwiek zmarszczek, bujnych, czarnych włosach i wspaniałej sylwetce. Pomimo poważnego wieku pracuje po szesnaście godzin dziennie, od siódmej rano do jedenastej wieczorem. Może się więc wydawać, że wynalazł oto jedną z tych maszyn, która mogłaby zrodzić się jedynie w umysłach pisarzy science-fiction, stale go odmładzająca, dodająca energii i umacniająca dar leczenia.

A w tym względzie nie ma sobie równych. Jest zwolennikiem homeopatii oraz akupunktury, a podstawą jego terapii coś, co nazywa „infiltracją”. Nie używa środków znieczulających, nacisk kładzie na regenerację oraz metabolizm. Nie potrafi w naukowy sposób wyjaśnić swoich medycznych cudów. Twierdzi, że obserwuje i słucha pacjentów, bazuje na technice podawania zastrzyków oraz własnym instynkcie i doświadczeniu. Całą gamę lekarstw, jak utrzymuje, przetestował na swoim organizmie.

Niekonwencjonalne metody pracy to jedno, lecz najbardziej dwuznaczne opinie wywołują właśnie leki, które stosuje. Wykorzystuje na przykład preparat zwany Hyalartem. To galaretowata mikstura, którą uzyskuje się poprzez kruszenie kogucich grzebieni. Taką substancję podaje się, kiedy środki przeciwbólowe nie uśmierzają bólu. Podobno trzy-cztery wstrzyknięcia takiego specyfiku łagodzą cierpienia w ciągu miesiąca do sześciu.

Napastnika FC St Johnsone, Petera MacDonalda leczył przy pomocy koziej krwi. „Powiedział, że moje ścięgna są zbyt ciasne. Dostawałem specjalne zastrzyki z koziej krwi. Tłumaczył, że to najskuteczniejszy sposób na rozluźnienie moich ścięgien” – opowiadał gracz w wywiadzie dla ESPN.

Doktor Frankenstein

Gdyby więc zajrzeć do pokoiku „Healing Hansa”, to w istocie przypominałby on nam dwudziestopierwszowieczny pokój współczesnego doktora Frankensteina. Oprócz nowoczesnych gadżetów do wskrzeszania zawodników przez notoryczne kontuzje dla świata piłkarskiego umarłych, w jego medycznym arsenale pośród miodu i ekstraktów z roślin, znaleźlibyśmy również artefakty rodem z afrykańskich wierzeń religijnych, jak krew kozią i bydlęcą oraz wyciąg z kogucich grzebieni. Honorowe miejsce zaś zająłby tam Actovegin, magiczny eliksir na wszelkiego rodzaju dolegliwości.

To według fachowego języka mikstura bogata w aminokwasy, otrzymywana z krwi cieląt, zawierająca, obok innych składników, uzyskiwany z grzebieni kogutów kwas hialuronowy oraz substancje homeopatyczne. Wstrzykiwana bezpośrednio w uszkodzone tkanki, skraca czas rehabilitacji o bodaj 70%. Jeden z leczonych w Bayernie graczy, którego kuracja w normalnych warunkach trwałaby kilka tygodni, wrócił do gry po ponoć dziesięciu dniach.

Przez sportowców nazywany cudownym uzdrowicielem, zdaniem naukowców jest czystą fikcją, został zabroniony w niektórych państwach - rząd Stanów Zjednoczonych zakazał jego rozprowadzania, kupowania oraz używania. Lek zbiera tak sprzeczne opinie i powoduje tak dużą dezorientację, że światowa organizacja antydopingowa nie wie, co z nim zrobić.

Nie wiadomo bowiem jak działa, w jaki sposób następuje przyspieszona regeneracja, jak zbawienny wpływ ma na wyczynowców i czy nie zwiększa czasem ich wydajność. Tego nie wie nawet sam Müller-Wohlfahrt. To dlatego Komitet Olimpijski wprowadził go na listę środków niedozwolonych. Wbrew temu ustawiają się po niego tłumy.

Laboratoria prowadzące badania nad preparatem, nie wykryły w nim żadnych nielegalnych substancji typu hormon wzrostu lub EPO. Określany „superwitaminą”, stał się przedmiotem ostrego sporu. Równie dobrze może być specyfikiem zupełnie zakazanym, jak i całkowicie legalnym.

Pomimo tej kontrowersyjnej otoczki, towarzyszącej niemieckiemu medykowi na każdym kroku, on sam nie ma sobie nic do zarzucenia. W niezliczonych wywiadach podkreślał, że leczył już przeszło pół miliona atletów i podał około miliona zastrzyków. Stwierdził, że nie stosuje chemii, wyłącznie naturalne rzeczy i że dla pacjentów stanowi swego rodzaju medium, które zawsze podpowie im, co jest dla nich najlepsze.

Więcej niż lekarz

W Niemczech Müller-Wohlfahrt posiada niepodważalną reputację. Postrzegany jako doktor-celebryta, rozdaje autografy, pozuje do zdjęć, znalazł się ponadto na liście stu najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Cieszy się tak ogromnym szacunkiem, że władze ekipy z Monachium nie mają mu za złe nawet tego, że jego klinikę odwiedzają piłkarze rywali, ostatnio chociażby Julian Draxler i Robert Lewandowski. „Nabrał na tyle dużego zaufania, że kluby wysyłają do niego swoich podopiecznych tuż przed pojedynkiem z Bawarczykami” – wyjaśniał na łamach serwisu fussbalingdoping.de prezydent Bundesligi, Wolfgang Niersbach.

Równie niepodważalna jest jego pozycja w Bayernie. Za czasów Heynckesa siedział tuż obok niego na ławce trenerskiej, a stawiane diagnozy decydowały o tym czy dany zawodnik nadawał się już do gry, czy musiał jeszcze swoje odczekać. Wyobrażacie sobie, żeby Guardiola wysłuchiwał porad jakiegoś lekarza, odnośnie tego z kogo może skorzystać w wyjściowej jedenastce, a kogo posadzić co najwyżej na ławce rezerwowych? W monachijskiej drużynie i z niemieckim medykiem jest to najwidoczniej możliwe.

Jeśli pamiętacie „Czas Apokalipsy” i podróż głównego bohatera w głąb Wietnamu, która z każdym pokonywanym metrem przypominała wędrówkę do samego centrum piekła, to nietrudno o podobne odczucia wśród zespołów jadących na Allianz Arena. Brakuje tylko, by stadion witał przyjezdnych kawałkiem AC/DC „Hells Bells”. I należy pamiętać, że w tej diabelskiej świcie Guardioli nadal ważne miejsce zajmuje człowiek ze strzykawką w ręku. Bez uwzględnienia Müllera-Wohlfahrta zagadka nieśmiertelności Bayernu byłaby nierozwiązywalna.      

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz