czwartek, 2 maja 2013

Jak Bundesliga podbiła piłkarską Europę



Kiedy Bayern Monachium schodził rozbity w proch i pył z katalońskiego boiska, wielu podskórnie przeczuwało, że oto zobaczyli machinę doskonałą, która właśnie zaczęła swój marsz po puchar Ligi Mistrzów. Wtedy rozpoczynał się koszmar całego futbolowego kontynentu. Przeraźliwy i okrutny koszmar, którego ucieleśnieniem byli Pep Guardiola, Leo Messi i spółka. Któż mógł się spodziewać, że już niedługo role się odwrócą i dojdzie do nieoczekiwanej zmiany miejsc.
 
Dziś, kiedy futbolowi prorocy nie mają wątpliwości i wieszczą koniec ery barcelońskiej, na twarzach fanów piłki kopanej da się zauważyć ulgę. Może to być jednak uczucie chwilowe i złudne. Teraz z niepokojem należy patrzeć na naszych zachodnich sąsiadów. Nie tylko na Monachium, ale na Bundesligę ogółem. Niemcy, dzięki skrupulatnym i wykonywanym z lodowatą precyzją manewrom piłkarskim, zapoczątkowanym przeszło dekadę temu, szturmem biorą futbolową Europę.
 
Na początku była katastrofa
 
Euro 2000 zakończyło się dla Niemców prawdziwą klęską. Reprezentacja uciułała zaledwie jeden punkt i dostała ostre lanie od Portugalii. Wyglądała na podstarzałą, wypaloną, bez jakiejkolwiek wizji czy choćby nadziei na lepsze czasy.
 
Kadry zespołów Bundesligi w połowie wypełniali wówczas obcokrajowcy. Drużyna narodowa desperacko poszukiwała dobrych zawodników. Brakowało nowych twarzy, a na horyzoncie nie pojawiali się żadni wybijający się ponad przeciętność młodzi gracze. Doszło do tego, że ratunku musieli szukać w naturalizowaniu zawodników, np. w ataku reprezentacji występował swego czasu Paulo Rink.
 
Kolejnym ciosem był kres imperium Kircha, posiadającego prawa do transmisji ligi. „Upadek spółki Kircha dla większości klubów był finansowym szokiem. Trudności jakie potem napotkały w związku z opłatą wysokich kontraktów graczy i spłatą zadłużenia, spowodowały swoiste przebudzenie. Włodarze ekip zdali sobie sprawę, że powinni być bardziej ostrożni w kwestiach pieniężnych” – opowiada Christian Seifert, prezes DFL.
 
To wtedy najważniejsze osobistości tamtejszego futbolu poczęły intensywnie główkować nad zmianami. Sygnał do totalnej przebudowy dał ówczesny prezydent federacji piłkarskiej Gerhard Mayer-Vorfelder. Tuż po beznadziejnych Mistrzostwach Europy powołał do życia komisję, której zadaniem była analiza i ocena sytuacji oraz ustalenie działań niezbędnych do zrekonstruowania niemieckiego futbolu.
 

Inspiracja od sąsiadów
 
Pierwszym rzeczywistym krokiem w stronę odbudowy było stworzenie DFL (Związku Niemieckiej Ligi Piłkarskiej). Nowopowstały związek, sprawujący pieczę nad pierwszą i drugą Bundesligą, uchwalił bowiem rygorystyczne kryteria, które musiał spełnić każdy klub, pragnący stanąć w ligowe szranki. Zgodnie z nimi wszystkie zespoły miały posiadać własne akademie, stosowną ilość boisk oraz nowoczesne kompleksy treningowe. W sekcjach juniorskich powinni pracować fizjoterapeuci, a szkoleniem młodzieży mogli zajmować się wyłącznie licencjonowani trenerzy. Liczbę drużyn i opiekunów ustalono odgórnie.
 
