sobota, 25 lipca 2015

Ogłoszenie parafialne


Witam serdecznie,

od jakiegoś czasu na blogu nie pojawiają się już żadne teksty. Różne były tego powody - przede wszystkim brak czasu i nowa praca. I właśnie z tym związany jest ten post.

Wszystkich moich czytelników - o ile tacy jeszcze są - zapraszam serdecznie do nowo powstałego działu newsowego na stronie meczyki.pl/newsy. To właśnie tam z większą lub mniejszą regularnością będą pojawiały się moje teksty.

Jeden z nich już został opublikowany. Jeśli kogoś interesują mafijne porachunki, zabójstwa, długi i... ustawianie meczów we Włoszech, to polecam tekst o piłce w szponach przestępców - http://www.meczyki.pl/newsy/w-szponach-mafii/1148-n

Stay tuned!

wtorek, 21 kwietnia 2015

Historia jednej fotografii

Marco Materazzi opiera się o ramię Rui Costy i obaj obserwują race porozrzucane po boisku. Ta niezwykła fotografia Stefano Rellandiniego przedstawia spotkanie sprzed dziesięciu lat, ćwierćfinału Ligi Mistrzów, które ostatecznie odwołano. Pomijając kibicowskie ekscesy, które doprowadziły do walkowera dla Milanu, derby Mediolanu miały się wówczas zupełnie dobrze. Podobnie zresztą jak oba mediolańskie kluby, czego nie można z pewnością powiedzieć o nich teraz.

Miały się zupełnie dobrze dwa lata wcześniej, kiedy walczyły o finał Champions League, a Milan po wygranym boju z Juventusem po puchar sięgnął. Miały się najzwyczajniej w świecie dobrze dwa sezony później, gdy ekipa Ancelottiego zrewanżowała się Liverpoolowi za wcześniejszą szokującą finałową porażkę. Miały się wystarczająco dobrze pięć wiosen temu, kiedy Inter pod wodzą Mourinho szturmem podbijał Europę. Dzisiaj to drużyny w poważnym kryzysie, którego końca nie widać, a ich pojedynki nazywa się już „derbkami” Mediolanu.

Były sobie derby

Były sobie kiedyś takie derby, które elektryzowały Półwysep Apeniński i lwią część Starego Kontynentu. Takie derby, o których za dzieciaka dyskutowało się godzinami. Pojedynki, podczas których stężenie gwiazdorów światowego formatu, charyzmatycznych liderów oraz piłkarskich legend na metr kwadratowy murawy było na tyle wysokie, że ich oglądanie mogło doprowadzić do pomieszania zmysłów. I te właśnie derby na przestrzeni ledwie paru lat zmarniały piłkarsko tak bardzo, że dzisiaj nie zobaczymy tam choćby jednego liczącego się w futbolowym światku nazwiska.

Widowiska nie tylko straciły wielkich graczy, co zatraciły gdzieś ten pierwiastek magiczności i wyjątkowości. Nawet jeśli atmosfera na trybunach może poruszać, zażarta boiskowa walka wyciskać z zawodników siódme poty, to na widok meczu Interu z Milanem włos nie jeży już się na głowie. To nie są już widowiska przez duże W. Tam nie tylko nie ma komu zachwycać publiczności finezyjną grą, błyskawicznymi atakami lub nieszablonowymi akcjami indywidualnymi, na takie piłkarskie delicje nie ma co liczyć, tam nie ma nawet komu strzelać goli - w ostatnich sześciu pojedynkach padło raptem siedem bramek.

Wystarczy zresztą przyjrzeć się zawodnikom, którzy ostatnio wpisywali się na listę strzelców, żeby uzmysłowić sobie, jak te derby zdziadziały - Menez, Obi, de Jong, Palacio, Schelotto oraz El Shaarwy. A jeszcze mniej więcej dekadę temu do siatki trafiali gracze pokroju Adriano, Szewczenki, Kaki, Seedorfa, Crespo, Ronaldo czy Ibrahimovicia. Spoglądając cztery lata wstecz, to właśnie szwedzki napastnik wraz z Nestą, Zambrottą, Pirlo i Thiago Silvą prowadzili „Rossonerich” do zwycięstwa w derbach stolicy mody, a potem do tytułu mistrzowskiego. Inter z kolei z Zanettim, Sneijderem, Maiconem, Cambiasso, Lucio, Eto’o i Milito w składzie zdobył wtedy wicemistrzostwo.

Powrót do przyszłości

Dzisiaj w ich jedenastkach odnajdziemy raczej przypadkowych piłkarzy, kopaczy o wątpliwym talencie, graczy wypalonych, zawodników nieopierzonych, którzy nie zmieściliby się w kadrze wielu zagranicznych zespołów, ściąganych za darmo lub na zasadzie wypożyczenia, typowe zapchajdziury szukające szczęścia w klubach w potrzebie i poważnym kryzysie, a jedynie na niektórych pozycjach wyłowilibyśmy futbolistów o potwierdzonej jakości.

Niedzielne spotkanie ekip z Lombardii oglądało się przykro tym bardziej, że pojedynkowały się ze sobą dwie zasłużone i potężne niegdyś firmy, z którymi nikt obecnie nie liczy się w samej Italii, o Europie w ogóle nie wspominając. Miasto dwanaście lat temu będące swoistym centrum futbolowego świata, posiadające drużyny bijące się o finał Champions League, teraz wylądowało na piłkarskiej prowincji, a jego reprezentanci tłuką się co najwyżej o udział w Lidze Europy.

