poniedziałek, 11 marca 2013

Czas jest najprostszą rzeczą



Od dobrych paru lat nagminnie nas oszukują. Oszukują nie tylko wszystkich dookoła, ale także siebie samych. Okłamują swoje wyeksploatowane do granic możliwości mięśnie i wyniszczone godzinami maksymalnego wysiłku ciała. Co grosze, w swoim oszustwie zapędzili się tak daleko, że kwestionują odwieczne ziemskie prawo – wszystko podlega przemijaniu, a każda żywa istota starzeje się nieubłaganie.


Javier Zanetti i Ryan Giggs kpią sobie w żywe oczy z tego bolesnego prawidła naszego świata. Śmieją się do rozpuku, a wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że będą szydzić oraz oszukiwać jeszcze przez - przynajmniej - kolejny sezon. Już wiemy, że Walijczyk swój pobyt w Manchesterze przedłuży o następne dwanaście miesięcy. O nowym kontrakcie Argentyńczyka na razie mówi się nieoficjalnie, lecz wiele źródeł podaje, że gracz Interu umowę podpisze lada dzień.


Angielski i argentyński Benjamin Button


Powiedzieć, że czas się ich nie ima, to nic nie powiedzieć. Zdaje się, że u obu następuje identyczny proces, jak u tytułowego bohatera filmu „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona” – z biegiem lat, z roku na rok młodnieją w zadziwiający sposób.


Młodzieńcza werwa już od dawna powinna stanowić dla nich zapomniany relikt przeszłości. Tymczasem Zanetti w sezonie potrafi rozgrać pięćdziesiąt spotkań. Od 2002 roku nie zdarzyło się, by wystąpił w mniejszej ilości meczów. W ciągu sezonu pokonuje zazwyczaj największy dystans spośród kolegów z zespołu. Najczęściej również przewyższa pod tym względem większość futbolistów z włoskiej ligi.


Zasłużył sobie na przydomek „Il Trattore”, co w języku polskim oznacza traktor, ze względu na swoje niewyczerpywalne złoża energii. Zasuwa za piłką niczym zaprogramowana maszyna, która zaprzestaje swego obłąkańczego pędu dopiero w momencie, gdy wybrzmi ostatni gwizdek arbitra. Nieważne są kilometry, które jego organizm pokonał w trakcie meczu. Nieistotne są minuty, w których jego mięśnie pracowały na najwyższym poziomie.


Niezłomność i żelazna kondycja to jego znaki rozpoznawcze. W spotkaniu z Bologną w Pucharze Włoch sprzed kliku tygodni doszło do dogrywki. W niej na zawodnika najmniej zmęczonego wyglądał prawie 40-letni Zanetti. Argentyńczyk w 110 minucie przeprowadził rajd, który mógł zakończyć zdobyciem bramki, ale trafił tylko w słupek.


Giggs w trakcie zaciętych i wyczerpujących bojów wygląda na młodzieniaszka, który ledwie wczoraj rozpoczynał piłkarską przygodę. Od pierwszej do ostatniej minuty ugania się za futbolówką bez utraty tchu od jednego pola karnego do drugiego, nic sobie nie robiąc z tego, że w nogach po raz enty ma minuty morderczego meczu. Pod względem wytrzymałościowym nie odstaje zupełnie od graczy młodszych o ładnych kilkanaście lat i uboższych w boiskowy staż o setki godzin. Mogliśmy się o tym dobitnie przekonać, oglądając niedawny hitowy pojedynek Ligi Mistrzów pomiędzy „Czerwonymi Diabłami” a „Królewskimi”.


Walijczyk przywdziewa koszulkę Manchesteru United od marca 1991 roku. To jego dwudziesty trzeci sezon w Premier League. W każdym wpisywał się na listę strzelców. Nawet teraz, kiedy zbliża się do czterdziestki umie skutecznie wybawić swój zespół z opresji – będąc asystentem lub egzekutorem.


Argentyńczyk po stadionach Serie A biega niezmordowanie od niespełna dwóch dekad. Jest rekordzistą pod względem liczby występów w lidze włoskiej wśród wszystkich obcokrajowców, którzy przemierzyli murawy Półwyspu Apenińskiego. Wyżej od niego w ogólnej klasyfikacji znajduje się tylko Paolo Maldini, którego zresztą zawodnik Interu pragnie prześcignąć. Brakuje mu pięćdziesięciu spotkań.


Do Mediolanu przybywał z etykietą gracza kompletnie anonimowego. Do stolicy mody przyleciał jedynie z torbą i butami piłkarskimi. Przeciskał się pośród kibiców, a gdy odbyła się jego oficjalna prezentacja, każdy zastanawiał się z kim ma do czynienia. Dziś to żywa legenda „Nerrazurrich”. Przetrwał rządy siedemnastu menadżerów. Wybitni specjaliści ławek trenerskich przychodzili do klubu i się z nim żegnali, wielkie gwiazdy futbolu przyjeżdżały i odjeżdżały, a on jak trwał, tak trwa nadal. Od czternastu lat nosi opaskę kapitańską ekipy z północy Italii, od osiemnastu niezmiennie zachwyca sympatyków Interu, gra w tej samej fryzurze i chodzi do tego samego fryzjera, który jest fanatykiem Milanu.


Przyglądając się karierze Giggsa nie uwolnimy się od natrętnego pytania: czy jeden zawodnik może rozegrać więcej meczów w Premiership – odkąd ją utworzono, czyli od 1992 roku – niż znana angielska drużyna, dosyć utytułowana, którą aktualnie w przedsezonowych prognozach zalicza się zawsze do faworytów rozgrywek? Odpowiedź brzmi twierdząco. Walijczyk zagrał w 612 spotkaniach w Premier League, dokładnie o trzydzieści więcej niż Manchester City.


Mając na karku tyle lat, co Giggs powiedzielibyśmy, że to po prostu niemożliwe. Niemożliwe, aby grać na tak niebotycznie wysokim poziomie i w takim piekielnie ambitnym klubie, jak Manchester United. Nierealnym byłoby już wyobrażenie sobie takiej sytuacji. Jeśli jakimś cudem ujrzelibyśmy to oczami wyobraźni, momentalnie stwierdzilibyśmy z pełnym przekonaniem, że to gracz wiecznie młody.


Czy istnieje zatem sekret ich długowieczności? Jak tłumaczyć ten fenomen? Gdzie należy szukać wskazówek do rozwikłania tej fascynującej łamigłówki i czy można w ogóle znaleźć jedno, proste wyjaśnienie piłkarskiej nieśmiertelności obu zawodników?


Zagadka nieśmiertelności


By nieco rozświetlić współczesną frapującą tajemnicę Giggsa, trzeba cofnąć się do 2001 roku. Wówczas, na treningu poprzedzającym mecz z Bayernem Monachium, skrzydłowy „Czerwonych Diabłów” po raz kolejny doznał paskudnego urazu ścięgna udowego: „Byłem wtedy niewiarygodnie przygnębiony. Sądzę, że to był ten przełomowy dzień, kiedy zdałem sobie sprawę, że muszę coś z tym wszystkim zrobić. Musiałem przestać pić alkohol, zwrócić uwagę na jedzenie i zacząć dietę. Kontuzje wykluczały mnie z dziesięciu-piętnastu gier w sezonie, a nie miałem jeszcze trzydziestki”.


Tej feralnej jesieni Walijczyk zagrał raptem w trzech meczach na przestrzeni dwóch miesięcy. Ku własnemu zaskoczeniu, zorientował się, że od momentu pierwszej poważnej kontuzji nie dawał z siebie maksimum: „Nie biegałem pełną parą od czasów, gdy miałem dwadzieścia lat, ponieważ starałem się być ostrożny po groźnym i nieprzyjemnym urazie łydki”.


Niespodziewanym wybawieniem stała się joga. Wyłącznie zbieg okoliczności spowodował, że trafił na tego rodzaju zajęcia. Akurat wtedy w klubie pracowała terapeutka praktykująca jogę. „Pierwsze zajęcia wyczerpały mnie doszczętnie. Wróciłem do domu i spałem przez trzy godziny” – opowiada.


Dla gracza joga okazała się swoistym balsamem na długotrwałe urazy ścięgien, wydłużając jego karierę i nieoczekiwanie zmieniając jej trajektorię - wraz z wiekiem cierpiał na coraz mniejszą ilość kontuzji: „Joga bardzo mi pomogła. Pomaga mi w treningach, bo daje elastyczność i siłę. To jedna z przyczyn, dla których wciąż gram. Zacząłem ją uprawiać, mając trzydzieści lat, bo próbowałem rozwiązać swoje problemy zdrowotne. Dzięki niej jestem teraz bardziej giętki niż dwadzieścia lat temu. Praktykowanie jogi, chodzenie na wizyty do osteopaty i zabiegi akupunktury stały się moją codzienną rutyną”.


Recepta na wieczną młodość u Javiera Zanettiego prezentuje się trochę pospoliciej. Tajnikami tej łatwej łamigłówki są zwyklejsze w świecie rzeczy i wartości: „Po pierwsze i przede wszystkim przygotowanie do meczów. Istotne są treningi z dużą intensywnością. Na każdym z nich ćwiczę tak, jakby był to finał Ligi Mistrzów. Wiele dla mnie znaczy to, że żyję w harmonii i spokoju z moją rodziną, dzięki czemu mogę skupiać się tylko i wyłącznie na futbolu. Ponadto nie wybiegam myślami w przyszłość, nie lubię niczego planować. Żyję z dnia na dzień. Czerpię radość z tego, co robię i potrafię cieszyć się z małych rzeczy”.


W tym zwykłym piłkarskim życiu da się jednak odnaleźć nietypowe zwyczaje, jak chociażby kąpiel w lodzie: „Ważna jest regeneracja, która po ciężkich spotkaniach staje się wręcz kluczowa. Aby błyskawicznie odzyskać sprawność po meczu i przygotować się do następnego trzeba zanurzać się w lodzie. To naprawdę pomaga. Poza tym dużo śpię”.


Giggs zdradza, że innym powodem jego długowieczności jest to, że nigdy nie zadowolił się tym, czego dokonał: „Kiedy byłem młody, chciałem grać dla Manchesteru. Wystąpić choć raz. Tylko jedno pragnienie, by wejść do pierwszego zespołu i tam pozostać. Potem stałem się pazerny. Chciałem być w drużynie cały czas i strzelać dla niej gole. Po paru sezonach pragnienie ciągle istniało, a wyzwania wciąż pociągały. Później zrobiłem się zachłanny i chciałem zdobywać trofea. Coraz więcej i więcej”.


Obaj to maniakalni perfekcjoniści, dla których nie ma świata poza boiskiem. Obaj mają obsesję na punkcie codziennej rutyny. Zanetti ćwiczy każdego dnia. Gdy pozostali wakacje spędzają na słonecznych plażach, jego można spotkać na boiskach treningowych Interu. Legenda głosi, że pojechał na sesję treningową nawet w dniu swojego ślubu.


Giggs niegdyś zjawiał się w ośrodku treningowym o 10:20, dziesięć minut przed rozpoczęciem ćwiczeń. Obecnie w ośrodku pojawia się o 8:30, a ćwiczenia kończy o 14. Rozciąga się przez godzinę przed i po zajęciach. Nawet dziś zostaje po treningach i ćwiczy elementy gry, które już dawno opanował niemal do perfekcji. Jeżeli nie jest zadowolony z własnego występu, np. jeśli nie udawały mu się dośrodkowania, to na treningi przychodzi z myślą, żeby ten element poprawić.


Bandyci czasu


Jeżeliby zmierzyć dystans jaki obaj pokonali na boiskach, to wyszłoby, że przebiegli odległość mniej więcej równą połowie równika – około dwudziestu tysięcy kilometrów. Jeżeliby zliczyć czas, który spędzili na murawach, to wyszłoby, że nie wyściubili nosa spoza nich przez okrągłą kalendarzową wiosnę – prawie 140 tysięcy minut. A licznik nadal bije jak szalony.


Pomimo sędziwego piłkarskiego wieku potrafili wspaniale dostosować się do futbolowej rzeczywistości, która non stop podnosi poprzeczkę trudności, wymagając od zawodników coraz większej intensywności i szybkości w grze. Walijczyk lewe skrzydło zamienił na środek pola, a rajdy z piłką na dostarczanie jej w obręb pola karnego. Argentyńczyk przegrywając kilka wiosen temu rywalizację na prawej stronie defensywy z Maiconem przeniósł się na przeciwną stronę, a gdy kontuzje zmogły środkowych pomocników, skutecznie wypełnił lukę.


Oglądając obu w akcji za każdym razem udaję się w sentymentalną podróż do lat dzieciństwa, do zamierzchłej ery futbolowych herosów i bogów, meczów piłkarskich, które w chłopięcej wyobraźni urastały do rangi śmiertelnych walk gladiatorów. Obaj zasiadali wówczas w panteonie największych i właśnie uświadamiam sobie, że po tylu latach zasiadają tam nadal. Nadal odgrywają istotne role w swoich zespołach, ani myśląc o emeryturach.


Chyba żadna siła na ziemi nie jest w stanie zmusić ich do zawieszenia butów na kołku. Tym bardziej płynący nieubłaganie czas, który zdaje się być najprostszą z przeszkód. Giggs i Zanetti stworzyli nam magiczną iluzję, której pozazdrościłby im sam Houdini.

1 komentarz:

  1. Bardzo ciekawy artykuł, o tych dwóch tytanach pracy. Takich legend może pozazdrościć każdy klub na tym kontynencie i poza nim ;). Szkoda, że epoka takich ludzi jak Maldini, Zanetti czy Giggs się kończy...

    OdpowiedzUsuń