Proces kształcenia wszędzie pozostaje identyczny. Szkółki uczą piłkarskiego rzemiosła wedle ścisłych wytycznych. Zaczynają kształcić dzieci w precyzyjnie określonym wieku. Rąbka trenerskiej tajemnicy uchyla nieco, Thomas Albeck, szef działu szkolenia w Vfb Stuttgart: „Już na początkowym etapie nauczania kładziemy nacisk głównie na rozwój umiejętności technicznych. Szkolenie rozpoczynamy od dziewięciolatków. Najpierw grają oni na niedużych boiskach, czterech na czterech, by doskonalić zdolności indywidualne. Wraz z wyższymi rocznikami do zespołów dodajemy po zawodniku”.
 
Wzorem stały się systemy francuski oraz holenderski, dokładniej narodowa akademia futbolu z Calirefontaine i szkółka Ajaxu Amsterdam. Naśladując sąsiadów, władze federacji dążyły zwłaszcza do podniesienia jakości szkolenia i ujednolicenia standardów.
 
Toteż po kraju rozjechały się specjalne mobilne jednostki trenerskie. Odwiedzały one wszystkie, nawet te zapomniane przez świat, zabite dechami wioski i doradzały jak szkolić juniorów, udzielały instrukcji oraz wskazówek. „Polem naszego działania są wszystkie, nawet te najmniejsze ekipy. Każdy profesjonalny gracz zaczynał kiedyś karierę w małej drużynie” – tłumaczy Seifert.
 
Na przestrzeni kilkunastu lat w Niemczech utworzono czterysta narodowych centrów szkoleniowych. Są one skrupulatnie kontrolowane i poddawane ocenie, na podstawie, której wystawia się certyfikaty jakości. 29 najlepszych z nich współpracuje z klubami z Bundesligi. Po mundialu w 2006 roku w państwie powstało ponad tysiąc niewielkich boisk, na których dzieci stawiają pierwsze piłkarskie kroki. W programie szkoleniowym ogółem bierze udział około dwudziestu tysięcy nauczycieli wychowania fizycznego.
 
Od 2002 roku kluby zainwestowały w akademie przeszło 700 milionów euro. Niemal każdy wybudował bądź zmodernizował swoją szkółkę piłkarską w ostatnich dziesięciu latach.
 
Reformy zainicjowane dekadę temu, zupełnie odmieniły Bundesligę. Dziś to już kompletnie inne rozgrywki. Zmieniły się nawyki i sposób myślenia Niemców o futbolu. Trenerzy coraz chętniej promują młodych, zdolnych zawodników, potrafią im zaufać, dać czas na rozbłyśnięcie. Obecnie multum ekip to swoiste kuźnie talentów, gdzie nie spojrzysz, na którekolwiek boisko nie zajrzysz, tam zobaczysz uzdolnionego młokosa.
 
Ponad połowa z biegających po pierwszoligowych murawach graczy, została ukształtowana w rodzimych szkółkach. Zespoły w swoich kadrach mają statystycznie piętnastu takich zawodników. "W akademiach szkolimy jakieś pięć tysięcy chłopców. Obecnie 15 procent Bundesligi stanowią gracze poniżej 23 roku życia” – chwali się Seifert.
 
Niemiecki porządek
 
Nie byłoby przeprowadzonej z wielkim rozmachem przebudowy systemu szkolenia bez odpowiednich inwestycji. Klubów nie byłoby stać na rozbudowę supernowoczesnej infrastruktury i pompowanie pieniędzy w sekcje młodzieżowe bez odpowiednich środków. O zasobność portfeli nie muszą się jednak martwić. Tym, co je wyróżnia w Europie to drobiazgowa, wręcz pedantyczna dbałość o finanse.
 
Podlegają one rygorystycznemu prawu zawartemu w dwustustronicowym kodeksie piłki, który - pośród mnóstwa reguł - zawiera dokładne zalecenia, dotyczące m. in. dopuszczalnego zadłużenia. „Kluczową sprawą jest to, czy drużyny zachowują należytą płynność finansową, która pozwoli im rywalizować w lidze w najbliższym sezonie” – wyjaśnia Seifert. Te, które nie stosują się do ustanowionych w przepisach norm, mogą zostać ukarane grzywną i odjęciem punktów.
 
