sobota, 2 listopada 2013

Rossi reaktywacja

Przez 549 dni był piłkarsko martwy. Nie trenował normalnie, nie biegał po boiskach, nawet przez chwilę nie powąchał murawy. W tym czasie odwiedzał jedynie gabinety lekarskie, leczył dwie poważne kontuzje, poddał się trzem zabiegom i rozpoczynał rehabilitacje jedna po drugiej. Niedawno, wskrzeszony z martwych, upokorzył Juventus, strzelając mu trzy bramki w piętnaście minut i jest właśnie najskuteczniejszym napastnikiem w Serie A. Dziś, Giuseppe Rossi to największa nadzieja Italii przed zbliżającym się mundialem w Brazylii.

Niekończący się koszmar

Pierwszy raz więzadła krzyżowe zerwał w październiku 2011 roku w pojedynku przeciwko Realowi Madryt. Po wspaniałym sezonie 2010/2011, okraszonym 32 bramkami zdobytymi w 56 meczach, był pewniakiem do gry w zespole Cesare Prandellego. Stąd prawdopodobnie ten zgubny wyścig z czasem i chęć jak najszybszego powrotu za wszelką cenę jeszcze przed mistrzostwami Starego Kontynentu.

Po feralnym spotkaniu z „Królewskimi” natychmiast rozpoczął intensywną rehabilitację, byle tylko zdążyć na Euro w Polsce i Ukrainie. Na treningach pierwszej drużyny pojawił się już w kwietniu 2012. Zdecydowanie za szybko. Wysiłek poszedł na marne, bo Włoch tego samego miesiąca doznał ponownego urazu, nie rozgrywając, choćby minuty na boisku. Znowu nie wytrzymało operowane pół roku wcześniej prawe kolano, tym razem w trakcie ćwiczeń.

Rossi udał się na następny zabieg do Stanów Zjednoczonych. Nie tracił jednak nadziei, w wywiadzie dla Sky Sports zwierzał się: „To dla mnie kluczowy moment. Pragnę znaleźć się znów tam na murawie. Teraz zaczynam wszystko od nowa. To bardzo długa kontuzja i prawdę powiedziawszy czas wlecze się niesamowicie, lecz byłem na to przygotowany. Muszę zachować spokój i pozytywne nastawienie. Nie chcę myśleć o przeszłości, o tym, co się wydarzyło. Wolę, natomiast spoglądać w przyszłość i odliczać dni do mojego powrotu. Nadal będę futbolistą. To jedynie przeszkoda do pokonania, ale jestem silny mentalnie i wierzę, że niedługo wrócę”.

Pierwotnie przerwa miała trwać nie więcej niż cztery miesiące. Kiedy niezbędne okazały się kolejne operacje, oczywistym stało się, że potrwa znacznie dłużej. Dziesięć miesięcy – przez tyle się ciągnęła i przez ten szmat czasu jednego, czego Włoch mógł się na zawsze nauczyć, to cierpliwości.


Rehabilitacja po tak poważnych urazach powinna przebiegać powoli i skrupulatnie. Nie mogło być po prostu, tak jak poprzednim razem, miejsca na pośpiech i niepotrzebne ryzyko, gdyż następna równie ciężka kontuzja oznaczałaby jeden ponury finał - koniec kariery.

Każda doba musiała, więc stanowić nie tyle walkę z urazem, co raczej batalię z samym sobą. A cel – „comeback” na boisko - mimo codziennego wysiłku, każdego kolejnego poranka nie przybliżał się ani o trochę. Całą wieczność wypełniały mu nie tylko ogromna determinacja i pragnienie powrotu, ale także równie duża bezsilność i frustracja, kiedy obserwował jak Włosi dochodzą do finału Mistrzostw Europy, a jego ówczesny klub Villarreal żegna się z pierwszą ligą.

Nadzieja umiera ostatnia

Tymczasem, nad kontuzjowanym zawodnikiem drugoligowca zbierały się coraz ciemniejsze chmury. Nikt nie chciał zaryzykować kupna gracza, który być może już nigdy się nie podniesie i nie powróci do pełnej sprawności. W końcu, zimą bieżącego roku pomocną dłoń wyciągnęła Fiorentina, która zainwestowała w niego około 10 milionów euro i czekała. Czekała, aż Włoch odżyje i wróci do normalnej kondycji zdrowotnej oraz stuprocentowej dyspozycji boiskowej.

Zezwoliła mu na wyjazd do Stanów Zjednoczonych, gdzie współpracował ze specjalistą od tego typu urazów – doktorem Richardem Steadmanem. Gdzie mógł liczyć ponadto na wsparcie najbliższych. Publicystom „The Guardian” opowiadał: „Mogłem zostać w domu na sześć-siedem miesięcy. Za oceanem mieszkałem z mamą i siostrą. Poznałem tam również swoją dziewczynę, Jennę. Przez ten czas nie dopuszczałem myśli o rzuceniu futbolu”.

Rossi w rodzinnych stronach odbudował się psychicznie, a włoskiej ekipie spokój i troska o los gracza popłaciły. Zawodnik za zaufanie odpłacił się z nawiązką. Przewodzi obecnie stawce najlepszych strzelców Serie A, dając Fiorentinie prawie połowę z 22 zdobytych przez nią w aktualnym sezonie bramek.

Drugie piłkarskie życie zaczął w końcówce ubiegłego sezonu w spotkaniu z Pescarą. „To koniec koszmaru. Po półtora roku cierpień, wreszcie wróciłem” – powiedział, udzielając pomeczowego wywiadu stacji telewizyjnej Sky Italia. Pierwszego od 686 dni gola w meczu o punkty strzelił w sierpniu Catanii. Hat-trickiem zdobytym w pojedynku z Juventusem zakomunikował światu, że oto właśnie zmartwychwstał. Po dwóch latach walki o to, aby móc w ogóle wybiec na murawę, wrócił do wielkiej gry.


W poszukiwaniu straconego czasu

„W trakcie rehabilitacji wiele uwagi poświęcałem mojej przyszłości oraz występom na Euro 2012 i zapłaciłem za to gorzką cenę. Nauczyłem się jednak, żeby wszystko robić krok po korku i nie wybiegać myślami zbyt daleko. Nie patrzę na mundial w Brazylii. Myślę wyłącznie o codziennych treningach i najbliższych meczach” – mówił dziennikarzom ESPN, zagadnięty o zbliżające się mistrzostwa świata.


Długo nie otrzymywał powołania od Cesare Prandellego i nawet teraz, w takiej formie, nie jest jeszcze centralną postacią reprezentacji. Zagrał raptem 18 minut w spotkaniu z Armenią, ale latem przyszłego roku wraz Mario Balotellim ma stworzyć zabójczy atak, który pozwoliłby Włochom myśleć o złocie. I tego wszystkiego ma dokonać futbolista przez prawie dwa lata będący pod względem piłkarskim martwy. 

2 komentarze:

  1. Dobry piłkarz. Niezłe ten hat-trick z Juve.

    OdpowiedzUsuń
  2. Gość potrafi strzelać bramki.. ale wolałem Paolo Rossiego:))

    OdpowiedzUsuń