środa, 6 lutego 2013

Bradford – Swansea: a kind of magic



Obie drużyny w ligowych rozgrywkach dzieli 69 miejsc, a już niedługo zmierzą się na Wembley. Jedni coraz śmielej myślą o podboju Premiership, drudzy główkują intensywnie jak przetrwać następny miesiąc, a mimo to spotkają się w finale Pucharu Ligi Angielskiej. Jednym ambicja nie pozwala zadowalać się drobiazgami i zmusza do wyznaczania sobie wielkich celów - zamaszystym krokiem chcą wedrzeć się do czołówki wyspiarskiego futbolu. Drudzy drobnostkami się zadowalają, żyją z dnia na dzień, twardo stąpając po ziemi i wykonując maleńkie kroczki naprzód, ze spokojem pragną spoglądać w niejasną przyszłość.

To będzie jeden z najbardziej zadziwiających finałów ostatnich lat. Naprzeciw siebie staną wschodząca siła Premier League – Swansea – i czwartoligowy szarak – Bradford. Choć zderzą się dwie odległe o lata świetlne, zupełnie odmienne piłkarskie planety, to łączy je więcej niż moglibyśmy sobie wyobrazić.  

Czarno-biała historia

Dzieje obu zespołów są bliźniaczo podobne. Te założone w małych mieścinach na początku XX wieku kluby przez szmat czasu spowiła ciemność i odcienie szarości. Pałętały się one po niższych klasach rozgrywkowych, lawirowały pomiędzy marną futbolową egzystencją a całkowitym unicestwieniem i kompletnym zapomnieniem. Jedynym osiągnięciem godnym odnotowania był triumf Bradford City w Pucharze Anglii w 1911 roku.

Dość powiedzieć, że – wyjąwszy bieżące chlubne dokonania Swansea – przez blisko wiek swego istnienia spędziły ledwie dwa sezony w na szczytach angielskiej ligi.

Pierwsze wyjście z mroku „The Swans” nastąpiło na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Pod wodzą Johna Toshacka pięli się w górę nadspodziewanie łatwo. W 1977 roku trener oraz jego podopieczni wsiedli do windy na czwartym piętrze rozgrywek i w oka mgnieniu – w 1981 - wysiedli na pierwszym. Wystarczyły cztery lata, by wywalczyli trzy kolejne awanse. 

Potem los nie był już tak łaskawy. Krótki, bo zaledwie trochę ponad dwudziestomiesięczny, pobyt w First Division i znacznie szybsza niż rozwój agonia. W cztery wiosny walijska ekipa wyszła z ponurych okręgowych lig i trafiła do barwnego świata gwiazdorów oraz sławnych drużyn. Cztery następne wiosny i zsunęła się na samo dno. Ponownie znalazła się na piłkarskiej prowincji, gdzie miała skonać ostatecznie. Groziła jej likwidacja, a dosyć niespodziewany ratunek przyszedł ze strony lokalnego biznesmena Dougha Sharpe’a.

Bradford City na swoje dni chwały musiało poczekać nieco dłużej. Dopiero tuż przed końcem wieku dostąpiło zaszczytu gry w Premiership. Wracając jednak do połowy lat osiemdziesiątych warto wspomnieć, że, kiedy fani Swansea przeżywali trudne chwile i martwili się o przyszłość swojego zespołu, tak nieuchronnie zbliżającego się ku totalnemu upadkowi, sympatycy „The Bantams” musieli znieść znacznie bardziej traumatyczne zdarzenie.

Najczarniejszy z dni – Valley Parade w ogniu

Był 11 maja 1985 roku. Martin Fletcher miał wówczas dwanaście lat. Wraz z ojcem, bratem, wujkiem i dziadkiem jechał na pojedynek między Bradford a Lincoln. Wtedy jeszcze nie wiedział, że dla czterech członków jego rodziny będzie to ostatni mecz, jaki obejrzą w swoim życiu. W najgorszych koszmarach nie mógł przypuszczać, że tylko on opuści stadion i wróci do domu sam. Że jego ojciec, brat, wujek i dziadek już za parę godzin nie będą żyć.

W 40 minucie spotkania na w całości zrobionej z drewna trybunie zaczął rozprzestrzeniać się ogień. Uważa się, że pożar wzniecił niedopałek upuszczony przez któregoś z kibiców na stertę śmieci, leżącą pod trybuną. Ogień przybierał na sile z każdą sekundą. Wystarczyły cztery minuty, żeby caluteńka drewniana trybuna stanęła płomieniach. Łatwopalne tworzywa z jakich wykonano dach oraz intensywny wiatr wznieciły pożar i rozniosły go po obiekcie. Płonące belki oraz stopione materiały zlatywały na widzów.