W 2009 pod kreską były raptem trzy: Schalke 04 Gelsenkirchen, Borussia Dortmund oraz Hertha Berlin.
 
Zgodnie z raportem, ogłoszonym parę miesięcy temu przez federację, rozgrywki w 2012 przyniosły rekordowy dochód dwóch miliardów euro. To o 140 mln więcej niż rok wcześniej. Po odliczeniu podatku drużyny wygenerowały przychód w wysokości 55 milionów. 14 z 18 pierwszoligowców zakończyło ubiegły rok na plusie.
 
To jedyna liga na Starym Kontynencie, której zespoły albo przynoszą zyski albo przynajmniej nie zadłużają się. „Bundesligę uważa się za modelowy przykład finansowej stabilności i dobrego zarządzania” – twierdzi profesor wydziału ekonomii Uniwersytetu w Coventry, Simon Chadwick.
 
Zdaniem Christiana Seiferta za dokonaniami krajowego futbolu stoją również zasady własności klubów, unikalne w skali globalnej, które nie zezwalają, by jeden inwestor przejął nad drużyną pełną kontrolę: „To oznacza, że zespołem nie może rządzić właściciel oddalony o dwa tysiące kilometrów, którego jedynym zmartwieniem są wydatki i dochody”.
 
Według reguły „50+1” większościowy pakiet akcji w klubach mają ich sympatycy. W ich rękach znajduje się los niemal wszystkich pierwszoligowych ekip. Tylko Vfl Wolfsburg, Bayer Leverkusen i TSG Hoffenheim - pierwsze dwa wspierane od dawien dawna przez potężny koncern samochodowy Volkswagen i giganta farmaceutycznego Bayer - należą do prywatnych przedsiębiorstw.
 
Liga przyjemna dla oka i portfela
 
Bundesliga w sezonie 2011/2012 miała najlepszą średnią widownie na mecz w Europie – około 45 tysięcy widzów. Od 2003 roku ustanawia rekordy oglądalności. Nieprzerwanie od 2008 przyciąga największą ilość sympatyków. Jako jedyna stale notuje wzrost oglądalności, podczas gdy pozostałe tracą na popularności. Premiership z trybun obserwuje blisko 10 tysięcy kibiców mniej.
 
W zeszłym roku władze DFL podpisały nową umową z telewizyjną stacją Sky. Zdecydowanie bardziej lukratywną od poprzedniej. Zamiast 250 milionów ekipy pierwszej ligi w bieżącym sezonie otrzymały 486 milionów euro. A w przyszłym sezonie stawka znowu wzrośnie i wyniesie 628 mln. Nadal natomiast daleko jej do Premier League, która od stacji telewizyjnych w ciągu najbliższych czterech lat zgarnie 5 miliardów funtów.
 
Całkowita komercjalizacja futbolu niemieckiego nie uderzyła w kieszenie ludności nieco mniej zamożnej. Fani wciąż mogą kupić wejściówki stojące, tańsze od siedzących, np. na stadion Borussi Dortmund, na słynny południowy sektor nazywany „Żółtą Ścianą”, gdzie bilety kosztują najmniej – w granicach piętnastu euro. Aby obejrzeć, przykładowo Wigan Athletic, trzeba zapłacić powyżej dwudziestu funtów.
 
Spośród pięciu najsilniejszych lig to w Bundeslidze bilety są najtańsze – średnia to jakieś dwadzieścia euro. Dodatkowo kibice mogą skorzystać z darmowego transportu publicznego w okolice obiektu.
 
Kluby ani myślą o podwyżkach opłat za wejściówki, pragną wypełniać stadiony prawdziwymi fanami po samiuteńkie brzegi. Carsten Cramer - dyrektor działu marketingu, sprzedaży i rozwoju biznesowego Borussi Dortmund – argumentuje: „Oczywiście to ważne, by na stadion przyciągać ludzi o zasobnych portfelach, ale nie jest to droga do uzyskania finansowej trwałości. Przed sezonem dyskutowaliśmy, czy podwyższyć cenę za kufel piwa o dziesięć eurocentów i zastanawialiśmy się, czy jest to rzeczywiście potrzebne? Te dziesięć eurocentów nie pomoże, na przykład przedłużyć kontraktu z Robertem Lewandowskim”.
 