Derby wyjątkowe stały się powszednimi, jakich na świecie multum, bo w niedzielę starły się zespoły ze środka tabeli, które przed samą konfrontacją razem wzięte miały identyczną liczbę punktów, co Juventus. Tego nie dało się nawet nazwać meczem o pietruszkę. By poszukać podobnych okoliczności towarzyszących „Derby della Madonnina”, trzeba by było cofnąć się w czasie o dobre sześćdziesiąt lat. Żeby nie obejrzeć obu w europejskich pucharach, powinno się wrócić do sezonu 2001/2002. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że w obecnych rozgrywkach żadne z nich nie uplasuje się na pozycji gwarantującej grę w pucharach. I to pokazuje skalę upadku najdobitniej – po raz pierwszy od wieków nie będzie ekipy z Mediolanu w czołowej szóstce ligi i po raz pierwszy od kilkunastu sezonów nie ujrzymy ich w rywalizacji na arenach Starego Kontynentu.

Mediolański bulwar zachodzącego światła

Derby Mediolanu przypominają mi dzisiaj dwóch podstarzałych, dawniej znakomitych aktorów, święcących triumfy w okresie kina niemego, którzy teraz, w erze dźwięku i koloru, nie potrafią się odnaleźć. Kiedy oglądam powtórki pojedynków sprzed lat, mam wrażenie jakby czas dla tych drużyn z północy Włoch zatrzymał się, tak jak na tej fotografii z Materazzim i Rui Costą. Świat szedł do przodu, ten futbolowy pędził na łeb na szyję, a Inter i Milan stanęły w miejscu i biernie się temu przyglądały.

Włodarze „Rossonerich” doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich gwardia wybitnych piłkarzy z roku na rok starzała się i na tej wiedzy się skończyło. W „czerwono-czarnej” części miasta nie uświadczymy następcy Pirlo, Gattuso, Nesty albo Kaki, nie dostrzeżemy nawet choćby próby zastąpienia ich kimś młodym i zdolnym. W „niebiesko-czarnej” części metropolii w erze post-Mourinho również nie zrobiono nic, a przecież kiedy Portugalczyk prowadził swoich podopiecznych do triumfów, średnia wieku drużyny oscylowała w okolicach 30 lat.

To doprawdy zadziwiające w jaki sposób dokonali tego, że tamta ekipa w ciągu pięciu sezonów, w trybie ekspresowym, stała się karykaturą samej siebie. To samo można powiedzieć o derbach. O derbach klubów, które dziesięciokrotnie sięgały po Puchar i Ligę Mistrzów. „La Gazzetta  dello Sport” nazywa je już małymi derbami.

Lista grzechów

Zresztą lista grzechów, jakich dopuściły się oba zespoły, jest długa, zatrważająca, podobna i niejako typowa. Klub zadowala się tym, co ma i trzyma się tego kurczowo. Nie widzimy tam żadnej wizji lub pomysłu na przyszłość zespołu, transfery przeprowadza się od przypadku do przypadku, trenerów zmienia niczym rękawiczki, wysokie kontrakty powiększają już i tak dużą dziurę budżetową, a stadion coraz bardziej straszy i przypomina relikt minionych czasów. Wypisz, wymaluj Inter oraz Milan.

Oba zapędziły się w kozi róg, a kiedy nastał kryzys nie tylko dla calcio, ale także całego kraju, i gdy w życie weszło Financial Fair Play, pojawiły się prawdziwe problemy. By sprostać nowym restrykcjom UEFA – kluby mogą wydać tyle, ile zarobią - konieczne stało się przykracanie pasa. Stąd odpływ najdroższych w utrzymaniu gwiazd. Milan w krótkim czasie stracił Kakę, Thiago Silvę czy Ibrahimovicia, nie wspominając o żegnających się z murawą legendach pokroju Nesty bądź Gattuso. Cios za ciosem otrzymywał również Inter, z którego odchodzili kolejno Eto’o, Sneijder, Maicon, Cambiasso i inni.

Budżety obu drużyn, w których do dzisiaj zieje przeszło stumilionowa dziura, nie były w stanie zatrzymać najlepszych, bo ich przychody w porównaniu do największych wyglądały gorzej niż mizernie. Według raportów Deloitte łączne wpływy „Nerrazurrich” oraz „Rossonerich” w ubiegłym roku wyniosły tyle, co Manchesteru City. „Czerwone Diabły” natomiast zarobiły dwukrotnie więcej niż Milan, a Real Madryt niemal trzy razy tyle, co Inter. „Rossoneri” ponadto po raz pierwszy w dziejach raportów Deloitte wypadli poza najbogatszą dziesiątkę świata. Dochody z dnia meczowego obu zespołów wyniosły nieznacznie więcej niż Juventusu, który posiada o prawie 40 tysięcy miejsc mniejszy obiekt. Sprzedaż karnetów przed obecnym sezonem była najgorsza za czasów prezydentury Berlusconiego – trochę ponad 17 tysięcy. Rywal zza miedzy borykał się z porównywalnymi kłopotami.

Fotografia jako dzieło sztuki

Jeżeli na trybunach pojawia się coraz mniej kibiców – w tym sezonie średnia to niespełna 40 tysięcy, kilkanaście lat wcześniej była bliska 60 tysiącom – to dlatego, że w składach ekip z Lombardii wyraźnie brakuje nazwisk przyciągających ludzi na stadion. Brakuje ich, gdyż klubów nie stać na kosztowne transfery – 30 milionów wydane w poprzednim roku, to ledwie namiastka 120 mln wyłożonych sześć wiosen temu – oraz opłacanie wysokich kontraktów – obecnie 170 milionów w porównaniu do 300 mln sprzed trzech wiosen. Nie stać ich, ponieważ generują mikroskopijne względem czołówki dochody. A Financial Fair Play zakazuje szastania gotówką ponad stan. I tak krąg się zamyka.

Dla mediolańskich zespołów nie ma prostej drogi, powrót do lat świetności nie będzie łatwy i bezbolesny. Teraz nie załatwi tego jeden potężny zastrzyk pieniędzy. Pierwszym krokiem powinna być wyprowadzka z San Siro na nowe, własne obiekty, tak aby zwiększyć przychody. Już ten jeden niewielki, acz drastyczny kroczek w drodze do odbudowy zajmie parę ładnych lat. Muszą jednak opuścić legendarną arenę, bo ta staje się powoli mauzoleum wielkiej piłki.


Swoistym chichotem losu jest fakt, że to na San Siro w przyszłym roku odbędzie się finał Ligi Mistrzów. Czyli coś, co oba kluby obejrzą jedynie z wysokości trybun. Fotografię uwieczniającą Marco Materazziego opierającego się o ramię Rui Costy na tym właśnie stadionie, wykonaną dokładnie dekadę temu, można zatem traktować jako małe dzieło. Ileż nostalgii za starymi, dobrymi dla włoskich fanów czasami zawiera, jaki kawał historii derbów Mediolanu przedstawia. To zdjęcie ma dziesięć lat. Raptem dziesięć lat, a wydaje się, jakby minęła cała wieczność.

niedziela, 19 kwietnia 2015

Nazywam się Kane, Harry Kane

„Generalnie, jest jak Steven Fletcher, który siedem kolejnych sezonów kończył z co najmniej jedenastoma bramkami. Wiem, że nie robi to nas was wrażenia, lecz nie każdy może zostać Dymitarem Berbatowem lub Francesco Tottim” – pisano o nim dwa lata temu. Był wówczas nikim, gościem o sporym potencjale, który zmierzał do miana zmarnowanego talentu, jakich przecież przewinęło się tysiące w setkach innych klubów. Teraz, kiedy wybiegał na murawę Wembley w swoim debiucie w reprezentacji, przywitała go wrzawa, jakby właśnie Anglia strzeliła gola. Witała gościa, który na wysokim poziomie gra od niespełna pół roku.

Człowiek-Zagadka

Jest niczym dobra zagadka. Łamigłówka tym trudniejsza do rozwikłania, im bliżej przyjrzymy się jego karierze. Napastnik potrafiący niemal w pojedynkę rozprawić się z defensywą Chelsea czy Arsenalu, za młodu wędrował od szkółki młodzieżowej do szkółki młodzieżowej. W akademiach Arsenalu i Watfordu spędził moment, by w końcu zakotwiczyć w Tottenhamie. Ale nawet tam nikt raczej nie pokładał w nim większych nadziei, zsyłając go z wypożyczenia na wypożyczenie pod pretekstem nabierania doświadczenia.

Piłkarz z trzydziestoma bramkami na koncie w tym sezonie, w ciągu trzech poprzednich ledwie przekroczył połowę z tego dorobku. Dwie wiosny temu przygodę z drugoligowym Leicester City kończył z dwoma trafieniami w trzynastu występach. Od samego początku nie miał łatwego życia piłkarskiego. Wprawdzie zabłysnął w drużynie do lat 18 „Kogutów”, wkrótce jednak został sprowadzony na ziemię, bo przeszedł do trzecioligowego Leyton Orient. Grywał wtedy z mieszanym skutkiem przede wszystkim na zapleczu pierwszej ligi.

Kiedy wreszcie otrzymał szansę, żeby zaistnieć na stadionach Premier League w barwach Norwich City, gdy mógł pokazać na co go tak naprawdę stać, los obszedł się z nim okrutnie. Złamał kość śródstopia i na rehabilitację wracał do Tottenhamu. Jego kariera znalazła się na poważnym zakręcie, miała się skończyć, nim na dobre się zaczęła. Ale Kane nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Przed kilkunastoma dniami potrzebował 79 sekund i trzech dotknięć piłki, by strzelić swojego premierowego gola dla reprezentacji Anglii.

Harry Angel

Dzisiaj możemy mówić o swoistej „Kane-manii”, na Wyspach jest w tej chwili gwiazdą numer jeden, choć zaczął strzelać dwadzieścia parę meczów temu. W zasadzie wystrzelił dopiero w listopadzie, wyskoczył niczym diabeł z pudełka albo samemu diabłu zaprzedał duszę w zamian za worek goli. Harry Kane nie jest jednak gwiazdą pełną gębą, która raz po raz atakuje czołówki gazet, a diabelskie interesy do niego nie pasują. To po prostu zwykły chłopak.

Czytając artykuły lub informacje o Angliku nie natrafimy na żadne afery, alkoholowe wpadki czy kontrowersyjne wypowiedzi. Nie znajdziemy także choćby wzmianki czy kompilacji wideo z jego młodzieńczych wyczynów, nie ogłoszono go nigdy talentem na miarę Messiego bądź Cristiano Ronaldo. Kane gwiazdą stał się z dnia na dzień.

Odnajdziemy za to całe mnóstwo wypowiedzi chwalących zapał młodziana, jego zaangażowanie i podejście do treningów: „poruszał się trochę niezręcznie, wyglądał na mało zwrotnego, ale był zdolny i pracowity”; „taktycznie elastyczny, często występował w pomocy, pamiętam, jak zagrał nawet na pozycji defensywnego pomocnika”; „miał niesamowitą chęć rozwoju, zawsze chciał wykonywać dodatkową pracę pod koniec ćwiczeń”; „miał obsesję na punkcie wykańczania akcji na różne sposoby i poświęcał wiele godzin na udoskonalenie tego aspektu gry”.

Pracuś Harry

Na treningach zjawiał się zawsze pierwszy, schodził do szatni ostatni. W trakcie sesji trenerów bombardował nieustannymi pytaniami, w jaki sposób może poprawić dany element gry. Mimo wszystko był tylko jednym z wielu. Ze szkółek Arsenalu oraz Watfordu został skreślony, bo nie wyróżniał się niczym szczególnym. Nie był wysoki, nie miał szybkości oraz bajecznej techniki.

Entuzjastyczne opinie o nastoletnim graczu „Kogutów” pojawiły się w zasadzie tylko raz, gdy zachwycał skutecznością w drużynie do lat osiemnastu – 18 bramek w 22 spotkaniach. Wtedy pisało się o nim jako o największej nadziei Tottenhamu, ale wystarczy przeskoczyć o dwa lata później i już dowiemy się, że Anglik to wprawdzie zdolny zawodnik, lecz zostanie co najwyżej solidnym ligowcem, co to uraczy jakiegoś przeciętniaka Premier League kilkoma, przy dobrych wiatrach może kilkunastoma golami.

Dwa sezony temu do północnej części Londynu wracał jako typowa zapchajdziura. „Pamiętam rozmowę z kolegą, kibicem Tottenhamu, z ubiegłego roku. Kiedy powiedziałem mu, że nie będę zaskoczony, gdy Kane zakończy sezon jako nasz napastnik numer jeden, przyjaciel roześmiał mi się w twarz” – opowiadał na łamach „Daily Telegraph” Chris Miller, bloger również sympatyzujący  z „Kogutami”.

Przypadek Harry’ego Kane’a

On tymczasem White Hart Lane nawiedził niczym jakiś intruz z obcej planety. Na początku jako rezerwowy, jako trzeci wybór menedżera Mauricio Pochettino, regularnie od pierwszej minuty zaczął grać dopiero od jedenastej kolejki. I kiedy zaczął wybiegać w podstawowej jedenastce, tak miejsca w składzie nie oddał do dziś. I gdy zaczął strzelać, tak strzela seriami do dziś. Amunicji mu nie brakuje, mimo iż rozstrzeliwał już rywali 21-krotnie w ostatnich 26 spotkaniach.

Bajka trwa w najlepsze – dla wielbicieli „Kogutów” bajka tym bardziej urzekająca, gdyż to chłopak z ich dzielnicy, za młodzieńczych lat mieszkający 15 minut drogi od stadionu - i nikt do dziś nie wie, kto spisał do niej scenariusz oraz dlaczego w głównej roli obsadził akurat Kane’a. Napastnika przecież niewyróżniającego się zabójczą szybkością, nierozstawiającego obrońców swoją siłą fizyczną po kątach, niezachwycającego wyborną techniką i boiskową fantazją. Napastnika harującego na boisku, ale także z niebywałą wręcz łatwością potrafiącego znaleźć się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie w polu karnym przeciwnika.

Zaskoczony zawrotną karierą Anglika jest również sam Jonathan Wilson, który stwierdził na łamach serwisu whoscored.com, że Kane go zwyczajnie zadziwił. Wskazywał jednocześnie na jego słabe strony, jak zbyt duża liczba przegranych pojedynków powietrznych i to, że stanowczo za często daje złapać się w pułapki ofsajdowe. Studził jednocześnie emocje i starał się racjonalnie ocenić grę zawodnika, choć w całej tej historii zdrowego rozsądku jest tyle, co kot napłakał.


Jedni uderzają już w nieco histeryczne tony i wynoszą go na rękach, twierdząc, że na angielskiej ziemi mają nowego Bale’a i wyceniają go na sto milionów euro. Inni przyjmują niewzruszoną pozę niedowiarków, którzy sytuację gwiazdora Premier League tłumaczą łutem szczęścia i wieszczą jego rychły koniec. Gdzieś odcięty od tego wszystkiego pozostaje Harry Kane, który robi po prostu swoje, czyli nadal strzela gole i pokazuje, że dzięki ciężkiej pracy można zostać piłkarzem pełną gębą, nawet jeśli ktoś na górze poskąpił ci talentu, nawet jeśli nikt w ciebie nie wierzył. Wszak sam Stephen King przekonywał, że talent jest tańszy od soli, a tym, co odróżnia utalentowanego człowieka od człowieka sukcesu, jest mnóstwo ciężkiej pracy. 

czwartek, 2 kwietnia 2015

Upadek Cesarza

Futbol zna multum takich historii, opowieści pełnych bajkowych wzlotów i przyziemnych upadków, niezapomnianych triumfów i sromotnych klęsk, wybitnych wirtuozów i niedoszłych geniuszy. Jego przygoda trwała niezmiernie krótko, była ledwie mgnieniem oka w całej tej piłkarskiej wieczności. Ale kiedy Adriano wznosił się po szczeblach kariery, to sięgał samego szczytu, gdy upadał, to najciężej jak mógł, był jednocześnie wielki i niespełniony, człowiekiem o niespotykanym potencjale, który koncertowo wszystko spaprał.

„Próbowałem utopić wszystkie moje problemy w alkoholu”

Włosi sądzili, że w futbolu nie zaskoczy ich już absolutnie nic - przecież zjedli niejedne zęby na tej dyscyplinie - dopóki nie ujrzeli Brazylijczyka. Ten postawny kolos o zwinnych nóżkach zadziwiał nienaganną techniką, góra mięśni potrafiła nie tylko przyjąć piłkę i popędzić z nią na bramkę rywali, ona umiała jeszcze piekielnie mocno uderzyć - pewnego razu w jednym z meczów Serie A kropnął futbolówkę z taką siłą, że ta odbiwszy się od poprzeczki, wylądowała w pobliżu linii wyznaczającej środek boiska. Znakiem rozpoznawczym nowej gwiazdy włoskiej ziemi stały się zatem urodziwe gole. Miał do nich po prostu dar, jak ów talent wyssany z mlekiem matki albo dany od Boga.