George Mitchell, jeden z ocalałych, będzie później relacjonował dla BBC: „Ogień rozproszył się momentalnie niczym błysk. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego. Dym, który spowił wyjścia dusił, niesamowicie ciężko się oddychało”. Ściana czarnego, mocno toksycznego, wypełnionego tlenkiem węgla dymu przynosiła natychmiastowy zgon. W ten sposób zginą 43 osoby.

Tymczasem na stadionie wybuchła panika. Nie było gaśnic, które usunięto w obawie przed wandalizmem. Pozamykano wyjścia. Ludzie w popłochu szukali dróg ewakuacji. Ci, którzy wybrali ucieczkę przez boisko wybrali życie. Na tych, którzy udali się do korytarzy czekała śmierć.

Martin Fletcher opowiadał: „Oślepiającemu pożarowi towarzyszyła dziwna cisza. Moja świadomość została bezboleśnie zmiażdżona. Zaakceptowałem śmierć. Nie wiem, co potem dokładnie się wydarzyło, lecz postanowiłem uwolnić się z tej pułapki. Uciekałem sam i za wyjątkiem krótkiego, samotnego krzyku utrzymywała się niezmącona cisza. Przebiegłem prosto przez płonącą trybunę. Natrafiłem na mur, ale zostałem przeciągnięty nad nim przez innych fanów. Upadłem na murawę, podniosłem się i popędziłem, ile sił w nogach w bezpieczne miejsce. Ułamek sekundy później stadion stał w ogniu”.
 


W tym fatalnym wydarzeniu zmarło pięćdziesiąt sześć osób, a co najmniej dwieście kolejnych zostało rannych. Liczba ofiar byłaby znacznie wyższa, gdyby nie jedno kuriozalne niedopatrzenie. W tamtych czasach na większości brytyjskich obiektów boiska od trybun - ze względów bezpieczeństwa - odgradzał płot. Na Valley Parade, stadionie Bradford City, tego elementu zabrakło. Fletcher skonstatował: „Brak ogrodzenia uratował tego dnia życie tysiącom”.

Przyjemny odcień szarości

Kilka lat po tym tragicznym incydencie sympatycy klubu mogli wreszcie przeżyć utęsknione momenty radości. Dotychczasowe, nasycone wyłącznie paletą bezbarwnych kolorów dzieje, zastąpiły jaśniejsze odcienie. Czerń zupełnie niepostrzeżenie przeszła w błękit. „The Bantams” sezony 1999/2000 oraz 2000/2001 spędzili wśród najlepszych.

Piękne chwile minęły jednak o wiele szybciej niż kibice, by sobie tego życzyli i mogli w ogóle przypuszczać. A wszystko za sprawą ówczesnego prezesa Geoffrey’a Richmonda i jego sześciu tygodniom szaleństw latem 2000 roku.

Kiedy zespół cudem ocalał w debiutanckim sezonie w Premiership, wymknął się spod topora degradacji dzięki wygranej w ostatniej kolejce z Liverpoolem, Richmond zdecydował znacząco wzmocnić kadrę. Na nowych graczy wydał ponad osiem milionów funtów, sumę, której lwią część stanowiła pożyczka od korporacji Gerling. Sprowadził m. in. Dana Petrescu, Stana Collymore’a oraz Benito Carbone. Włoch okazał się największym z dziwactw prezesa. Zarabiał tam czterdzieści tysięcy funtów tygodniowo, więcej niż ówczesne gwiazdy Manchesteru United - Roy Keane oraz David Beckham.

Po transferowych wariactwach roczny fundusz płac wzrósł z 5 do 11 milionów. W skarbcu drastycznie zaczęło brakować pieniędzy. Przysłowiowym gwoździem do trumny stał się spadek do niższej ligi w 2001 roku.

Klub tonął. Debet sięgał 30 milionów. Władze pożegnały dziewiętnastu zawodników, w tym Carbone, który zgodził się na redukcję odprawy o połowę. Pozostałych prosili o odroczenie płatności. Aby pokryć należności wyprzedano dosłownie wszystko. Wyposażenie stadionu, aż po krzesełka dla widzów rozprzedano spółkom leasingowym. Nawet kapitan zespołu, David Wetherall, stał się własnością kompanii finansowej.

Niewiele to zmieniło. Portfel nadal świecił pustkami. Właściciele nie mieli trzystu tysięcy funtów, żeby opłacić miesięczne wynajęcie obiektu. W 2004 roku drużynę wystawiono na sprzedaż. Brakowało 24 godzin, a przestałaby istnieć. Wybawili ją sympatycy oraz miejscowy przedsiębiorca, miłośnik „The Bantams” – Mark Lawn. Udało się im przywrócić umarlaka do żywych, choć nie mieli pewności na jak długo.

Na przestrzeni sześciu lat Bradford City zaliczyło równie spektakularną plajtę, co Swansea w latach osiemdziesiątych. Kiedy przeszło dekadę temu ekipa z Bradford chyliła się ku upadkowi, drużyna z Walii chwiała się w posadach jednakowo mocno i również zabrakło raptem doby, by została wymazana z piłkarskiej mapy Wielkiej Brytanii.

„The Swans” paradoksalnie pomogły fatalne trzymiesięczne rządy Tony’ego Pettego. Ten Australijski finansista przejmował zespół, obiecując spłatę zadłużenia. Z obietnic się nie wywiązał. Nie posiadał środków na załatanie rosnącej dziury budżetowej. Zaczął ciąć koszty jego utrzymania. Wylał siedmiu graczy i ośmiu kolejnym obniżył wynagrodzenie o 70%.

To wtedy fani postanowili wziąć sprawy w swoje ręce. Wyszli na ulice, protestowali, założyli organizację kibicowską „Swansea City Supporter’s Trust”, która potem przysporzy im tyle dobrego. Ich determinacja i działania poszłyby na marne, gdyby nie uśmiech szczęścia.

Nie odkupiliby od Pettego klubu, gdyby nie zbieg okoliczności i pomoc człowieka interesu z RPA. Brian Katzen, którego firma znajdowała się Nowym Jorku, przebywał akurat w Londynie i kompletnie przez przypadek zauważył, że Swansea została wystawiona na sprzedaż. Zainteresował się ogłoszeniem, a jego późniejsze pieniężne wsparcie okazało się nieocenione.

Następne lata zarówno dla Swansea, jak i Bradford nie były pomyślne. Ciągle wypełniała je szarzyzna niższych klas rozgrywkowych, lecz była to szarość o stosunkowo przyjemnym odcieniu. Dawała względną stabilizację i szansę na przetrwanie. W tym miejscu losy obu ekip, przez tyle czasu tak łudząco podobne, rozchodzą się. Bradford City wciąż będzie tkwiło w niepewności, czasami wypożyczając bądź wyprzedając najwartościowszych zawodników, aby przeżyć dalsze dni. „The Swans” natomiast będą piąć się ku futbolowym wyżynom, a ich sympatycy coraz bardziej upajać świetlaną przyszłością.
 


„Swansea-lona”

Przenosząc się równe dziesięć lat wstecz zobaczylibyśmy zespół, który leżał na dnie czwartej ligi, ze stratą czterech punktów do następnego w tabeli Exeter City. Przegrał wówczas u siebie z Bury 2-3. Były to pierwsze jego trafienia od 449 minut. Trener zwierzał się wtedy, że klub stanął w obliczu zapomnienia, że groziło mu wyginięcie. Cudownie ocalał rzutem na taśmę - zwycięstwem z Hull w potyczce o być albo nie być.

Obecnie zajmuje ósmą pozycję w Premier League, a za niespełna trzy tygodnie wystąpi w finale Pucharu Ligi. W tym sezonie podopieczni Michaela Laudrupa pokonali już Chelsea i Arsenal w Londynie oraz Liverpool na wyjeździe.

Dekadę temu Swansea nie miała pieniędzy nawet na zapłatę rachunków za prąd. W poprzednim sezonie przyniosła ponad 15-milionowy zysk. Świętując początkowe sukcesy, nie dysponowała własnym ośrodkiem treningowym. Aktualnie ma supernowoczesny stadion, który wkrótce planuje powiększyć oraz dwa kompleksy treningowe.

To pierwszy drużyna z Walii, która wdarła się do Premiership i, która częściowo należy do jej fanów. 19,9% akcji oraz dyrektora w radzie posiada kibicowska organizacja „Swansea City Supporter’s Trust”.

Jeden z jej członków, Phil Sumblar, mówi: „Teraz postrzega się nas jako wzór do naśladowania. Nasz klub został zbudowany na fundamentach znikąd. Trudne lekcje, które dawniej otrzymaliśmy wpłynęły na formę zarządzania nim. Finansowa roztropność pozostaje kluczowym czynnikiem przy podejmowaniu jakichkolwiek decyzji”.

Walijska ekipa zachowuje wręcz zachwycającą płynność finansową. Nie szasta gotówką na prawo i lewo, rozsądnie inwestuje i spogląda tylko w dalekie jutro. Gdy awansowali do Premier League i wynagrodzenia dla zawodników wzrosły dwukrotnie – z przeszło 17 do prawie 35 milionów – to większość z nich podpisała klauzulę, redukującą zarobki o połowę w razie spadku.

Równie zachwycająca jest droga jaką przeszła drużyna, jeszcze w 2005 roku kopiąca w czwartej lidze, oraz styl gry określany mianem imitacji Barcelony – „Swansea-lona”. Na Wyspach to zupełnie nowa jakość. Jej siła tkwi w błyskawicznej wymienności pozycji i piłki, jej szanowaniu oraz ataku pozycyjnym. Niebywałą ewolucję zapoczątkował przed kilkoma laty Roberto Martinez. Jego myśl kontynuowali Paulo Sousa oraz Brendan Rodgers. Ten ostatni np. szukając bramkarza, zwracał uwagę przede wszystkim na umiejętność posługiwania się nogami.

Zespół błyszczy we wszystkich statystykach zliczających liczbę podań, ich skuteczność oraz procentowe posiadanie piłki. Kiedy występowali w 2 lidze wykonywali średnio o 312 więcej zagrań na mecz niż przeciętna drugoligowa ekipa. Pobili rekord ziem brytyjskich w ilości podań w trakcie jednego spotkania – 756. Kiedy debiutowali w Premiership, w swoim pierwszym pojedynku przeciwko Manchesterowi City, wymienili między sobą futbolówkę 159 razy częściej od rywali.

W poprzednim sezonie zajęli szóste miejsce na Starym Kontynecie pod względem dokładności podań - 85.6%, a w obecnym plasują się na dziesiątej pozycji – 84.9%. W ubiegłym sezonie w Europie wśród kopaczy najcelniej podających liderował Leon Britton – wyprzedził samego Xaviego. Aktualnie ośmiu z dziesięciu regularnie biegających po boiskach zawodników z pola, może pochwalić się ponad 80-procentową skutecznością zagrań.

Tego typu statystyki nie świadczą o tym, że styl Swansea to jedynie swego rodzaju sztuka dla sztuki. Taki sposób gry daje wymierne korzyści. Dziś klub nadal niezmiennie zachwyca, wspina się w ligowej tabeli coraz wyżej i patrzy na lokaty premiowane awansem do europejskich pucharów. Świeżo mianowany menadżer, Michael Laudrup, z ogromnym wyczuciem prowadzi swoich podopiecznych. Doskonale wkomponował w unikalny system nowych graczy, a najlepszym tego przykładem jest hiszpański goleador – Michu.

Ten szalony, szalony futbol

Przyszłość „The Swans” maluje się w kolorowych i wyłącznie przyjemnych dla oka barwach. Bradford z kolei nie może być pewnym praktycznie niczego, poza jednym – 24 lutego wybiegnie na Wembley, by zagrać o puchar Ligi Angielskiej.

W finale ujrzymy zatem drużynę stworzoną za 7,5 tysiąca funtów, która w ogólnym rozrachunku nie jest warta nawet funta kłaków. Jej udział w rozgrywkach miał skończyć się już dawno temu. Gdzieś pomiędzy rywalizacją z Wigan Athletic a Arsenalem. Ona jednak za każdym razem uciekała spod szponów faworyzowanych ekip i wymierzała im bolesnego prztyczka w nos. To pierwszy od pięćdziesięciu lat czwartoligowiec, który dofrunął do samiuteńkiego finału.

Naprzeciw wyjdzie zespół, któremu teraz wiedzie się wyjątkowo dobrze, ale, którego dzieje są jednakowo osobliwe i pokręcone. Swansea, podobnie jak Bradford, przez kawał czasu karkołomnie balansowała na linie zawieszonej tuż nad futbolową przepaścią.

Nawet wyobraźnia najbardziej natchnionych współczesnych pisarzy nie mogłaby zrodzić tak oszałamiającej opowieści. Nawet najbardziej pomysłowe i zbzikowane umysły Hollywoodu nie byłyby w stanie wykoncypować równie niezwykłego filmowego scenariusza.

Chyba każdy z nas lubi takie historie, wariackie i nierealne, bo pokazują jak przewrotny oraz nieprzewidywalny bywa piłkarski świat. Ponadczasowe motto wypływające z ust matki tytułowego bohatera filmu Forrest Gump, która mawiała: „życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiadomo, co ci się trafi”, nie znajdzie prawdopodobnie doskonalszego odzwierciedlenia nigdzie indziej niż w futbolu.

1 komentarz:

  1. Wybraliście najlepszą 11-stkę Premier League , jej zmienników , trenera i stadion. jeśli chcesz dowiedzieć się więcej wejdź w link poniżej. http://163854758.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń