czwartek, 24 października 2013

Bohater mundialu przegrał mecz życia


30 minuta spotkania, lewym skrzydłem naciera Diouf, urywa się francuskiemu obrońcy, wbiega w pole karne i dośrodkowuje po ziemi. Nadbiegający Petit trąca piłkę, ta odbija się od Bartheza i trafia pod nogi Diopa. Sekundę później ląduje w siatce. 31 maja 2002 roku dla Senegalczyków kula ziemska przestała się obracać, a słońce świeciło jedynie dla nich. Płynące codziennymi obowiązkami i własnym, zawsze niespiesznym rytmem życie, stało się znośne i radosne. Swoje wyjątkowe chwile przeżywał wtedy również Bruno Metsu – selekcjoner Senegalu oraz bohater mundialu w Korei i Japonii.
Metsu rzuca czary

„Kiedy przeczytałem im uwagi Pelego, który stwierdził, że Senegal jest najsłabszym ogniwem grupy, natychmiast zauważyłem błysk w ich oczach. Wiedziałem, że będą walczyć niczym lwy” – wspominał dla „The New York Times” francuski szkoleniowiec. Przed meczem z „Trójkolorowymi” na okrągło wpajał swoim podopiecznym, że mistrzowie świata i Europy posiadają słabe punkty. Pokazywał analizy, używał kaset wideo, po to, by Senegalczycy uwierzyli. Uwierzyli, że Henry i spółka rzeczywiście pochodzą z Ziemi. I tak jak każdy człowiek mają swoje słabości.

Okrasił to płomienną tyradą w szatni tuż przed pojedynkiem. A wszystko zwieńczył wspomnianymi słowami brazylijskiego króla futbolu. I tylko w duchu mógł sobie pomyśleć, żeby cały ten motywacyjny trud nie poszedł na marne. Nie poszedł, efekt był piorunujący i przerósł najśmielsze oczekiwania. Senegal zadziwił świat i nie przestawał go zadziwiać przez kilka następnych dni. Od wygranej z Francją rozpoczął się niezwykły marsz debiutantów, totalnych żółtodziobów, który zakończył się dopiero w ćwierćfinale mistrzostw.