W juniorskiej karierze nie było dla niego żadnych trudności. Przebiegała ona wzorowo i błyskawicznie - w drużynie młodzieżowej spędził jeden sezon i momentalnie znalazł się w ekipie seniorskiej, cztery dni po debiucie strzelił pierwszego gola. Rok później reprezentował barwy Interu Mediolan i zdobywał bramkę przeciwko Realowi Madryt w sparingu.

Adriano dojrzewał piłkarsko na wypożyczeniu w Fiorentinie oraz współwłasności z Parmą, by szczytową formę uzyskać w sezonie 2004/2005, w wieku 23 lat, strzelając 35 goli w 54 spotkaniach. Został królem strzelców Copa América 2004 i Pucharu Konfederacji w 2005 roku. Zyskał wówczas przydomek „Cesarz”, był skazany na wielkość, świat leżał u jego stóp, świat który tak bezwzględnie go potem wdeptał w ziemię. Takiego sezonu miał już nigdy nie tyle nie powtórzyć, co do takich osiągnięć strzeleckich w ogóle się nie zbliżyć.

„Mój ojciec zawsze mnie wspierał. Lubił patrzeć jak gram. Kiedy go straciłem, zaczęły się moje kłopoty, również te z alkoholem”

Pod koniec 2004 roku na zawał serca zmarł ojciec piłkarza Almir. Adriano otrzymał cios, po którym się nie podniósł. To wtedy w jego umyśle zagościły mroczne myśli, które z biegiem czasu rozgościły się tam na dobre. Almir był dla syna kimś wyjątkowym. Nie tylko ojcem, lecz także inspiracją. Kimś – co wielokrotnie podkreślał – dla kogo poświęcał cały swój zapał oraz motywację, kimś kogo pragnął uszczęśliwiać grą i strzelanymi golami.

Formę utrzymał jeszcze przez kilka miesięcy. Potem było tylko gorzej. Popadł w głęboką depresję, zatracał się w nałogu alkoholowym, stracił ochotę do treningów. Pogarszał się jego stan psychiczny, zawodnik stawał się niestabilny emocjonalnie. W klubie widywano go coraz rzadziej, nie myślał o futbolu.

Inter próbował wszystkiego, żeby wyrwać go ze szponów alkoholizmu i depresji. Sprowadził do Włoch matkę gracza, by ta miała na niego oko. Wysyłał na odwyki, odesłał nawet z powrotem do Brazylii, do São Paulo, aby tam odzyskał dawną sprawność i normalne życie. Nic to nie pomogło, tak jakby Adriano nie widział już dla siebie innego wyjścia.

Nie ćwiczył prawie w ogóle, chodził po klubach i upijał się co noc, przybierał na wadze, nie pamiętał, kiedy był ostatnio w formie, kłopoty mieli z nim trenerzy i działacze Interu. Jego relacje z Massimo Morattim oraz Roberto Mancinim stawały się coraz bardziej toksyczne. Odsunięty w końcu od składu, osuwał się po równi pochyłej. Stracił miejsce w kadrze, a ówczesny selekcjoner, Dunga, namawiał go, żeby zmienił zachowanie i skupił się na piłce.

„Piłem dużo, bez ustanku i nie mogłem przestać”

Zesłany do ojczyzny, zadziwił. Już w debiucie trafił do siatki dwukrotnie. Koszulki Adriano sprzedawały się w tysiącach. Zaczął regularnie wybiegać na boisko, strzelać gole i cieszyć się występami. Do czasu. Chochlik nadal mieszkał w jego głowie i dawał o sobie znać. W jednym z ligowych meczów uderzył przeciwnika z Santosu, Domingosa, i został zawieszony na dwa spotkania, choć groziło mu więzienie i 18-miesięczna dyskwalifikacja. Spóźnił się na sesję treningową i opuścił ją przed czasem. Skłócił się z kolegami z drużyny oraz szkoleniowcami. Decyzją władz brazylijskiego zespołu jeszcze przed końcem okresu wypożyczenia wrócił na Półwysep Apeniński.

W Interze pod wodzą José Mourinho odnalazł się na nowo. Dość niespodziewanie zanotował znakomity start. Wywalczył miejsce w podstawowej jedenastce i szybko osiągnął liczbę stu bramek zdobytych na murawach Italii. Były to jednak miłe złego początki. W kwietniu 2009 roku pofrunął na sparing ze swoją reprezentacją. Do Mediolanu już nie powrócił. Przez prawie miesiąc nikt nie wiedział, co robi i gdzie przebywa.

Wreszcie przemówił. Ogłosił zakończenie kariery: „Na razie rezygnuję. Nie znajduję już żadnej radości w futbolu. Nie chcę grać. Nie chcę wracać do Włoch, chcę mieszkać tu w Brazylii. Nie jestem chory. Pragnę żyć w spokoju z moją rodziną w mojej ojczyźnie”. Szczęścia postanowił szukać wśród dawnych przyjaciół z rodzinnego miasta Rio de Janeiro.

„Szczęście tkwi w małych rzeczach”

To właśnie w slumsach i na jego ulicach dorastał. Dzieciństwo spędził w ubóstwie, uganiając się za piłką w cieszącej się złą sławą dzielnicy Vila Cruzeiro, gdzie wojny gangów, handel narkotykami, porwania oraz morderstwa są na porządku dziennym. Przyszły gwiazdor brazylijskiej piłki w wieku siedmiu lat widział strzelaninę i śmierć młodego człowieka. Trzy wiosny później jego ojciec został poważne ranny. Jedyną szansą ucieczki ze świata wypełnionego biedą i przemocą stał się futbol. Adriano wstąpił więc do akademii Flamengo.

To samo Flamengo kilka lat później wyciągnęło pomocną dłoń do przygniecionego przez depresję i alkoholizm zawodnika. A ten za pomoc szybko zaczął odpłacać. Odzyskał wielką formę, stworzył zabójczy duet snajperów wraz z Vágnerem Love, w lidze ustrzelił dwa hat-tricki, w tym jeden przeciwko odwiecznemu rywalowi Fluminese, sięgnął po koronę króla strzelców i otrzymał nagrodę dla najlepszego gracza ligi. Przyczynił się do wywalczenia tytułu mistrzowskiego, wrócił do kadry, ale na mundial do RPA nie pojechał.

Tego samego lata, kiedy „Canarinhos” nie spełnili oczekiwań na turnieju w Afryce, a Dunga został zdymisjonowany, przeszedł do Romy. To był początek jego końca. Adriano leczył uraz za urazem, w ciągu siedmiu miesięcy na murawę wybiegł raptem pięć razy. Włodarze „Giallorossich” rozwiązali z nim umowę. Trafił do Corinthians, lecz po dwóch tygodniach zerwał więzadła w kolanie. Kurował się przez pięć miesięcy. Dla Brazylijczyka było to stanowczo za długo.

„Tylko szaleniec podpisałby z nim obecnie kontrakt”

Jak się wyleczył, to nie widywano go w klubie. Gdy się pojawiał, nie mógł ćwiczyć, bo był pijany. Częściej spotykano go na imprezach w towarzystwie prostytutek i dealerów niż na treningach. Utracił prawo jazdy za prowadzenie samochodu pod wpływem wysokoprocentowych trunków. Zaczął tyć, tył bez opamiętania, kilogramy leciały i wydawało się, że to łyżeczką wykopie sobie piłkarski grób. Dostał areszt domowy, bo ważył już sto kilo. Został poddany ścisłej diecie - mógł jeść wyłącznie to, na co zezwolili mu lekarze. Musiał trenować trzy razy dziennie i kontrolować wagę.

Całą młodość pragnął wyrwać się z fawel, w których się wychowywał. Miał dość śmierci czyhającej na każdym progu i wszechobecnej biedy. I do tych samych dzielnic nędzy w końcu powrócił. Spotykał się z baronami narkotykowymi, wiódł nocny tryb życia, wikłał się w jedną niejasną sytuację za drugą – dał się uwiecznić na zdjęciu, trzymając w ręku broń i stojąc obok jednego z najniebezpieczniejszych gangsterów Rio de Janeiro, policja zatrzymała go za rzekomy handel narkotykami, postrzelił przyjaciółkę, bawiąc się pistoletem ochroniarza.

Ciągle był graczem Corinthians, jednak cierpliwość działaczy powoli wyczerpywała się. Ci wyliczyli, że odkąd Adriano do nich przeszedł, to opuścił 67 jednostek treningowych. Gdy trzy dni z rzędu zjawiał się w klubie w stanie upojenia alkoholowego, po prostu go wyrzucili. Wylądował na bruku i przez ponad rok nie potrafił znaleźć dla siebie nowego zespołu.

„Boję się o jego życie”

W ubiegłym roku podpisał kontrakt z Atletico Paranaense. Zagrał w trzech meczach i zdobył bramkę przeciwko boliwijskiemu The Strongest w Copa Libertadores. Opowiadał wówczas, że powrót do reprezentacji i gra na mundialu wcale nie jest niemożliwa, że puchar Copa Libertadores i mistrzostwo świata to dwa tytuły, których jeszcze nie zdobył. I prawdopodobnie już nigdy nie zdobędzie. Znowu dała o sobie znać ciemna strona Adriano. Został przyłapany, tańcząc na zakrapianej alkoholem imprezie w lokalu. Klub natychmiast zerwał z nim umowę.

Ostatni raz powstać z kolan próbował zimą. Na łamach „The Mirror” mówił: „Jestem w 99 procentach przekonany, że będę grał dla Le Havre. Miałem problemy w przeszłości, popełniałem błędy, lecz radość którą czuję, posiadając piłkę przy nodze, jest silniejsza niż wszystko inne. To nieważne, gdzie występuję, dopóki wciąż występuję”. I nie wyszło po raz kolejny. Brazylijczyk nie zagra na zapleczu Ligue 1. Francuską ekipę na dniach miał wykupić pewien bogaty człowiek, ale tego nie uczynił. Transfer więc upadł.


W taki właśnie sposób kończy zawodnik, który niegdyś zabawiał się i robił, co chciał z rywalami na boisku, a dziś umie jedynie zabawiać się z kobietami do towarzystwa i przehulać podczas jednej nocy 30 tysięcy euro.

czwartek, 26 marca 2015

Kibica Parmy poradnik pozytywnego myślenia

Zapomnij o Parmie tonącej w długach, o ogłoszonym bankructwie, o odwołanych meczach, kiedy zawodnicy nie mieli czym na nie pojechać, wymaż z pamięci przykrości typu dwukrotna sprzedaż klubu za jedno euro czy trzech właścicieli na przestrzeni kilku miesięcy, z których każdy kolejny okazywał się gorszy od poprzedniego. Zamknij oczy i odpręż się. Daj odpocząć swojej udręczonej piłkarskiej duszy.

Wspomnień czar

Przypomnij sobie stare, dobre czasy. Wróć do lat dziewięćdziesiątych. Czujesz to? Stadion wibrujący i kipiący od emocji. Rozanielony tłum, co rusz wpadający w zachwyt, gdy na boisku czarowali Gianfranco Zola, Juan Sebastián Verón czy Hernán Crespo. Cofnij się do maja 1999 roku, do finału Pucharu UEFA. Odnajdź w swych wspomnieniach akcję rozstrzygającą losy pojedynku, Lilliana Thurama sunącego prawą stroną boiska, Veróna dośrodkowującego w pole karne, doskonały, mylący rywala, ruch bez piłki Crespo i bombę Enrico Chiesy. Tak, nie było czego zbierać z murawy, po Marsylii zostały tylko zgliszcza.

Czułeś się wtedy kimś wyjątkowym. Szczęściarzem ze 170-tysięcznego miasteczka, który nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Rzeczywiste przenikało się z nierzeczywistym, zwykła codzienność z futbolową bajką, która zdawała się nie mieć końca. Twój ukochany zespół nie bał się nikogo na Półwyspie Apenińskim, wszak bramki strzegł wówczas Gianluigi Buffon, a obroną dyrygował Fabio Cannavaro. Drużyna była wizytówką kraju w Europie, siała postrach na obcych stadionach i kolekcjonowała trofea. Dwa Puchary UEFA, Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy, a do tego puchary we Włoszech. Ile ich było łącznie w trakcie dekady, w ciągu lat 1992-2002? Osiem. Osiem wspaniałych triumfów, które wryły się w twoją pamięć po wsze czasy.

I potem wszystko pękło niczym bańka mydlana. Nagle i niespodziewanie. To smutne, co spotkało Parmę. Potęga budowana przez dekady przez człowieka, który zaczynał w sklepie spożywczym, zdychała w jednym krótkim, kilkutygodniowym momencie. Wydawało się, że Calisto Tanzi ma nosa do biznesu, wszak zza sklepikarskiej lady wybił się do właściciela jednej z najprężniej działających firm na Starym Kontynencie – w latach świetności zatrudniającej ponad 30 tysięcy ludzi w parunastu państwach. Wydawało się - to właściwe słowo, gdyż Parmalat kończył z 14-miliardowym długiem, a prezydent z kilkunastoletnim wyrokiem skazującym.

Smród życia

Wróćmy jednak do lat świetności przedsiębiorstwa, które zbiegły się z najlepszymi czasami Parmy. Tanzi łożył wtedy na klub bez opamiętania. Ogromne sumy. Z ligowego szaraczka pałętającego się przez wieki po niższych klasach rozgrywkowych, szybko zrobił klub przez duże K. Cóż z tego – powiesz sobie w duchu – skoro to wszystko zbudowano na fałszywych pieniądzach, na obietnicach, które w gruncie rzeczy okazały się nieprawdziwe, jedynie słowami rzuconymi na wiatr. To raptem garść pięknych futbolowych chwil, które i tak znikną niczym łzy na deszczu – pomyślisz.

Mimo to powinieneś wiedzieć, że każde, nawet najgorsze doświadczenie jest ważne. Niesie ze sobą naukę, hartuje ducha i buduje charakter. Pamiętaj, że co cię nie zabije, to cię wzmocni. Może i Parmalat upadł, lecz Parma przetrwała, nie zatonęła, utrzymała się na powierzchni. Ogłosiła niewypłacalność, zmieniła nazwę z AC na FC Parma – wszedł komisarz - i grała dalej w Serie A.

Cóż z tego – stwierdzisz ponownie. Każdego roku zespół tracił swojego największego gwiazdora. Odchodzili Crespo, Verón, Buffon, Cannavaro, a potem Adriano, Adrian Mutu i Alberto Gilardino. Każdy kolejny sezon wydawał się bledszym odbiciem poprzedniego, uśmiech na twojej twarzy gościł coraz rzadziej, tak jak coraz rzadziej na boisku można było spotkać gwiazdę z prawdziwego zdarzenia, piłkarza pełną gębą.

Westchnąłeś. Wiem, wkrótce nastąpił spadek do drugiej ligi. Ciążyło to nad wami niczym nieuchronne fatum w dowolnej chwili gotowe odebrać resztki nadziei jednym chirurgicznym cięciem. Smród życia, odpowiesz, który ciągnął się za wami od momentu upadku Parmalatu. Mimo wszystko spójrz na przyszłość, czyż nie ona jest najważniejsza. Rok później twoi ulubieńcy są z powrotem w Serie A. Pojawił się nowy szef, Tomasso Ghirardi. Rozumiem, okazał się diabłem w skórze anioła. Ale nieszczęścia tak samo chodzą po klubach, jak i po ludziach.

Za ostatni grosz

Zanim jednak zaczniesz wieszać na nim psy, przypomnij sobie z jakim mozołem budował zespół. Owszem, nie był najlepszym skarbnikiem - kiedy przejmował drużynę jej zadłużenie wynosiło 16 milionów, sprzedawał ją z przeszło dziesięciokrotnie większym długiem – a jego pomysł na finansowanie nieudany i karygodny. Pomylił się srogo, gdy w latach 2013-2014 próbował wyskubać trochę grosza, biorąc udział w 450 futbolowych transakcjach, a potem oddelegowując zawodników do zaprzyjaźnionych ekip z niższych lig. Sądził, że na tym zarobi, a wpędził tylko zespół w tarapaty bez wyjścia - przecież nadal zarejestrowanych jest tam ponad dwustu graczy. To on tymczasem sprowadził znane nazwiska, jak chociażby Antonio Cassano, i to za jego schedy drużyna zajęła szóste miejsce w lidze.

