niedziela, 8 lipca 2012

Apologia klęski


Cel był jeden – wyjście z grupy. Nikogo nic innego nie interesowało. Nikt nic więcej nie zakładał. Przeszło dwa lat przygotowań zespołu Franiszka Smudy z tą jedną jedyną myślą, która tuż po losowaniu stawała się coraz bardziej realna. To, czego urzeczywistnienie miało być czystą formalnością, okazało się jednak ponad stan naszych kopaczy. W żenująco słabej grupie Polska zajęła ostatnie miejsce. Uciułała ledwie dwa punkty. Pogrążyli ją, tak rozpoznawalni w świecie, gracze jak: Dmitris Salpingidis oraz Petr Jiracek.

Tymczasem reakcja kibiców i mediów w kraju była zgoła odmienna od oczekiwanej. Zamiast zasłużonej krytyki usłyszeliśmy słowa pocieszenia i to przeklęte, powracające niczym mantra – „nic się nie stało”. To doprawdy niepojęte z jaką łatwością ferowano osądy uniewinniające naszą reprezentację. To doprawdy niewytłumaczalne jak z boiskowych przeciętniaków zrobiono bohaterów narodowych, a z trenerskiego naturszczyka wielkiego fachowca, którego niepodważalną pozycję ugruntował jeden fakt: dopiero w trzecim pojedynku walczyliśmy o wszystko, nie dane nam było oglądać meczu o honor.

Po raz kolejny, natomiast doświadczyliśmy typowego polskiego piekiełka. Przedturniejowe zakłamywanie rzeczywistości niepoważnym hurraoptymizmem, niezrozumiałe mydlenie oczu i pompowanie balonika euforii. Po klęsce szukanie czarownicy - głównego i jedynego winnego porażek - oraz okoliczności usprawiedliwiających fatalne wyniki. Lecz takowych okoliczności nie odnajdziemy nigdy. Mieliśmy, bowiem na tym turnieju wszystko, co potrzebne do osiągnięcia tego wymarzonego, maleńkiego sukcesiku: frajerską grupę, własną publiczność, przychylnych arbitrów.

Nawet spoglądając na drużynę narodową z pewną niefrasobliwością, nie znajdziemy żadnych argumentów, które mogą ją obronić. W kadrze Smudy można zakwestionować wszystko. Selekcjoner nie dał nam, choćby jednego powodu, dla którego moglibyśmy uwierzyć w sensowność jego wizji. Zarzuty wobec niego da się mnożyć w nieskończoność, pisać o błędach taktycznych, nadmiernej asekuracji, braku zmian w pierwszym boju, złym czytaniu gry, obawą przed podjęciem ryzyka, przywiązaniu do nazwisk czy złym przygotowaniu kondycyjnym.

Jeśli jednak ktoś uważa, że głównym winowajcą klęski na Euro był jedynie Franciszek Smuda, to jest w grubym błędzie. Proporcjonalną winę za klęskę ponoszą piłkarze. To od nich wymagamy, by na murawie zostawili pot, łzy, a nawet krew. By szarpali się z przeciwnikiem do utraty tchu. Tymczasem niczego takiego nie widzieliśmy. Sił starczyło, im na ledwie kilkanaście minut w każdym z pojedynków.

Kiedy na światło dzienne wypełzły ponadto przepychanki o premie, to naszym kopaczom łatwo zarzucić ambicjonalny minimalizm. Zawodnicy turniejem zwietrzyli szansę finansową. Szansa sportowa nigdy nie była brana pod uwagę.

Po blamażu z Czechami, nie tylko trener i jego podopieczni się zbłaźnili. Zbłaźniło się caluteńkie piłkarskie środowisko Polski. Zaprezentowało jarmarczny cyrk obwoźny, ukazujący galerię osobliwości, tym bardziej kuriozalnych, im częściej dochodzili do głosu publicznie.

Zaczęło się od Jakuba Błaszczykowskiego, który z oburzeniem mówił o problemach z biletami. Żarliwą perorę wygłosił chwilę po, troszkę mniej istotnej, przegranej z Czechami.

Franiszek Smuda przeniósł się w rzeczywistość alternatywną, twierdząc uparcie, że błędów nie popełnił i wszystko wykonałby jeszcze raz w identyczny sposób. Trzydniowa, dokonywana w pocie czoła, analiza występów na turnieju, jako przyczynę kompromitacji wykazała brak awansu i szczęścia.

Do głosu doszedł także naczelny trefniś dworu pezetpeenowskiego, Jerzy Engel. On z kolei zaskoczył szokująco celnym wnioskiem – gdyby spotkania trwały 45 minut, awans mielibyśmy pewny.

Tak oto narodowa klęska przemieniła się w narodowe święto. Wszak zdobyliśmy dwa punkty. Wszak nie byliśmy najgorszym gospodarzem w historii Mistrzostw Europy czy Mistrzostw Świata, odkąd wprowadzili fazę grupową. Gorsi byli jedynie Austriacy, którzy uciułali raptem jeden punkt. To bezsprzecznie sukces pełną gębą.

Prawdę powiedziawszy, to nasz futbol musiał upaść piekielnie nisko, by dwa remisy i porażkę uznać za dobrą monetę. A może po prostu polska piłka stoczyła się na tak fatalny poziom, że katastrofalne wyniki na Euro są tylko odzwierciedleniem jej słabości.

Dlatego też po meczach Polaków żałuję, naprawdę strasznie żałuję, jednej rzeczy. Że tak jak Smuda nie chłonąłem całym sobą każdej sekundy, jaką nasi zawodnicy spędzali na Euro. Że tak jak Smuda nie cieszyłem się jak dziecko, obserwując naszych piłkarzy rywalizujących na mistrzostwach i w dodatku remisujących spotkania. Dopiero teraz odkryłem to, co selekcjoner - w swej nieprzeniknionej mądrości - wiedział od dawna: drugiej takiej okazji, by zobaczyć Polskę na turnieju rangi mistrzowskiej, nie będzie długo.

2 komentarze:

  1. http://footbolowka.blogspot.com/
    http://czterylapeczki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo fajny blog :)

    Pozdrawiam i zapraszam do Nas ;)

    OdpowiedzUsuń