Metsu otrzymał przydomek „Biały Czarnoksiężnik”, bo, w istocie, można było odnieść wrażenie, że coś z magii musiało w nim być, jakaś cząstka zdolna zmieniać lub zaklinać rzeczywistość. Pojawił się zupełnie znikąd, tak jakby został przysłany tam przez wyższe siły, wyłącznie po to, aby spełnić swoją misję. O jego wcześniejszych trenerskich przygodach nie ma nawet, co wspominać, pracował w mało ciekawych piłkarskich miejscach i nie osiągał niczego wartego zapamiętania. Senegal, reprezentacje bez jakichkolwiek wówczas futbolowych sukcesów, objął w 2000 roku.
Wystarczyły dwie wiosny, by w kompletnie nieprawdopodobny sposób z szaraków i przeciętniaków uczynić potężniejszą na Czarnym Lądzie ekipę, która na kontynencie siała postrach, a i poza nim mogła napsuć krwi każdemu przeciwnikowi.
To za jego schedy Senegal po raz pierwszy i ostatni do tej pory zagrał w finale Pucharu Narodów Afryki. Po raz pierwszy i ostatni również wystąpił na mundialu. To dopiero za jego panowania „Lwy Tarenga”, jak zwykło się określać tę drużynę, zaczęły pożerać rywali. Metsu wniósł niespotykanego wcześniej ducha walki i wolę zwycięstwa. Choć miejscowi, od wieków wdychający opary religii voo doo i rdzennych wierzeń, wiedzieli swoje i na pewno stwierdzili, że to była prawdziwa magia.
Swoistym apogeum magiczności możemy za to nazwać 30 minutę pojedynku z obrońcami tytułu i bramkę Diopa. W późniejszych latach okaże się, że najpiękniejszą chwilę w szkoleniowej karierze Francuza. Wspomnienie, które towarzyszyć mu będzie przez kolejne sezony wzlotów i upadków, powodujące, że żaden następny sukces nie będzie już smakował równie dobrze.
Ucieczka z Czarnego Lądu
„Nie trzeba być wielkim trenerem, aby ustawić zespół w systemie 4-4-2 czy 4-3-3. Motywowanie graczy, budowanie w nich pewności siebie, obserwowanie, jak rosną mentalnie… futbol to nie tylko taktyka i niektórzy ludzie o tym zapomnieli” – pouczał podczas mistrzostw w Korei i Japonii żurnalistów „The Guardian”.
Jonathan Wilson w artykule dla „The National” fenomen Metsu oraz reprezentacji Senegalu wyjaśniał tym, że byli dla siebie po prostu stworzeni. Francuz trafił, więc do kraju i drużyny, które idealnie wpasowały się w jego charakter oraz styl pracy.
Przede wszystkim niczego swoim podopiecznym nie narzucał. Wolał wysłuchać zawodnika niż go ukarać. Tak też się stało w trakcie mundialu. Kiedy Khalilou Fadigę oskarżono o kradzież naszyjnika z jednego ze sklepów jubilerskich w Korei Południowej na tydzień przed meczem z „Trójkolorowymi”, zaakceptował wyjaśnienia gracza, który mówił o nieodpowiedzialnym wybryku, i nie odesłał go do domu.
Filozofia gry zaś opierała się na atrakcyjnym futbolu, na zabawie w piłkę, lecz także na luźnym podejściu do spraw poza boiskowych. Gdy zaskoczeni dziennikarze odkryli, że zawodnicy Senegalu na dzień przed spotkaniem z Francją o drugiej w nocy uprawiali zapasy w hotelu, Metsu skwitował, że każdy przygotowuje się w taki sposób, jaki mu najbardziej odpowiada. Tłumaczył dalej publicystom „The Guardian”: „Piłka nożna jest zabawą, doskonale wiem, co gracze robią na treningu i na, co mogą sobie pozwolić poza nim”.
Metsu wycisnął z własnych zawodników maksimum, a sam mundial w Azji był najpiękniejszą przygodą w jego karierze. Opowiadał w wywiadzie dla „The Guardian”: „Smakowanie mistrzostw świata jest magiczne, czujesz się jakbyś pochodził z innej planety”.
Po bezprecedensowych mistrzostwach roku 2002 francuskiego szkoleniowca w tym afrykańskim państwie spotkała… krytyka. Jeszcze po triumfie w meczu otwarcia ogłaszali święto narodowe, a po powrocie media miały już mu za złe, że w spotkaniu z Turcją wystawił identyczny, wyczerpany poprzednimi bojami, skład i że nie stosował odpowiedniej rotacji. Dziennikarz Babacar Louis Camara na łamach magazynu „Le Soleil” pisał dosadnie: „To, co powiem jest paskudne, ale zostaliśmy pokonani z powodu złego prowadzenia reprezentacji”.
Metsu jeszcze tego samego roku opuścił Czarny Ląd. Musiał czuć jedynie rozgoryczenie, gdyż zaoferował Senegalowi wszystko, przeszedł nawet na islam i przybrał imię Abdul Karim, a w zamian otrzymał tylko ludzką złość. Zakotwiczył na Bliskim Wschodzie, który stał się dla niego drugim domem do końca jego trenerskich dni.
W 2003 z Al Ain sięgnął po azjatycki puchar mistrzów. Ten katarski zespół zaszedł tak daleko po raz pierwszy i ostatni. W 2007 poprowadził Zjednoczone Emiraty Arabskie do historycznego, pierwszego zwycięstwa w Gulf Cup of Nations. Żadne z tych osiągnięć nie mogło się jednak równać z tym z lata 2002 roku.
Ostatni mecz
„Nie byłbym znany, gdybym nie wyjechał pracować do Afryki” – oświadczył w 2003 roku w wywiadzie dla agencji prasowej APS. Siedem lat później u „Białego Czarnoksiężnika” wykryto nowotwór. Raka jelita grubego zdiagnozowano w momencie, gdy po Diego Maradonie obejmował katarski Al Wasl. Natychmiast zrezygnował z trenowania klubu i poddał się chemioterapii.
W rozmowie z żurnalistami francuskiego dziennika „L’Equipe” zwierzał się, że słowa lekarzy brzmiały niczym wyrok. Dowiedział się o przerzutach na płuca oraz wątrobę i że pozostały mu trzy miesiące życia: „To był ogromny szok. Od razu zacząłem leczenie. Kiedy udałem się do szpitala, jeździłem już na wózku inwalidzkim. Byłem bardzo słaby, lecz nie chciałem nawet myśleć o tym, by się poddać”.
W ciągu kuracji stracił 17 kilogramów: „W lutym nikt nie zauważył, że miałem zapalenie płuc. Dopadło mnie akurat w trakcie chemioterapii. Przez dziesięć dni balansowałem między życiem a śmiercią. To najcięższa walka jaką kiedykolwiek stoczyłem. 90% ludzi umiera w podobnych sytuacjach, ja mam natomiast niesamowite pragnienie, aby żyć dalej”.
Dawniej wmawiał futbolistom, że oto przed nimi mecz życia, w którym zwycięstwo należy wyszarpać za wszelką cenę. W tym roku to on brał w nim udział, co podkreślał na łamach „L’Equipe”: „Czasami, przed ważnym pojedynkiem, mówi się piłkarzom, że to mecz ich życia. Ale zazwyczaj tak nie jest. A dzisiaj, tak, to ja gram w meczu o swoje życie”. Tego meczu Bruno Mestsu jednak nie wygrał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz