wtorek, 4 listopada 2014

Za słabi na Europę?

Juventus z nożem na gardle i Romy ciąg dalszy monachijskiego koszmaru – to może być sądny tydzień dla zespołów z Półwyspu Apenińskiego w Lidze Mistrzów. Któż mógłby przypuszczać, że już na początku listopada będą one grać o być albo nie być w Champions League. Pytanie – co z tą włoską piłką – staje się więc coraz bardziej zasadne.

Jeśli Fabio Capello na łamach serwisu goal.com mówi, że Serie A nie jest na tyle konkurencyjna, by któryś z jej przedstawicieli mógł sięgnąć po puchar Ligi Mistrzów, a wtóruje mu Marcello Lippi, stwierdzając, że nie uczyni tego żaden klub z Italii w trakcie najbliższych dziesięciu lat, to w obliczu ostatnich popisów „Starej Damy” i „Giallorossich” trudno nie przyznać im racji. Jeżeli w latach dziewięćdziesiątych włoska liga przeżywała dekadę świetności, w następnym dziesięcioleciu dekadę schyłku, to teraz przeżywa dekadę szurania po dnie.

Tu żyją smoki

Dawniej podobno krainy nieznane i takie, w które nie warto się zapuszczać, oznaczano na mapach napisem „tu żyją smoki”. Podobnym mianem należałoby określić futbolową Italię lat dziewięćdziesiątych. Dla przeciętnego śmiertelnika-kopacza nie był to przyjazny teren, każdy jechał tam po najmniejszy możliwy wymiar kary i niemal wszystkie ekipy wracały na tarczy. Dość powiedzieć, że w latach 1989-1999 na 61 spotkań, jakie tamtejsze drużyny rozegrały u siebie w Pucharze i Lidze Mistrzów oraz ich eliminacjach, przegrały zaledwie trzy, a wygrały 77% z nich.

We wspomnianych powyżej latach kluby z Włoch docierały do 9 z 11 finałów Pucharu/Ligi Mistrzów. Rywalizację w finałach Pucharu UEFA czterokrotnie czyniły swoją wewnętrzną sprawą i tylko podczas jednego sezonu nie miały tam własnego reprezentanta. W sezonie 1989/1990 zgarnęły pełną pulę, sięgając po Puchar Mistrzów, Puchar UEFA oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Wyczyn ten powtórzyłyby w sezonie 1992/1993, gdyby nie porażka Milanu w inaugurującym Ligę Mistrzów finale. Dzisiaj kibic z Półwyspu Apenińskiego zachodzi w głowę, jak to się stało, że z najpotężniejszej, budzącej strach w całej Europie ligi, zrobiła się im taka, której nie boi się już praktycznie nikt.

Obecnie nie potrafią bowiem doczłapać się do półfinału Champions League od czasów Interu Mediolan José Mourinho. A za dobry sezon należy uznać taki, w którym posiadają reprezentanta w ćwierćfinale tych rozgrywek. Postrach wśród nich sieją ekipy pokroju Galatasaray, Benfiki czy Olympiakosu. Kraina futbolowych smoków zamieniła się w rejon piłkarskich nielotów, notujących blamaż za blamażem.

Utracony blask

Najsilniejsza niegdyś z lig, w której stężenie gwiazdorów na metr kwadratowy boiska było zdecydowanie najwyższe, nie miała żadnej konkurencji. Sama dla siebie stanowiła konkurencję, bo wtedy zdarzały się sezony, kiedy zespoły z Hiszpanii i Anglii razem wzięte miały tyle samo punktów w klubowym rankingu UEFA, co ich rywale z Italii.

Dawniej w Serie A wyczuwało się magnetyzm, który przyciągał największe futbolowe nazwiska. To były rozgrywki z gwiazdozbiorem niespotykanym nigdzie indziej, romantyczne czasy szatni po brzegi wypchanych piłkarskimi legendami. To była najpopularniejsza liga, transmitowana przez zagraniczne stacje telewizyjne, którą dało się oglądać każdej niedzieli nawet na samych Wyspach – popularny kanał Channel 4 Football Italia. Nowiuteńkie wtedy stadiony, słoneczny kraj, kilka potężnych drużyn, rokrocznie tłukących się do upadłego o tytuł mistrzowski i regularnie nokautujące przeciwników zza granicy – włoską ligę obserwowało się wówczas z wypiekami na twarzy.

To dlatego w ten stosunkowo niedawny blask tamtych zmagań tak trudno dziś uwierzyć i nie uznać go za miraż, coś złudliwego i nieprawdziwego. Bo jak komuś opowiedzieć o potędze zniszczonej na własne życzenie w ciągu kilkunastu lat? Jak wyjaśnić komuś, że obiekty straszące obecnie wyglądem, pamiętają jeszcze czasy świetności; że gwiazdy piłki lgnęły do Włoch niczym do ziemi obiecanej i nie stanowiły one jedynie domu spokojnej starości; że rekordom transferowym nie było końca i nikt nie wiedział, co to przykracanie pasa, a rywale, którzy tam zaglądali, szykowali się wyłącznie na nieuchronne ścięcie głowy? I w jaki sposób wreszcie wytłumaczyć spektakularny upadek Serie A?

Upadek

Przyczyn powinno doszukiwać się jeszcze prawdopodobnie w latach dziewięćdziesiątych. W latach niepodzielnego panowania tych rozgrywek, które swoją wielkością po prostu się zachłysnęły. To wtedy inne federacje zapoczątkowały zmiany i zaczęły gonić wyprzedzających ich o parę długości przeciwników z południa Europy.

Gdy Italia tylko patrzyła z zadowoleniem na własną supremację, w Anglii powstawała Premier League, stopniowo napływały do niej coraz większe pieniądze i światowej klasy gracze. Nieco później w Hiszpanii swoją galaktyczną erę powoli rozpoczynał Real Madryt, a niebywałą generację piłkarzy szkoliła Barcelona. W latach schyłku Serie A w Niemczech reformowano futbol na całego, szkółki mnożyły się jedna za drugą, budowano areny, liga stawała się coraz zamożniejsza i atrakcyjniejsza. Kiedy inne państwa rozwijały się piłkarsko, Włochy zadowoliły się tym, co mają i zostały w tyle.

A kiedy hossa na włoski futbol się kończyła, w finansowe tarapaty popadały ekipy jeszcze niedawno szastające gotówką na prawo i lewo. W latach 2002-2004 wyprzedaż w Lazio trwała w najlepsze, a upadłość ogłosiły Parma oraz Fiorentina. Totalny upadek wieńczyło „Calciopoli”. To ten skandal nad skandale podkopał pozycję Serie A na tyle, że jej globalny wizerunek cierpi do dziś. Tamtejsze rozgrywki utożsamia się obecnie tylko z ustawianiem meczów, korupcją, chuligaństwem, przemocą i rasizmem na stadionach.

Zmierzch

Sytuacji wcale nie poprawiają raz po raz wybuchające i zdające się nie mieć końca kłótnie o decyzje sędziowskie. Pojedynek Juventusu z Romą, który miał być hitem i wizytówką rozgrywek, stał się plątaniną słów i wypowiedzi na temat pracy arbitra, długości i szerokości pól karnych oraz tego, kto w tym spotkaniu rzeczywiście był lepszy. Nic więc dziwnego, że zagraniczny fan zamiast niemającej wiele wspólnego z piłką chryi, wybierze zmagania przyjemniejsze dla oka i uszu. W Anglii, Hiszpanii lub Niemczech, choć równie ewidentne błędy sędziowskie się zdarzają, to spychane są one na margines, a dyskutuje się niemal wyłącznie o grze.

W takiej atmosferze i w czasach, gdy futbol stał się dyscypliną globalną, a kluby starają się własne marki na świecie umacniać, te włoskie walczą o przetrwanie i liczą każdy grosz. Nie powinien zatem szokować odpływ gwiazd z Półwyspu Apenińskiego. Serie A w ostatnich sezonach traciła je jedną po drugiej – Ibrahimović, Kaká, Thiago Silva, Cavani czy Verratti to raptem niektóre z nich.

Jeśli zaś do Italii przybywa jakieś głośne nazwisko, jak chociażby Carlos Tevez, to tylko dlatego, że nie po drodze było mu z Manchesterem City. W nieco odmiennych okolicznościach na południowoeuropejski, słoneczny kraj w ogóle by nie spojrzał. Teraz to liga w odwrocie, skąd wypływa się na szersze wody, a najbardziej obiecujący zawodnicy szybko wyłapywani są przez zagranicznych potentatów.

Piłkarski skansen

„Jest wiele powodów, począwszy od niskich przychodów z dnia meczowego, przez nikłe komercyjne źródła zarobku, po problemy z korupcją i przemocą na stadionach. Brak rozwoju ekonomicznego oznacza, że włoskie kluby zostają w tyle za swoimi przeciwnikami. Sytuację pogarszają dodatkowo kłopoty samego państwa” – na pytanie o słabnącą pozycję drużyn z Półwyspu Apenińskiego odpowiadał na łamach BBC Harry Philp, ekspert finansowy z londyńskiej firmy Portland Advisers.

W całych, przeszło 60-milionowych Włoszech tylko Juventus posiada nowoczesny stadion. Pozostałe odstraszają i nic dziwnego, że wpływy ze spotkań Romy są sześciokrotnie niższe niż te Chelsea, a Milanu albo Interu trzy razy mniejsze, mimo iż posiadają dwukrotnie większy obiekt. Według raportów Deloitte obroty z dnia meczowego i frekwencja na tamtejszych arenach sukcesywnie maleje.

Kibice zamiast chodzić na przestarzałe, obskurne obiekty, wolą oglądać spotkania przed telewizorami. W poprzednim sezonie średnia oglądalność na trybunach wynosiła nieco ponad 23 tysiące, podczas gdy w latach dziewięćdziesiątych ocierała się bądź przekraczała 30 tysięcy każdego sezonu. San Siro zapełnia się obecnie w nieco ponad połowie, a rokrocznie stadiony Serie A tracą około 5% widzów.

Pieniądze nie grają?

Ratunkiem dla włoskich zespołów są środki z tytułu praw do transmisji – 61% budżetu Juventusu z zeszłego roku. Zdaniem Harry’ego Philipa ekipy z Italii, jak żadne inne w Europie, są zależne od tego rodzaju źródeł dochodów. Raporty Deloitte pokazują, że ponad połowa zysków Napoli, Romy oraz Interu w ubiegłych sezonach pochodziła z samych praw telewizyjnych. To oznacza, że one same generują ogółem niższe przychody i mają mniej pieniędzy na transfery oraz kontrakty.

Serie A w tym sezonie na wynagrodzenia przeznaczy o ponad 30 milionów euro mniej niż trzy lata temu. Jedynie Juventus, Roma, Napoli i Fiorentina zwiększyły ostatnio płace. Zawodnicy, którzy przybyli tego sezonu do Serie A z Premier League, choć ich gaże spadły trzykrotnie, są wśród najlepiej zarabiających w swoich drużynach. Nemanja Vidic kasuje w Interze Mediolan 50 tysięcy funtów tygodniowo i jest najlepiej opłacanym piłkarzem obok Rodrigo Palacio. Micah Richard z kolei, który poszedł na wypożyczenie do Fiorentiny, ma tam czwarty pod względem wielkości kontakt.

Podczas letniego okienka włoskie zespoły na zakupy przeznaczyły 328 milionów euro, pięć lat temu wydały 538 milionów (dane za transfermarkt.de). W samej Primera División na transfery więcej wyłożyła wielka trójka – Altetico, Barcelona i Real. Premier League zaś na nowe nabytki wydała trzykrotnie więcej. Tego lata odnotowano w Italii ledwie trzy transakcje powyżej dziesięciu milionów euro – to już nawet Southampton przeprowadził ich więcej.

Czas czekania, czas olśnienia

To wszystko sprawia, że ligę włoską od tych najlepszych dzieli przepaść, której nie da się przeskoczyć w ciągu raptem kilku wiosen. Jeśli jednak przyjmiemy, że pieniądze nie grają w piłkę, to momentami żenującej postawy tamtejszych ekip w europejskich pucharach nie tłumaczy nic.

Casus Juventusu jest tutaj symptomatyczny. Zespół, którego dominacja na własnym podwórku jest tak wyraźna, na Starym Kontynencie traci wszystkie atuty. Drużyna, która w ubiegłym sezonie zdobycz punktową ustanowiła na niebotycznym poziomie 102 oczek, w tym samym wygrała zaledwie jeden z 6 meczów w fazie grupowej Champions League.

Różne krążą hipotezy tłumaczące futbolową niemoc „Starej Damy” na kontynencie. Mówi się o nieodpowiedniej mentalności, o ustawieniu 3-5-2, które poza granicami kraju w ogóle się nie sprawdza i wreszcie o słabości całej Serie A. Fakty są zaś takie, że na rozkładzie trzykrotnego mistrza Italii wśród klubów, którym ostatnio nie sprostał, widnieją Galatasaray i Benfika. A już wkrótce może dołączyć do nich Olympiakos. Ten sam Olympiakos który przeszło dekadę temu zebrał od turyńczyków cięgi niebywałe, przegrał 0-7.


Futbol to dyscyplina cykliczna. Jedna dominacja się kończy, następuje kolejna. Jedna generacja genialnych piłkarzy odchodzi, przychodzi następna. Systemy gry wydawać by się mogło najgenialniejsze pod słońcem, z czasem są wypierane przez inne. Serie A miała już swoje lata świetności i teraz czeka na lepsze czasy. Nikt nie powiedział, że one nie nadejdą, tak jak nikt nie powiedział, że one nadejść muszą. Póki co Włosi muszą przetrwać nadchodzące dni.

3 komentarze:

  1. miejmy nadzieje, że doczekamy się spektakularnych sukcesów :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale zauważ, że Włosi jako jedni z niewielu rozprawili się z korupcją.

    OdpowiedzUsuń