czwartek, 14 lutego 2013

PNA 2013: rzeź faworytów, skorumpowany trener i kontroler lotów



Puchar Nardów Afryki to turniej, który jak żaden inny na świecie upodobał sobie niespodzianki oraz czysty przypadek. Jak żaden inny na globie nienawidzi faworytów i wielkich gwiazd. To rozgrywki, które piszą osobliwe i właściwe tylko sobie scenariusze. Słabiznę piłkarską, niedostatek bramek, niedobór świetnych i zaciętych bojów rekompensują zbiorem mniej lub bardziej niecodziennych opowiastek, w które ostatnimi czasy obrodziło wyjątkowo.

Nawyk przegrywania

Oto bowiem do finału zawędrowała Burkina Faso. W rankingu FIFA sklasyfikowana na 92 pozycji. Spośród wszystkich uczestników zmagań w RPA jedynie Etiopia, Demokratyczna Republika Kongo i Niger uplasowały się niżej.

Po wicemistrzostwo sięgnęła drużyna, dla której jedynym słodkim wspomnieniem z futbolowej przeszłości było czwarte miejsce mistrzostw Czarnego Lądu z 1998 roku, skądinąd zdobyte u siebie. Do tegorocznego turnieju nie wygrała meczu PNA poza granicami swego kraju. Jej bilans wyglądał gorzej niż mizernie: dwadzieścia sześć pojedynków, ledwie trzy zwycięstwa, cztery remisy i aż dziewiętnaście porażek. Z poprzednich siedemnastu konfrontacji reprezentacja Burkina Faso nie wygrała ani jednego, zremisowała pięć i przegrała dwanaście. Wiktoria z Etiopią 4-0 była pierwszą w tych rozgrywkach od czternastu lat.

Najlepszy start zanotowała właśnie w tym roku. Jeżeli wcześniej kwalifikowała się na zawody, to prawie za każdym razem odpadała, zanim te na dobre się rozkręciły – zazwyczaj w rundzie grupowej. Zeszłe, rozegrane raptem kilkanaście miesięcy temu, zakończyła na dnie grupy z trzema porażkami i dwoma strzelonymi golami.

Jadąc do RPA jej gracze, szkoleniowcy i kibice niemal każdą zdobycz punktową uznaliby za porządny wynik, wyszarpanie zwycięstwa za spore osiągnięcie, a wtargnięcie do fazy pucharowej za unikalne wydarzenie w dziejach tamtejszej piłki kopanej. Na określenie obecnego sukcesu - wicemistrzostwa Afryki - brakuje im po prostu skali i słów. Po drodze do finału zdystansowali obrońcę trofeum – Zambię – i jednego z hegemonów – Ghanę. Dziennikarz z Burkina Faso grzmiał na łamach okolicznej gazety: „Kto nie wierzy w cuda, ten nie jest realistą”.


Państwo, które w futbolu przyzwyczaiło się do notorycznych klęsk i upokorzeń, musiało nagle nauczyć się cieszyć wiktoriami. Fani z ponurej jawy przenieśli się w strefę marzeń sennych, a potem z trudem uzmysłowili sobie, że to, co powinno wyglądać niczym wyśniony sen, okazało się tak naprawdę wspaniałą rzeczywistością.
Kanciarz na ławce trenerskiej

Żeby było ciekawiej, to tę niebywałą wędrówkę na wierzchołek afrykańskiej piłki przebyli pod wodzą trenerskiego wygnańca, szukającego odkupienia za błędy z przeszłości w odległych od własnej ojczyzny krainach.

Paul Put będąc niegdyś szkoleniowcem SK Lierse, maczał palce w procederze szwindlowania meczami. Został oskarżony o przehandlowanie paru spotkań i o kontakty z biznesmenem Ye Zheunem, który prowadził szemrane interesy z azjatyckimi syndykatami przestępczymi. Chińskiemu przedsiębiorcy wystawiono nakaz aresztowania. Tymczasem zbiegł on z Belgii i wyparł się wszystkiego. Zarzuty postawiono czterdziestu osobom, ale ukarano wyłącznie dzisiejszego opiekuna Burkina Faso.

Po latach Put stwierdził, że czuł się kozłem ofiarnym skandalu: „Cały belgijski futbol był wtedy chory. Szantażowała mnie mafia. Moje dzieci nie były bezpieczne. Grozili mi przy użyciu broni palnej. Zostałem zmuszony do ustawiania pojedynków, niemniej to za duże słowo. Zespół był wówczas w złej sytuacji. Nie miał nic – nadziei, pieniędzy, niczego. Zrobiono z tego szaloną historię manipulowania rezultatami, lecz pozostałe ekipy robiły dokładnie to samo”.

Rodzima federacja zawiesiła go na trzy sezony. Gdyby nie zawieszenie prawdopodobnie nigdy nie wyjechałby z państwa, tym bardziej nie trafiłby na Czarny Ląd i, kto wie, być może nigdy nie zyskałby rozgłosu. Stałby się kolejnym, zwykłym trybikiem w potężnej piłkarskiej machinie, w której tylko nieliczni potrafią się wybić i mieć swoje pięć minut.

Z Burkina Faso dokonał prawdziwego cudu. Zbudował doskonale zdyscyplinowaną i znakomicie zorganizowaną drużynę. Zadbał o mentalność swoich podopiecznych. Wiele czasu poświęcił psychologicznemu podejściu do rozgrywek. Przed końcem obozu przygotowawczego powtarzał graczom: „Na każdym turnieju zdarzają się niespodzianki”. Stworzył kompilację wideo, pokazującą niewiarygodne zwycięstwa Grecji na Mistrzostwach Europy w Portugalii, szczęście Chelsea w poprzedniej edycji Champions League i ubiegłoroczne, kompletnie nieprawdopodobne osiągnięcie Zambii. „Powiedziałem zawodnikom, że w futbolu możliwe jest absolutnie wszystko”. Kilkanaście dni później okaże się, że miał rację.

Choć jego zespół poniósł porażkę w finałowym boju, to żaden z reprezentantów z pewnością nie uważa się za przegranego. Przecież przed PNA nikt nie postawiłby nawet złamanego grosza na to, że wyjdą z grupy. Podobnie zresztą, na Republikę Zielonego Przylądka. To drugi z wielkich wygranych niedawno zakończonych zmagań.


Przyjaciel Mourinho
Reprezentacja z tego maleńkiego archipelagu – liczba mieszkańców nie przekracza pół miliona, a jedna piąta zmieściłaby się na stadionie otwierającym mistrzostwa - jeszcze parę miesięcy wstecz zajmowała w rankingu FIFA 182 miejsce. Teraz plasuje się na 70. Monstrualny skok wzwyż o przeszło sto pozycji zawdzięcza historycznemu awansowi i grze w Pucharze Narodów Afryki. Sama obecność w nim mogłaby się wydawać ogromną nobilitacją dla tego niewielkiego państwa. Wtarabanienie się do ćwierćfinału, w którym uznali wyższość Ghany, można zaś śmiało traktować w kategoriach spełnionego „mission impossible”.

Republika Zielonego Przylądka to najmniejszy kraj, który kiedykolwiek brał udział w PNA. W eliminacjach do MŚ rywalizują dopiero od 2000 roku. W drodze na południowoafrykańskie zawody „Niebieskie Rekiny” zademonstrowały jak ostre mają kły i sensacyjnie wyeliminowały czterokrotnego triumfatora PNA - Kamerun.

Na jak daleką piłkarską prowincję się przenieśliśmy, uświadamia nam fakt, że na spotkania miejscowej ligi przychodzi średnio tysiąc widzów, na szczególnie ważne pojedynki w granicach pięciu tysięcy, a na meczach drużyny narodowej stadion wypełnia się siedmioma-ośmioma tysiącami kibiców.

Ich szkoleniowiec, Lucio Antunes, by objąć reprezentację musiał zaniechać wykonywania wyuczonego zawodu – od 1990 roku pracował jako kontroler ruchu lotniczego. Wieżę kontrolną na szatnię piłkarską zamienił dwa lata temu. Wcześniej wykonywał swoje obowiązki na wyspie Sal, jednej z dziesięciu, które tworzą maluteńką republikę położoną w samym sercu Oceanu Spokojnego, oddaloną o ponad 500 kilometrów od wybrzeży Czarnego Lądu.

Antunes reprezentował własną ojczyznę na poziomie międzynarodowym w tenisie i koszykówce. W jego menadżerskim CV odnajdziemy tylko jedną, krótką przygodę związaną z futbolem – był trenerem tymczasowym ekipy do lat 21 w 2006.

W grudniu ubiegłego roku spędził tydzień w Madrycie, podpatrując metody pracy Jose Mourinho. Potem telefonował do niego często, prosząc o porady. Jak na kontrolera lotów przystało wzniósł swoją reprezentację w przestworza i bezpiecznie wylądował na piłkarskich wyżynach.


Niespodzianka małego kalibru
O ile występy Burkina Faso i Republiki Zielonego Przylądka wolno uznać za pełnokrwiste sensacje, o tyle wyczyn Nigerii da się określić mianem drobnego zaskoczenia. Żadne bowiem znaki na niebie i ziemi tuż przed rozgrywkami nie wskazywały, że ten zespół będzie stać na wywalczenie złotego medalu. Ostatni raz dotarł do finału dwanaście lat wstecz. Ostatni raz Nigeryjscy zawodnicy wznieśli puchar osiemnaście lat temu.

Zawodzili wielokrotnie, mimo iż mieli mocną drużynę, wypchaną gwiazdorami najlepszych lig Starego Kontynentu. Zdecydowanie silniejszą niż tę współczesną. Toteż nastroje przed turniejem były nadzwyczaj posępne.

Jeszcze nigdy ten, mający gigantyczne piłkarskie aspiracje kraj, na PNA nie wysyłał równie młodej, niedoświadczonej i ubogiej w wielkie ikony futbolu kadry. Po raz pierwszy od dawna spostrzeglibyśmy w niej więcej anonimowych nazwisk niż rozpoznawalnych na kuli ziemskiej graczy. Znalazło się w niej, aż sześciu kopaczy z lokalnej ligi, co nie przydarzyło się od przeszło dwóch dekad. Średnia wieku wyniosła 24 lata, a zaledwie jeden spośród kadrowiczów przekroczył trzydziestkę.

Zespół Stephena Keshiego ponadto do zmagań w RPA przygotowywał się w piekielnie gorącej i nieprzyjemnej atmosferze. Chwilę przed wyjazdem selekcjoner wywalił Sholę Ameobiego i Petera Odemwingie, bo nie dopatrzył się u nich odpowiedniego zaangażowania. Danny Shittu z kolei sam zrezygnował. Przy ustalaniu kadry pominął Obafemi Martinsa i Taye Taiwo. Tydzień przed pierwszym meczem minister sportu bardzo poważnie rozważał zastąpienie Keshiego kimś innym.

Nieprzewidywalność przegania jakość

Puchar Narodów Afryki powtórnie dostarczył nam solidnej porcji urokliwych historyjek i nieplanowanych zdarzeń. Zabrakło natomiast futbolu przez duże F. To już powszechny problem - afrykańskie potęgi nieustannie rozczarowują, zaprzepaszczają szansę za szansą na kolejnych mistrzostwach kontynentu i Mundialu. Poziom stale się wyrównuje, pojawiają się nowe konkurencyjne ekipy, lecz prawdziwe mocarstwa nie posunęły się do przodu ani trochę, nawet o cal.

Wybrzeże Kości Słoniowej i Ghana zawiodły po raz enty. Ich zgraja wybitnie uzdolnionych zawodników starzeje się nieubłaganie, a na horyzoncie nie widać następców. Przed następnym Mundialem znowu stwierdzimy, że jakaś afrykańska drużyna może zaskoczyć świat. I ponownie nie powiemy, że któraś z nich będzie jednym z głównych pretendentów do medalu.

2 komentarze:

  1. Wybierz z nami najlepszą 11-stkę Primera Division , jej zmienników , trenera i stadion , zaczynamy od bramkarzy i gramy ustawieniem 4-4-2. http://163854758.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  2. Nigeria nawiązała do pięknych tradycji z lat 90-tych. Pamiętam jak emocjonowałem się ich występem na Mundialu w USA w 94. Yekini, Amokachi, Finidi, Amunike, Ikpeba...Teraz wrócili na piedestał

    OdpowiedzUsuń