wtorek, 17 marca 2015

Nudziarze z Monaco

Ich występy można by sparafrazować dialogiem z filmu „Rejs” – „A w meczach Monaco, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Tak, proszę pana... W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje”. W obecnym sezonie czyste konto zachowali w 23 z 40 meczów, nie stracili bramki w dziewięciu pojedynkach z rzędu, przez 931 minut. Do Londynu jechali z zaledwie 40 golami strzelonymi w 37 spotkaniach. Trzy razy trafiali do siatki przeciwnika jedynie w bojach z Bastią i Arsenalem.

Nawet jeśli przeciętny kibic łaknący na boisku przede wszystkim huraganowych ataków, ciągłych emocji i atrakcji, powybrzydzałby na pragmatyczny styl gry Monaco, stwierdzając, że w trakcie ich spotkań przez 90 minut wieje nudą, to już losy tego klubu śledziłby z zapartym tchem. To bowiem historia pełna piłkarskich wzlotów i upadków, a ostatnimi czasy milionowych transferów, błyskawicznej wyprzedaży gwiazd oraz walki o raj podatkowy. Być może właśnie teraz otwierają następny rozdział w swych dziejach. Równie nieoczekiwany, co piękny. Tak jak przed jedenastoma laty.

Wiosna cudów

To była prawdziwa wiosna cudów, po raz ostatni w finale Ligi Mistrzów zagrały wtedy zespoły z Portugalii i Francji, a zestaw półfinałowych par nie tworzył żaden z ówczesnych wielkich faworytów do trofeum. Kiedy Monaco eliminowało Real Madryt, Didier Deschamps mówił, że niemożliwe nie istnieje i że można osiągnąć absolutnie wszystko, jeżeli tylko wystarczająco się tego pragnie. Carlos Queiroz z kolei, wówczas szkoleniowiec „Królewskich”, na łamach dziennika „El Pais” mówił: „W życiu są tylko dwa podobne do siebie miejsca – piekło i futbol”. Kto by pomyślał, że siedem lat później w owym piekle znajdzie się francuska ekipa.

Któż by się spodziewał, że to właśnie wtedy do pogrążonego w poważnym kryzysie zespołu, grającego w Ligue 2, rękę wyciągnie pewien obrzydliwie bogaty Rosjanin. Dmitrij Rybołowlew przejął klub w grudniu 2011 roku. Opowie potem, że wcześniej próbował wykupić udziały w Manchesterze United, a gdy nie powiodło mu się, to zwrócił uwagę na drużynę z południa Francji, której historia go zwyczajnie urzekła.

Dalej potoczyło się jak z płatka – w 2013 roku awansowali do Ligue 1 z przytupem, podczas poprzedzającego sezon letniego okienka na transfery wydali najwięcej w Europie, przeszło 170 milionów euro, rzucili wyzwanie innym bogaczom, tym z Paryża, i wywalczyli jako beniaminek wicemistrzostwo kraju. Potem również wszystko powinno pójść jak z płatka. Kolejne wielomilionowe transakcje, w końcu mistrzostwo i może nawet finał Ligi Mistrzów. Maszynka do wygrywania i zdobywania trofeów w pewnym momencie zaczęła jednak zgrzytać, w jej tryby wpadły elementy niepożądane.

I tej przestającej sprawnie działać maszynerii nie pomogliby żadni genialni piłkarscy konstruktorzy, choćby byli odpowiednikami Lemowskiego Klapaucjusza i Trurla, bo wszystko rozeszło się o pieniądze. O raj podatkowy, o rozwód i finansowe fair play.

Kasa, misiu, kasa

Latem 2013 roku sloganem promującym ich kampanię transferową stało się zdanie: „Jesteśmy ambitni, jesteśmy Monaco”. Kilkanaście miesięcy później fajerwerków w trakcie okienka już nie było. Rosyjski oligarcha na zakupy przeznaczył czterokrotnie mniej, a z klubu odeszło dwóch gwiazdorów – James Rodriguez oraz Radamel Falcao.

Polityka transferowa zmieniła się o 180 stopni. Zamiast szastania gotówką na prawo i lewo, inwestowano w młodych, uzdolnionych, lecz z reguły nieznanych graczy. Słowami Wadima Wasiljewa na łamach „The Guardian” tłumaczono, że będą teraz kładli większy nacisk na juniorów - w obecnej kadrze Monaco znajduje się ośmiu wychowanków i 15 zawodników poniżej 23 roku życia - wyławiali talenty za bezcen, a celem nadrzędnym stanie się wieloletni projekt budowy silnej i konkurencyjnej drużyny.

Wzburzeni taki obrotem spraw fani mogli poczuć się oszukani. Protestowali i żądali zwrotu pieniędzy za koszulki oraz bilety, których ceny wahały się od kilkuset do grubo ponad tysiąca euro. 96% sympatyków stwierdziło wówczas, że nie wierzy już w klubowy projekt. Dla władz nie to jednak było największym zmartwieniem, ponieważ z kibicami kłopot mieli tam od zawsze.

Ci nigdy nie przychodzili tłumnie na stadion, nawet wtedy, gdy Arsène Wenger prowadził ich do tytułów mistrzowskich, kiedy występowali w nim Thierry Henry oraz David Trezeguet, czy gdy walczyli w finale Champions League. Monaco nie jest chętnie oglądanym zespołem – średnia frekwencja na swoim stadionie rokrocznie wynosiła zazwyczaj 8-9 tysięcy – i chyba jedynym na planecie, który mógł pochwalić się zdecydowanie większą widownią w spotkaniach wyjazdowych. Ale inaczej przecież być nie mogło w drużynie z niewielkiego, prawie 40-tysięcznego Księstwa, żyjącego swym własnym, spokojnym i niespiesznym rytmem, gdzie co trzeci człowiek to milioner i w którym mało jest miejsca na futbol.

To nie jest kraj dla bogatych klubów

Nie lada problemem stały się nie tylko marne przychody z dnia meczowego, co zupełny brak zainteresowania ze strony potencjalnych sponsorów. Do drzwi Monaco, klubu raczej nierozpoznawalnego w świecie, poza granicami państwa marki słabej renomy, nie zapukali inwestorzy, nawet wtedy, kiedy o ekipie zrobiło się głośno po transferowej gorączce lata 2013 roku. I tak krąg się zamykał. Klub pozbawiony dodatkowych dochodów, nie był w stanie sprostać wymaganiom Financial Fair Play, stąd w ciągu następnego okienka wyglądał na sklep wyprzedający swoje najcenniejsze towary.

Kolejny cios przyszedł od pozostałych francuskich drużyn. Konkurencji, której dosolono 75-procentowym podatkiem dla najzamożniejszych, tych zarabiających co najmniej milion euro rocznie – to z jego powodu z kraju uciekł i przyjął rosyjskie obywatelstwo aktor Gerard Depardieu – podczas gdy Monaco mogło sobie hulać i szastać gotówką, nie odprowadzając żadnego eurocenta. Konkurencja wysiadająca finansowo – milionowa pensja w ekipie z Księstwa w innych zespołach wyniosłaby trzy miliony – nie miała zamiaru godzić się na taki stan rzeczy. Podobnie zresztą jak na ich żądania nie miał zamiaru godzić się Rybołowlew.

Wojna trwała w najlepsze. Kluby postanowiły, że za żadne skarby nie będą sprzedawać własnych graczy do Monaco. Do Monaco, któremu grożono wykluczeniem z ligi i podkreślano, że każdy kto chce występować w Ligue 1, musi mieć siedzibę we Francji i odprowadzać podatki zgodnie z prawem francuskim. Zwracano uwagę, że w skali roku rywale z południa uzyskają o 50 milionów euro większe przychody.

Narodowej chryi nie umiał rozwiązać szef tamtejszej federacji piłkarskiej, bo jego propozycja 200-milionowej rekompensaty została wyśmiana. Sprawa trafiła do sądu i wydawało się, że będzie ciągnąć się w nieskończoność. Ugodę załatwiło tymczasem 50 milionów euro, które Rosjanin zgodził się zapłacić w zamian za pozostanie pod monakijskimi przepisami podatkowymi.

Pan i pani Rybołowlew

Najcięższy sierpowy wymierzyła jednak pani Rybołowlew. Jej prawnik opowiadał potem o najkosztowniejszym rozwodzie w historii. Prawie 9-miliardowy majątek Dmitrija uszczuplał o połowę. Stało się tak, gdyż rosyjskie prawo w przypadku trudnych procesów rozwodowych przewiduje podział majątku pół na pół. A pan Rybołowelew posiadał tylko paszport rosyjski i zgodnie z tamtejszymi przepisami był sądzony.

W owym czasie usilnie starał się o obywatelstwo monakijskie, ale książę Grimaldi mu odmówił. Dało to spore pole do popisu dziennikarzom, ci z gazety „L’Equipe” zaczęli snuć teorie, jakoby odmowa księcia doprowadziła do wyraźnego pogorszenia jego relacji z właścicielem Monaco. Rosjanin ponoć rozważał porzucenie drużyny. Myślał o czymś, co po niezapomnianym dla niego i wszystkich sympatyków ekipy z południa Francji wieczorze na „The Emirates” musiał natychmiast wymazać z pamięci.

Zespół targany różnymi zewnętrznymi przeciwnościami losu, bez swoich najważniejszych ogniw, które zastąpił anonimowymi dla przeciętnego fana kopanej nazwiskami, zawodnikami bez większego doświadczenia jak Bernardo Silva, Abdennour czy Bakayoko, sprostał rywalowi w paszczy lwa, na obiekcie „Kanonierów”, i sprawił nie lada sensację. Nie tylko wygrał pewnie, pokazując futbol żelaznej defensywy, mądrości taktycznej i wzorowej organizacji gry, co dopiero po raz drugi w bieżącym sezonie zdobył trzy bramki w meczu.


Można mówić, że w ich pojedynkach próżno szukać atrakcyjnej piłki, że są konsekwentni i do bólu skuteczni, a przy tym straszliwie nudni, lecz to Arsenal w tej chwili musi główkować intensywnie, jak szturmem wziąć monakijską twierdzę. Za gospodarzami przemawiają nie tylko statystyki - w trakcie 60-letniej rywalizacji w Pucharze/Lidze Mistrzów raptem jednemu klubowi, Ajaksowi w 1969 roku, udało się odrobić dwubramkową domową stratę z pierwszego spotkania. Nudziarze z Monaco nie tracą po prostu goli. W tym sezonie bowiem zaledwie raz dali sobie wbić ich więcej niż dwa - 17 sierpnia ubiegłego roku przegrali 1-4 z Girondins Bordeaux.

2 komentarze: