piątek, 19 kwietnia 2013

Tam, gdzie gorzej być nie może



Gdzieś na krańcu świata, w miejscu zapomnianym przez Boga, gdzie nawet diabeł boi się powiedzieć dobranoc, w samej paszczy ogromnego oceanu znajduje się maleńka wyspa. To Samoa Amerykańskie, mikroskopijne, ledwo dostrzegalne na mapie kuli ziemskiej państwo. Na powierzchni nie większej od Świnoujścia żyje tam tylu ludzi, co w Prószkowie.

Gdzieś tam, miliony lat świetlnych od nas, na szarym końcu zapomnianej galaktyki futbolowego wszechświata gra sobie piłkarska reprezentacja, która jeszcze do niedawna nie wygrała oficjalnego meczu i, która przez wieki leżała na samiuteńkim dnie rankingu FIFA. Od tamtej pory wykonała jednak nieprawdopodobny skok w nadprzestrzeń. Najgorsza bowiem jak dotąd piłkarska drużyna świata od kilkunastu miesięcy nie jest już najgorsza.

Futbol w innym wymiarze

Jeszcze dwie wiosny temu o Samoa Amerykańskie śmiało mogliśmy mówić, jako o najsłabszej pośród najsłabszych. Do listopada 2011 roku nie tylko nie potrafiła wygrać, ale także choćby zremisować spotkania. Trzydzieści kolejnych porażek, 238 straconych bramek i zaledwie 10 zdobytych - bilans zespołu wyglądał gorzej niż fatalnie.

Wszystko, co najnieprzyjemniejsze dla samoańskiego futbolu wydarzyło się 11 kwietnia 2001 roku. Niemal równe dwanaście lat temu Australia w 90 minut wtłukła im tyle goli, że rachubę stracili sędziowie, a komputery zaczęły się mylić w wyliczeniach. W końcu licznik strzelonych przez rywala goli zatrzymał się na 31, co do dzisiaj stanowi rekord w dziejach rywalizacji międzypaństwowej.

Samoańczycy ponieśli sromotna klęskę, lecz dziewiętnastu graczy z 20-osobowej kadry wykluczyły problemy z paszportami. Na pojedynek nie zdołali dojechać juniorzy z młodzieżówki U-20, bo podchodzili w owym czasie do szkolnych egzaminów.

Przeciw Australii wystąpili, więc nieopierzeni młodzieńcy z niższych roczników, m. in. trzech piętnastolatków. Średnia wieku reprezentacji w tym spotkaniu wyniosła 18 lat. Niektórzy kopacze nie mieli ze sobą butów piłkarskich, a dwóch przyjechało kontuzjowanych. Zawodnicy, którzy wybiegli wówczas w podstawowej jedenastce, do tego meczu nigdy nie zasuwali za piłką przez pełne 90 minut.

Przegrana miała swój oddźwięk w świecie futbolu i spowodowała małą rewolucję w tamtejszym regionie. Od wtedy najniżej notowane ekipy ze strefy Oceanii rywalizowały ze sobą w rundzie przedwstępnej. Zainspirowała ona ponadto amerykańskich reżyserów do nakręcenia filmu dokumentalnego pt. „Next Goal Wins”. Bombardowani pytaniami, co też ich skłoniło, by kręcić dokument o amatorskiej drużynie, wyjaśniali: „Wydawało się nam oczywiste, że zawodnicy grający dla zespołu, który nie wygrał niczego i kontynuujący występy pomimo następnych kompromitacji, muszą ten sport kochać bardziej niż ktokolwiek inny na ziemi”.

Kilka wiosen później, nawet dla graczy najbardziej beznadziejnej ekipy na globie, nastały pomyślne czasy i wydarzenia, których nie musieli mozolnie wymazywać z pamięci. Dzień chwały nadszedł 22 listopada 2011 roku. Zawodnicy czekali na to prawie dwie dekady i nieco ponad 2700 minut na boisku. Gdy dokonali rzeczy niemożliwej, podnieśli ręce w geście triumfu i upadli na murawę. Cieszyli się tak, jakby właśnie zdobywali mistrzostwo świata. A było to tylko zwycięstwo 2-1 z Tonga w fazie przedwstępnej do eliminacji.

Zanim to jednak nastąpiło w samoańskiej piłce doszło do poważnych przemian.

Wiatr zmian

Kiedy Holender leciał do Samoa Amerykańskie wiedział tylko jedno – lada moment podejmie pracę z najgorszą na kuli ziemskiej reprezentacją. Podróżował do zapadłej dziury w samym sercu Oceanu Spokojnego, doskonale zdając sobie sprawę, że kopacze kadry namiętnie znęcali się nad swoimi fanami oraz nad samymi sobą, dając się chłostać wielobramkowo w każdych poprzednich kwalifikacjach do mistrzostw. Przez dwanaście eliminacyjnych bojów nie uciułali żadnego punktu, strzelili raptem dwa gole, tracąc przy tym 129.

W październiku 2011 Thomas Rongen, wychowanek szkoły trenerskiej Ajaksu Amsterdam, który w swojej karierze dyrygował czterema klubami z Major League Soccer, który w 1999 roku doprowadził DC United do mistrzostwa, który wreszcie przez dziesięć lat prowadził młodzieżówkę USA U-20, zmierzał do kompletnie anonimowej dla większości ziemskiej populacji krainy. Słowem, dosyć utytułowany i szanowany szkoleniowiec podążał w nieznane.

Tuż przed wylotem zadzwonił do niego prezydent tamtejszej federacji i zapytał się nieśmiało, czy nie mógłby zabrać ze sobą futbolówek: „Sądziłem, że żartuje, ale zaprzeczył. Opowiadał, że przeczesali całą wyspę i okazało się, że posiadają jedynie dwie piłki. Musiałem, więc wypakować połowę ubrań z bagażu i wziąć futbolówki”.

Zaraz po przyjeździe stwierdził: „To najniższy poziom grania, jaki kiedykolwiek widziałem”. Tymczasem metamorfoza, jaką przeszła drużyna pod dowództwem Holendra w ciągu miesiąca, była totalna i jednocześnie zupełnie zdumiewająca. Rongen dokonał rewolucji, pozmieniał i powywracał do góry nogami dosłownie wszystko, począwszy od ustawienia i stylu, przez samych graczy, których wyuczył obrony i dyscypliny taktycznej, aż po sposób myślenia na boisku.

Nauczył ich, że mecz można przegrać już w głowach, że nie można wiecznie wspominać bolesnej przeszłości i że ciężka praca w końcu przyniesie efekty: „Najważniejszą rzeczą była mentalność. Im nawet na treningach brakowało pewności siebie. Na murawę wychodzili z przekonaniem, że jeśli stracą maksymalnie dziesięć bramek, to dobrze wykonają swoją robotę. Notoryczne porażki zadały im poważne rany. Od blamażu z Australią bezustannie żyli ze swoimi demonami. Mieliśmy, więc sesje medytacji i zajęcia z jogi. Starałem się zaszczepić w ich świadomości to, że powinni żyć tylko tym, co jest teraz. Chciałem, żeby stale myśleli w pozytywny sposób”.

Zabrał swoich podopiecznych na najwyższe wzniesienie kraju, w miejsce, które uważali za niedostępne, aby pokazać, że niemożliwe nie istnieje. Przed konfrontacją z Tonga motywował zawodników w wyjątkowy sposób. Wziął ich na przystań naznaczoną wojenną zawieruchą, gdzie niewielka armia Samoa Amerykańskiego wygrała batalię z Tonga i odzyskała wolność: „Nie wyznaję zasady, że mecz piłkarski to swego rodzaju bitwa, lecz w tym spotkaniu, przez 90 minut, miałem dokładnie takie odczucia. Myślałem, że to prawdziwa wojna”.

Mentalna zmiana okazała się zadziwiająca. Po historycznym zwycięstwie z Tonga większość z kadrowiczów wypowiadała słowa niezadowolenia tylko dlatego, że nie udało się im zachować czystego konta.

Dla bramkarza Nicky’ego Salapu – jedyny z seniorskiej kadry, który zagrał z Australią - ponad trzydziestokrotne wyciąganie piłki z siatki stało się autentycznym koszmarem. Zaczął nadużywać alkoholu i obsesyjnie grać w komputerową grę FIFA. Brał wówczas Samoa (nie dało się wybrać Samoa Amerykańskiego) i wirtualnie znęcał się nad „krajem kangurów”, wygrywając mecze dwucyfrową różnicą.

Na prośbę Rongena wrócił do zespołu. Po triumfie nad Tonga ze łzami w oczach mówił: „Wreszcie mogę przekazać moim dzieciom, że jestem zwycięzcą. Wreszcie mogę umrzeć jako szczęśliwy człowiek”.

Gabinet osobliwości

Historia Salapu ukazuje jak przedziwny twór tworzy ekipa Samoa Amerykańskie. Amator, który dla reprezentacji gra zupełnie za darmo. Na zgrupowania oraz spotkania przylatuje z odległego o pięć tysięcy kilometrów Seattle, gdzie pracuje w sklepie spożywczym. Do USA wyemigrował, by móc utrzymać własną rodzinę. Przez wiele godzin przemierza cały glob, po to, żeby założyć koszulkę swojej ojczyzny i kilkanaście razy wyjąć futbolówkę z siatki.

Drużyna narodowa składa się z 23 zawodników, ale jedynie trzech z nich mieszka na wyspie. Kadrę wypełniają studenci lub pracownicy z okolicznych doków, parający się wyrabianiem tuńczyka bądź jego połowem.

O tym, jak niecodziennie wyglądała codzienność w tamtym egzotycznym miejscu opowiadał Rongen: „Miałem jedyny samochód na wyspie. Z samego rana dawałem wycisk moim podopiecznym. Potem zawoziłem ich na uczelnie bądź do roboty. Parę godzin później oni wracali i dawałem im kolejny wycisk, a mimo to żaden z nich nigdy się nie skarżył”.

Na co dzień śpią na podłodze, wstają o 4:30, modlą się o 6, wieczorami śpiewają pieśni religijne i dzielą się jedzeniem. Największym jednak dziwem w swoistym gabinecie osobliwości piłki samoańskiej jest Johnny Saelua. Reprezentantka tzw. trzeciej płci, z biologicznego punktu widzenia mężczyzna, który czuje się kobietą.

„Kiedy po raz pierwszy przybyłem do biura, zauważyłem, że do pokoju weszła bardzo atrakcyjna pani. Pomyślałem, że to pewnie menadżer ekipy bądź terapeutka. Zapytałem się jaką pełni funkcję. Odpowiedziała, że środek obrony. To była fa’afafine, czyli przedstawicielka trzeciej płci, a równocześnie jedna z ważniejszych graczy w drużynie. Dla mnie to był prawdziwy szok, lecz w tutejszej kulturze to zjawisko absolutnie naturalne. W zespole zaś to chyba mój najlepszy defensor” – relacjonował Holender.

To pierwsza transseksualna osoba, która wystąpiła w spotkaniu eliminacyjnym do Mistrzostw Świata. Odegrała kluczową rolę w zwycięstwie z Tonga. Asystowała przy zdobytej bramce. „Kiedy wybiegam na murawę, koncentruję się wyłącznie na grze. Na boisku jestem zawodnikiem. W mojej ojczyźnie ludzie są niezwykle tolerancyjni dla transseksualistów. Tutaj nie ma dyskryminacji. Na początku uprawiałam futbol amerykański, teraz jednak gram w piłkę, bo ktoś mi powiedział, że jestem w tym naprawdę dobra” – chwali się.

Następnie dodaje: „Aby stać się fa’afafine trzeba być Samoańczykiem, chłopakiem z urodzenia, czuć się kobietą i odczuwać seksualny pociąg do mężczyzn”.

Piłkarskie Samoa nabiera rozpędu

75 procent ludności Samoa Amerykańskie leczy się z otyłości. Ich świadomością zawładnął futbol amerykański. To ta dyscyplina ma tam monopol na sport. To w niej krajanie odnoszą godne uwagi sukcesy. Do amerykańskiej ligi wyeksportowano stamtąd przecież gwiazdorów rugby, jak Juniora Seau oraz Troy’a Polamalu.

W państwie istnieje również 15 amatorskich drużyn piłkarskich, a zarejestrowanych jest około dwóch tysięcy graczy. Do tej pory byli najgorsi, ale już nie są.

Dwa lata temu rozpoczęli żmudną wspinaczkę po szczeblach rankingu FIFA. Dofrunęli wtedy do 186 miejsca. Tak monstrualny skok wzwyż o 18 pozycji był efektem bezprecedensowych występów w kwalifikacjach do MŚ 2014, w których ograli wspomniane Tonga i zremisowali z Wyspami Cooka 1-1. Awans do kolejnej rundy wydawał się bliski, lecz ulegli ostatecznie Samoa, tracąc bramkę w 89 minucie.

Aktualnie plasują się na 197 pozycji i wyprzedzają 12 innych zespołów. I nie przestają marzyć. Tunoa Lui, dyrektor związku piłkarskiego, tłumaczy: „Kiedy grałem w reprezentacji, trenowaniem musiał zajmować się jeden z nas. Nigdy nie mieliśmy selekcjonera, który ukończyłby jakieś kursy trenerskie”. Obecnie federacja kształci profesjonalnych menadżerów. Na szkolenia uczęszcza szesnastu, w przyszłości prawdopodobnie, licencjonowanych trenerów.

W 2010 roku ruszył program „OFC Just Play”, popularyzujący futbol w kraju i zachęcający szkolną młodzież do treningów. Władze związku w niedalekiej przyszłości pragną stworzyć akademią piłkarską.

Od tak wielkich planów Samoańczycy mogliby dostać zawrotu głowy. Na wyspie bowiem czas płynie znacznie leniwiej, a życie toczy się jeszcze wolniej. Wszak w stolicy Samoa Amerykańskie, Pago Pago, limit prędkości wynosi 20 mil na godzinę. A błyskawicznie zmieniający się od jakiegoś czasu futbol, zdecydowanie już przekroczył dozwoloną prędkość.

2 komentarze:

  1. Ciekawa notka w pewnym monecie nawet się wzruszyłam ;) zapraszam do mnie addicctedtofootball.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. przyznam, że o takim fakcie dowiedziałem się od Ciebie. 31-0 ! Masakra. Zapraszam na mój blog: http://kariery-fm.blogspot.com/. Dopiero za około tydzień zacznę, więc cierpliwości. Oczywiście link do Twojego blogu wrzucam do Poleconych:)

    OdpowiedzUsuń