Piłkarski „blitzkrieg”
 
Zmiany zapoczątkowane przeszło dekadę temu, wreszcie zaczęły przynosić efekty czysto piłkarskie. Po kilku sezonach słabszych występów w europejskich pucharach, dla niemieckich ekip w końcu przyszedł czas sowitych sportowych sukcesów. W latach 2003-2008 jedynie Bayern (dwukrotnie) i Schalke 04 potrafiły dojść do ćwierćfinału Ligi Mistrzów. Tej wiosny nasi sąsiedzi mają dwie drużyny w finale, co nie zdarzyło się nigdy w historii Champions League.
 
Bayern w ostatnich czterech sezonach trzykrotnie wspinał się na sam szczyt „turnieju mistrzów”. Od czterech lat w półfinałach Ligi Mistrzów zawsze gra jakaś niemiecką drużyna, a w lutym tego roku w fazach pucharowych (razem z Ligą Europy) brało udział łącznie, aż siedem zespołów z Niemiec – to najwięcej z państw Starego Kontynentu.
 
Dziś, 14 lat po wprowadzeniu zasady „50+1” oraz 13 od powstania ligowego związku, Bundesliga staje się wiodącą siłą europejskiego futbolu. Już dawno zdystansowała francuską Ligue 1 i włoską Serie A. Systematycznie, z sezonu na sezon, zbliża się do Premier League i La Liga. A jeszcze pięć wiosen wstecz w rankingu UEFA zajmowała piąte miejsce. W 2006 miała niespełna dwa oczka przewagi nad szóstą ligą portugalską.
 
Bundesliga w rankingu depcze angielskiej lidze po piętach, która po raz pierwszy od 1996 roku nie posiadała swojego reprezentanta w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Przed tym sezonem Premier League liderowała, utrzymując bezpieczną dziewięciopunktową różnicę nad trzecimi Niemcami. Następny sezon Anglia rozpocznie na drugiej pozycji, z przewagą niecałych trzech punktów nad niebezpiecznie szybko zbliżającym się rywalem.
 
Pierwszym poważnym sygnałem doganiania Premier League przez Bundesligę można uznać zatrudnienie Josepa Guardioli w Bayernie Monachium. Parę lat wcześniej ściągnięcie trenera o tak znanym nazwisku do naszych zachodnich sąsiadów byłoby po prostu niemożliwe. Zatrudnienie Hiszpana było nie tylko bolesnym prztyczkiem wymierzonym w nienasyconą ambicję Abramowicza, ale także niespodziewanym ciosem zdanym prosto w serce obrzydliwie majętnej angielskiej ligi.
 
Pogoda na jutro
 
Bundesliga nie musi się bać o przyszłość spod znaku reform Michela Platiniego i jego „Financial Fair Play”. Niemieckie kluby nie muszą zmniejszać kontaktów, ponieważ płacą tam z głową. Nie muszą wyprzedawać zawodników i niepokoić się o płynność finansową, gdyż o niczym nie zachwianą stabilność dbają tam od dawna. Nie muszą trzy razy zastanawiać się nad wydanym groszem, mogą spać spokojnie. Nie muszą obawiać się o przychody, bo liga zyskuje na popularności, a stacje wykładają coraz większe sumy za pokazywany produkt.
 
Bundesliga to pod względem finansowym krystalicznie czysta liga, gdzie celem nadrzędnym jest przemyślany w najdrobniejszych szczegółach sukces sportowy. Ale Niemcy takim stanem rzeczy nie chcą się zadowolić. Powtarzają na okrągło, że pierwszym krokiem do upadku będzie satysfakcja z tego, co już się osiągnęło.
 
Dekadę zajął im podbój Europy. Teraz czekają na dekadę triumfów i dominacji. A przyszłość chyba nie może być inna niż niemiecka. Oni tam pewnie mają już wszystko zaplanowane w drobiazgach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz