czwartek, 2 kwietnia 2015

Upadek Cesarza

Futbol zna multum takich historii, opowieści pełnych bajkowych wzlotów i przyziemnych upadków, niezapomnianych triumfów i sromotnych klęsk, wybitnych wirtuozów i niedoszłych geniuszy. Jego przygoda trwała niezmiernie krótko, była ledwie mgnieniem oka w całej tej piłkarskiej wieczności. Ale kiedy Adriano wznosił się po szczeblach kariery, to sięgał samego szczytu, gdy upadał, to najciężej jak mógł, był jednocześnie wielki i niespełniony, człowiekiem o niespotykanym potencjale, który koncertowo wszystko spaprał.

„Próbowałem utopić wszystkie moje problemy w alkoholu”

Włosi sądzili, że w futbolu nie zaskoczy ich już absolutnie nic - przecież zjedli niejedne zęby na tej dyscyplinie - dopóki nie ujrzeli Brazylijczyka. Ten postawny kolos o zwinnych nóżkach zadziwiał nienaganną techniką, góra mięśni potrafiła nie tylko przyjąć piłkę i popędzić z nią na bramkę rywali, ona umiała jeszcze piekielnie mocno uderzyć - pewnego razu w jednym z meczów Serie A kropnął futbolówkę z taką siłą, że ta odbiwszy się od poprzeczki, wylądowała w pobliżu linii wyznaczającej środek boiska. Znakiem rozpoznawczym nowej gwiazdy włoskiej ziemi stały się zatem urodziwe gole. Miał do nich po prostu dar, jak ów talent wyssany z mlekiem matki albo dany od Boga.

W juniorskiej karierze nie było dla niego żadnych trudności. Przebiegała ona wzorowo i błyskawicznie - w drużynie młodzieżowej spędził jeden sezon i momentalnie znalazł się w ekipie seniorskiej, cztery dni po debiucie strzelił pierwszego gola. Rok później reprezentował barwy Interu Mediolan i zdobywał bramkę przeciwko Realowi Madryt w sparingu.

Adriano dojrzewał piłkarsko na wypożyczeniu w Fiorentinie oraz współwłasności z Parmą, by szczytową formę uzyskać w sezonie 2004/2005, w wieku 23 lat, strzelając 35 goli w 54 spotkaniach. Został królem strzelców Copa América 2004 i Pucharu Konfederacji w 2005 roku. Zyskał wówczas przydomek „Cesarz”, był skazany na wielkość, świat leżał u jego stóp, świat który tak bezwzględnie go potem wdeptał w ziemię. Takiego sezonu miał już nigdy nie tyle nie powtórzyć, co do takich osiągnięć strzeleckich w ogóle się nie zbliżyć.

„Mój ojciec zawsze mnie wspierał. Lubił patrzeć jak gram. Kiedy go straciłem, zaczęły się moje kłopoty, również te z alkoholem”

Pod koniec 2004 roku na zawał serca zmarł ojciec piłkarza Almir. Adriano otrzymał cios, po którym się nie podniósł. To wtedy w jego umyśle zagościły mroczne myśli, które z biegiem czasu rozgościły się tam na dobre. Almir był dla syna kimś wyjątkowym. Nie tylko ojcem, lecz także inspiracją. Kimś – co wielokrotnie podkreślał – dla kogo poświęcał cały swój zapał oraz motywację, kimś kogo pragnął uszczęśliwiać grą i strzelanymi golami.

Formę utrzymał jeszcze przez kilka miesięcy. Potem było tylko gorzej. Popadł w głęboką depresję, zatracał się w nałogu alkoholowym, stracił ochotę do treningów. Pogarszał się jego stan psychiczny, zawodnik stawał się niestabilny emocjonalnie. W klubie widywano go coraz rzadziej, nie myślał o futbolu.

Inter próbował wszystkiego, żeby wyrwać go ze szponów alkoholizmu i depresji. Sprowadził do Włoch matkę gracza, by ta miała na niego oko. Wysyłał na odwyki, odesłał nawet z powrotem do Brazylii, do São Paulo, aby tam odzyskał dawną sprawność i normalne życie. Nic to nie pomogło, tak jakby Adriano nie widział już dla siebie innego wyjścia.

Nie ćwiczył prawie w ogóle, chodził po klubach i upijał się co noc, przybierał na wadze, nie pamiętał, kiedy był ostatnio w formie, kłopoty mieli z nim trenerzy i działacze Interu. Jego relacje z Massimo Morattim oraz Roberto Mancinim stawały się coraz bardziej toksyczne. Odsunięty w końcu od składu, osuwał się po równi pochyłej. Stracił miejsce w kadrze, a ówczesny selekcjoner, Dunga, namawiał go, żeby zmienił zachowanie i skupił się na piłce.

„Piłem dużo, bez ustanku i nie mogłem przestać”

Zesłany do ojczyzny, zadziwił. Już w debiucie trafił do siatki dwukrotnie. Koszulki Adriano sprzedawały się w tysiącach. Zaczął regularnie wybiegać na boisko, strzelać gole i cieszyć się występami. Do czasu. Chochlik nadal mieszkał w jego głowie i dawał o sobie znać. W jednym z ligowych meczów uderzył przeciwnika z Santosu, Domingosa, i został zawieszony na dwa spotkania, choć groziło mu więzienie i 18-miesięczna dyskwalifikacja. Spóźnił się na sesję treningową i opuścił ją przed czasem. Skłócił się z kolegami z drużyny oraz szkoleniowcami. Decyzją władz brazylijskiego zespołu jeszcze przed końcem okresu wypożyczenia wrócił na Półwysep Apeniński.

W Interze pod wodzą José Mourinho odnalazł się na nowo. Dość niespodziewanie zanotował znakomity start. Wywalczył miejsce w podstawowej jedenastce i szybko osiągnął liczbę stu bramek zdobytych na murawach Italii. Były to jednak miłe złego początki. W kwietniu 2009 roku pofrunął na sparing ze swoją reprezentacją. Do Mediolanu już nie powrócił. Przez prawie miesiąc nikt nie wiedział, co robi i gdzie przebywa.

Wreszcie przemówił. Ogłosił zakończenie kariery: „Na razie rezygnuję. Nie znajduję już żadnej radości w futbolu. Nie chcę grać. Nie chcę wracać do Włoch, chcę mieszkać tu w Brazylii. Nie jestem chory. Pragnę żyć w spokoju z moją rodziną w mojej ojczyźnie”. Szczęścia postanowił szukać wśród dawnych przyjaciół z rodzinnego miasta Rio de Janeiro.

„Szczęście tkwi w małych rzeczach”

To właśnie w slumsach i na jego ulicach dorastał. Dzieciństwo spędził w ubóstwie, uganiając się za piłką w cieszącej się złą sławą dzielnicy Vila Cruzeiro, gdzie wojny gangów, handel narkotykami, porwania oraz morderstwa są na porządku dziennym. Przyszły gwiazdor brazylijskiej piłki w wieku siedmiu lat widział strzelaninę i śmierć młodego człowieka. Trzy wiosny później jego ojciec został poważne ranny. Jedyną szansą ucieczki ze świata wypełnionego biedą i przemocą stał się futbol. Adriano wstąpił więc do akademii Flamengo.

To samo Flamengo kilka lat później wyciągnęło pomocną dłoń do przygniecionego przez depresję i alkoholizm zawodnika. A ten za pomoc szybko zaczął odpłacać. Odzyskał wielką formę, stworzył zabójczy duet snajperów wraz z Vágnerem Love, w lidze ustrzelił dwa hat-tricki, w tym jeden przeciwko odwiecznemu rywalowi Fluminese, sięgnął po koronę króla strzelców i otrzymał nagrodę dla najlepszego gracza ligi. Przyczynił się do wywalczenia tytułu mistrzowskiego, wrócił do kadry, ale na mundial do RPA nie pojechał.

Tego samego lata, kiedy „Canarinhos” nie spełnili oczekiwań na turnieju w Afryce, a Dunga został zdymisjonowany, przeszedł do Romy. To był początek jego końca. Adriano leczył uraz za urazem, w ciągu siedmiu miesięcy na murawę wybiegł raptem pięć razy. Włodarze „Giallorossich” rozwiązali z nim umowę. Trafił do Corinthians, lecz po dwóch tygodniach zerwał więzadła w kolanie. Kurował się przez pięć miesięcy. Dla Brazylijczyka było to stanowczo za długo.

„Tylko szaleniec podpisałby z nim obecnie kontrakt”

Jak się wyleczył, to nie widywano go w klubie. Gdy się pojawiał, nie mógł ćwiczyć, bo był pijany. Częściej spotykano go na imprezach w towarzystwie prostytutek i dealerów niż na treningach. Utracił prawo jazdy za prowadzenie samochodu pod wpływem wysokoprocentowych trunków. Zaczął tyć, tył bez opamiętania, kilogramy leciały i wydawało się, że to łyżeczką wykopie sobie piłkarski grób. Dostał areszt domowy, bo ważył już sto kilo. Został poddany ścisłej diecie - mógł jeść wyłącznie to, na co zezwolili mu lekarze. Musiał trenować trzy razy dziennie i kontrolować wagę.

Całą młodość pragnął wyrwać się z fawel, w których się wychowywał. Miał dość śmierci czyhającej na każdym progu i wszechobecnej biedy. I do tych samych dzielnic nędzy w końcu powrócił. Spotykał się z baronami narkotykowymi, wiódł nocny tryb życia, wikłał się w jedną niejasną sytuację za drugą – dał się uwiecznić na zdjęciu, trzymając w ręku broń i stojąc obok jednego z najniebezpieczniejszych gangsterów Rio de Janeiro, policja zatrzymała go za rzekomy handel narkotykami, postrzelił przyjaciółkę, bawiąc się pistoletem ochroniarza.

Ciągle był graczem Corinthians, jednak cierpliwość działaczy powoli wyczerpywała się. Ci wyliczyli, że odkąd Adriano do nich przeszedł, to opuścił 67 jednostek treningowych. Gdy trzy dni z rzędu zjawiał się w klubie w stanie upojenia alkoholowego, po prostu go wyrzucili. Wylądował na bruku i przez ponad rok nie potrafił znaleźć dla siebie nowego zespołu.

„Boję się o jego życie”

W ubiegłym roku podpisał kontrakt z Atletico Paranaense. Zagrał w trzech meczach i zdobył bramkę przeciwko boliwijskiemu The Strongest w Copa Libertadores. Opowiadał wówczas, że powrót do reprezentacji i gra na mundialu wcale nie jest niemożliwa, że puchar Copa Libertadores i mistrzostwo świata to dwa tytuły, których jeszcze nie zdobył. I prawdopodobnie już nigdy nie zdobędzie. Znowu dała o sobie znać ciemna strona Adriano. Został przyłapany, tańcząc na zakrapianej alkoholem imprezie w lokalu. Klub natychmiast zerwał z nim umowę.

Ostatni raz powstać z kolan próbował zimą. Na łamach „The Mirror” mówił: „Jestem w 99 procentach przekonany, że będę grał dla Le Havre. Miałem problemy w przeszłości, popełniałem błędy, lecz radość którą czuję, posiadając piłkę przy nodze, jest silniejsza niż wszystko inne. To nieważne, gdzie występuję, dopóki wciąż występuję”. I nie wyszło po raz kolejny. Brazylijczyk nie zagra na zapleczu Ligue 1. Francuską ekipę na dniach miał wykupić pewien bogaty człowiek, ale tego nie uczynił. Transfer więc upadł.


W taki właśnie sposób kończy zawodnik, który niegdyś zabawiał się i robił, co chciał z rywalami na boisku, a dziś umie jedynie zabawiać się z kobietami do towarzystwa i przehulać podczas jednej nocy 30 tysięcy euro.

4 komentarze: