wtorek, 26 listopada 2013

Piłkarskie wojny (psychologiczne)


Jednym z ważniejszych wydarzeń zeszłotygodniowego, hitowego starcia pomiędzy Borussią Dortmund a Bayernem Monachium, oprócz strzelonych przez gości goli oraz niewykorzystanych szans gospodarzy, była rozgrzewka dwóch graczy ekipy Guardioli w tunelu Westfalenstadion. Mario Götze oraz Thiago odmienili pojedynek i trafieniem pierwszego oraz asystą drugiego przechylili szalę zwycięstwa na korzyść monachijskiej drużyny. Na usta ciśnie się więc, że to właśnie dzięki psychologicznej zagrywce hiszpańskiego trenera.

Diabeł tkwi w szczegółach

Oczywiście nie dowiemy się w jakim stopniu decyzja Guardioli, by jego dwaj podopieczni rozgrzewali się w ukryciu, wpłynęła na przebieg spotkania. Nie wiemy czy Götze po zwykłej rozgrzewce przy linii bocznej boiska byłby na nim mniej efektywny. Tak jak nie odgadniemy, ile w decyzji Hiszpana było taktycznej przebiegłości, mającej zaskoczyć Jürgena Kloppa, a ile troski o właściwe wejście w mecz młodego Niemca, którego przeraźliwe gwizdy mogłyby zdeprymować jeszcze przed wybiegnięciem na murawę.

Pierwszą opcję powinno się raczej włożyć między bajki, lecz wpływu drugiej nie można tak po prostu zbagatelizować. Futbol już dawno przestał być dyscypliną taktycznej powierzchowności, prostą rywalizacją dwudziestu dwóch chłopów prowadzonych przez dwóch zazwyczaj nieco bardziej sędziwych panów lub też zwyczajną grą, gdzie piłka jest okrągła, a bramki są dwie.

Dzisiaj, możemy ją raczej nazwać interdyscyplinarną dziedziną sportu, czerpiącą z dobrodziejstw bogatej palety nauk. Obecne futbolowe uniwersum mieści w sobie drobiazgowe analizy taktyczne, szeroką gamę boiskowych zadań przypisywanych zawodnikom, coraz gęstsze w liczby i słupki procentowe analizy statystyczne, a w najdrobniejszych detalach rozplanowuje się to, co w tej grze da się jeszcze zaplanować i nie podlega zupełnemu przypadkowi.

Jeszcze nigdy powiedzenie, że diabeł tkwi w szczegółach nie nabrało w świecie piłki nożnej równie literalnego znaczenia. I to w nich siedział, harcował na murawie i pociągał za sznurki podczas sobotniego pojedynku niemieckich potęg. Tym razem diabeł miał twarz psychologa, co nie jest kompletną nowością i co zdarzało się wcześniej już wielokrotnie.

Angielskie „mind games”

Według Andy’ego Burtona, trenera mentalnego w klinice „The Sporting Mind”, futbol zdecydowanie bardziej otwiera się teraz na korzyści, jakie może mu przynieść psychologia sportowa. A jedną z jej ważniejszych twarzy są wojny słowne, nazywane w Anglii „mind games”, stały się nieodłącznym i niezwykle istotnym elementem wyspiarskiej piłki. Na łamach serwisu internetowego BBC Sport przywołuje on sytuację sprzed paru lat, z czasów, gdy Liverpoolem kierował Benitez, która zaważyła na układzie sił w tabeli i dowodzi ważności „mind games”.

Ekipa Hiszpana przewodziła ligowej stawce z bezpieczną, pięciopunktową przewagą nad Manchesterem United. Ferguson zwołał wówczas konferencję prasową, w trakcie której zaczął użalać się na godziny rozpoczynania meczów, terminarz i słabą pracę arbitrów. W odpowiedzi Benitez, nie przebierając w słowach, skrytykował Szkota, mówiąc wprost o jego arogancji, próbach wpływania na kalendarz spotkań oraz na obsadę sędziowską. Menadżer „The Reds” połknął jednak przynętę i uzyskał efekt przeciwny do zamierzonego.


„Kiedy zaatakował opiekuna Manchesteru United, to ten zachowywał się tak, jakby nic się nie stało. W oczach mediów ukazał swego rywala jako frustrata, zawistnika i człowieka nie panującego nad emocjami. Jego zarzuty zaś określił niedorzecznymi. Ferguson zgniótł tym samym swojego oponenta niczym irytującą muchę. To dało mu większą kontrolę i opanowanie, które spłynęły na graczy. Ci poczuli się znacznie swobodniej, gdyż to ich szkoleniowiec górował” – wyjaśniał Burton w wywiadzie dla BBC.

Dopiero później okazało się, że Szkot wygrał nie tylko tę słowną utarczkę, ale również ligę – „Czerwone Diabły” ostatecznie wyprzedziły Liverpool. Hiszpan sknocił wszystko w dziedzinie, w której nie czuł się pewnie, a za przeciwnika miał nauczonego niebagatelnym doświadczeniem Fergusona, którego uznaje się wręcz za mistrza „mind games”.

Jego futbolowe bitwy psychologiczne sięgają jeszcze ubiegłego wieku, kiedy to pokonał głównodowodzącego Newcastle United Kevina Keegana i wydarł największemu konkurentowi w sezonie 1995/1996 tytuł mistrzowski, właśnie dzięki - zdaniem wielu fanów Premier League oraz miejscowych dziennikarzy - słownym potyczkom. Keegan nie zapanował nad emocjami przed kamerami, a jego zespół nie kontrolował najistotniejszych wydarzeń w decydującej fazie sezonu.


Słowa, które zmieniają piłkarski świat

Nie oznacza to jednak, że Szkot był zupełnie nieomylny. Może i słowa potrafią zmieniać futbolową rzeczywistość, wpływać na przebieg rywalizacji lub układ sił w tabeli, ale nigdy nie wiadomo czy wypowiedziane publicznie tyrady staną się rzeczywistymi sprzymierzeńcami i do czego doprowadzą.

To właśnie w sezonie 2011/2012 sprawy przybrały kompletnie nieoczekiwany obrót. Kiedy do rozegrania zostało jeszcze kilka kolejek, Roberto Mancini stwierdził, że jego klub nie ma już najmniejszych szans na tytuł i się poddaje. „Wyścig o mistrzostwo zakończył się, to niemożliwe, by dogonić silne United z naszej obecnej pozycji” – mówił  Włoch po zwycięskim spotkaniu z Norwich City w rozmowie z publicystami „The Guardian”. Takie wyznanie nie tylko zaskoczyło, ono uśpiło „czerwoną” część Manchesteru i zniosło całkowicie presję z „niebieskiej”. Od tego momentu podopieczni Fergusona, pewni swego, zaczęli gubić punkty, podczas gdy ekipa Manciniego rozpoczęła swój triumfalny marsz.

 
Włoch już nie raz, nie dwa dał się poznać z tej psychologicznej strony. Za porażki kilkakrotnie obwiniał siebie samego, twierdząc, że to jego złe decyzje do nich się przyczyniały. „Może pomyślałem, że o zwycięstwo będzie łatwo. Nie chce popełnić identycznej pomyłki przed kolejnym meczem. Jestem rozczarowany moim błędem” – przyznał po przegranej z Evertonem na łamach „Daily Telegraph”. Nieco wcześniej, identyczny zabieg przyniósł zupełnie wymierny skutek – na porażkę 0-3 z Livepoolem Manchester City odpowiedział wygraną z United w półfinale FA Cup.

To zdejmowanie winy za niepowodzenia i tym samym presji z zawodników, w szczególności, kiedy drużynie nie wiedzie się najlepiej, jest charakterystyczne zwłaszcza dla Jose Mourinho. Taktyka, że to my jesteśmy wrogami wszystkich wrogów stała się jednym z jego znaków firmowych.

Wróg publiczny numer jeden

„Szkoleniowiec musi być każdym po trochu: strategiem, motywatorem i liderem. Pewien profesor uniwersytecki powiedział mi, że trener, który zna się wyłącznie na futbolu, nigdy nie będzie najlepszy. Wszyscy znają się na piłce, różnicę robią inne dziedziny. To był doktor psychologii” – opowiadał w wywiadzie dla Sky Sport Portugalczyk. I to właśnie psychologia jest tym, co wyróżnia Mourinho i czyni go kimś specjalnym.

To mistrz w prowadzeniu batalii słownych. Jego utarczki ze sławami futbolowego świata przeszły do annałów tej dyscypliny, jak chociażby ta, kiedy Arsene’a Wengera porównywał do podglądacza. Te z reguły ordynarne i doprowadzające najczęściej do chryi słowa, mają jednak drugi sens, a ich kunszt dostrzeże ten, kto umiejętnie czyta między wierszami.

Gdziekolwiek by nie pracował, zawsze dla konkurentów staje się wrogiem publicznym numer jeden. I to zresztą wpisuje się doskonale w jego politykę dyrygowania zespołami. Wszędzie wykorzystuje ten sam mechanizm, na który ciągle się nabieramy. Toczy walki z prasą, bo wie jak nią manipulować. Wywołuje awantury z trenerami i klubami, ponieważ wie jak przekuć je we własne atuty i zwycięstwa. Gdy wokół króluje ustawiczna burza – czy to od  jego słów bądź zachowania – w drużynie panuje absolutna cisza, zawodnicy mogą skupić się jedynie na najbliższym meczu i przeciwniku.

Zdaniem Burtona Mourinho to szef idealny, bo wspiera podopiecznych i traktuje ich jak równych. Twierdzi, że Portugalczyk za każdym razem stara się zmniejszać presję na tyle, ile się da i jest przygotowany, aby zrobić coś skandalicznego, byle tylko odciągnąć krytykę od własnych graczy. „Niczym generał przy linii bocznej boiska dowodzi swoimi żołnierzami. Czasami traci panowanie nad sobą, lecz po to, żeby wyzwolić jeszcze większą wolę pokonania rywali u swoich zawodników. Sprawia, że to staję się walką nas z resztą świata” – tłumaczył w rozmowie z żurnalistami BBC Sport.

Jesteśmy tym, co myślimy

Burtona dodaje, że słowa mogą złamać ducha przeciwnika, zniszczyć jego pewność siebie i odebrać mu atuty. Słowa, które wsączają się do głowy, zapuszczają tam korzenie, kwitną i nie chcą z niej wyjść nawet w trakcie ważnych pojedynków, które sieją zamęt i obniżają poczucie własnej wartości.


Peter Gabriel śpiewał niegdyś, że robimy to, co nam każą. Guardiola rozkazując, by Götze i Thiago rozgrzewali się w stadionowych korytarzach pokazał, że spotkania można wygrać nie tylko dzięki taktyce, sile, potencjale i umiejętnościom graczy, ale także dzięki takim psychologicznym niuansom. A najdobitniej pokazał, że wojny piłkarskie rozgrywa się przede wszystkim w głowach. 

1 komentarz:

  1. To są właśnie te detale..:-) czasem brakuje takich rzeczy w PL ekstraklasie, zawsze denerwuje mnie stwierdzenie typu "nawet sprzątaczka poprowadziła by ten zespół do mistrzostwa" - a są trenerzy, którzy naprawdę dają tą wartość dodatnią - jak Pep, Jose itp..

    OdpowiedzUsuń