I tak rozpoczyna się twój prawdziwy koszmar, lokalna prasa pisze dziś o najobrzydliwszych czasach w historii. To prawda, nie zapominaj jednak, że stal hartuje się w ogniu. Tak ty po każdym niepowodzeniu stajesz się silniejszy. Już żadna wichura, która będzie targała twoją ukochaną drużyną jeszcze niejednokrotnie, nie będzie w stanie cię ruszyć. Słowem: jesteś gotowy na wszystko.

Wskaż mi drugi taki zespół, który po bardzo udanym sezonie wyrzuca się z europejskich pucharów za niezapłacony podatek, który na przestrzeni paru miesięcy dwukrotnie zmienia właściciela i sprzedaje się go za jedno euro. Gdzie mecze się odwołuje, bo władz nie stać na opłatę dla firmy dostarczającej stewardów, a piłkarze nie mają czym jechać na spotkania wyjazdowe, bo komornik zarekwirował klubowe pojazdy. Gdzie zawodnicy, którym może i brakuje umiejętności, są niesłychanie oddani sprawie i od czerwca ubiegłego roku grają za darmo. Nie mają w dodatku na czym ćwiczyć, gdyż komornicy zajęli również sprzęt z siłowni, położyli łapę nawet na ławkach trenerskich. Gdzie nie ma ciepłej wody, pieniędzy na prąd i gaz, a w szatniach panuje bałagan, ponieważ personel sprzątający nie otrzymuje wypłat. Gdzie w klubowej kasie zostało zaledwie 40 tysięcy euro.

Tak, w Parmie wywrócono wszystko do góry nogami, panuje ustawiczne pomieszanie z poplątaniem, nikt tam nie ma pojęcia, kto jest aktualnym prezydentem, skąd pochodzi, czy ma kasę i ureguluje długi, czy nie posiada nic poza jałowymi obietnicami, czy gracze są nadal w drużynie, trenują i czy pojadą na mecz. Tam nie wiedzą nawet chyba, jaki mają dziś dzień, poza tym, że to kolejny dzień kryzysu.

Gorzej być nie może

Spójrz na to z innej strony – trudności i przeciwieństwa losu są po to, by je pokonywać, a twój zespół najgorsze ma już za sobą. Nietrafione decyzje klubu muszą kiedyś się skończyć. Parmie nie przytrafi się już drugi Rezart Taçi, Albańczyk, szef nieznanej nikomu rosyjsko-cypryjskiej kompanii, który przez dwa miesiące prezydentury ani razu nie pojawił się w klubowej siedzibie, a z piłkarzami oraz trenerami nie zamienił choćby jednego słowa. Albo Giampiero Manenti, szachraj aresztowany za wyłudzanie pieniędzy z fałszywych kart bankowych, wymachujący świstkami świadczącymi o tym, że na drużynę przeznaczy sto milionów, których w ostateczności nikt tam nie powąchał.

19 marca Parma ogłosiła bankructwo. To nie koniec świata, to tylko sekwencja niefortunnych zdarzeń i zgraja nieodpowiedzialnych ludzi, konsekwencja ich złych decyzji z przeszłości, której i tak nie zmienisz. Poczuj się oczyszczony. Ten rozdział się kończy i następuje katharsis. Czujesz się odprężony, niekoniecznie szczęśliwy, bo Parmę czekają ciężkie chwile. Wiesz jednak, że kluby upadają po to, by powstać. Tak jak zrobiły to Fiorentina i Napoli. Masz ponadto świadomość, że futbol to dyscyplina cykliczna. Znasz chyba słowa pewnego słynnego koszykarza, te, że ponosił porażkę za porażką i to dlatego odniósł sukces. Pomyśl, że dla twojego zespołu to czas porażek, za którymi kiedyś być może stanie sukces.


Policzę teraz do dziesięciu. Kiedy skończę, otworzysz oczy i przywitasz nową starą rzeczywistości, która nigdy nie była łatwa. Pamiętaj, że koniec pewnej ery, zawsze jest początkiem innej. 

wtorek, 17 marca 2015

Nudziarze z Monaco

Ich występy można by sparafrazować dialogiem z filmu „Rejs” – „A w meczach Monaco, proszę pana, to jest tak: nuda... Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Tak, proszę pana... W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje”. W obecnym sezonie czyste konto zachowali w 23 z 40 meczów, nie stracili bramki w dziewięciu pojedynkach z rzędu, przez 931 minut. Do Londynu jechali z zaledwie 40 golami strzelonymi w 37 spotkaniach. Trzy razy trafiali do siatki przeciwnika jedynie w bojach z Bastią i Arsenalem.

Nawet jeśli przeciętny kibic łaknący na boisku przede wszystkim huraganowych ataków, ciągłych emocji i atrakcji, powybrzydzałby na pragmatyczny styl gry Monaco, stwierdzając, że w trakcie ich spotkań przez 90 minut wieje nudą, to już losy tego klubu śledziłby z zapartym tchem. To bowiem historia pełna piłkarskich wzlotów i upadków, a ostatnimi czasy milionowych transferów, błyskawicznej wyprzedaży gwiazd oraz walki o raj podatkowy. Być może właśnie teraz otwierają następny rozdział w swych dziejach. Równie nieoczekiwany, co piękny. Tak jak przed jedenastoma laty.

Wiosna cudów

To była prawdziwa wiosna cudów, po raz ostatni w finale Ligi Mistrzów zagrały wtedy zespoły z Portugalii i Francji, a zestaw półfinałowych par nie tworzył żaden z ówczesnych wielkich faworytów do trofeum. Kiedy Monaco eliminowało Real Madryt, Didier Deschamps mówił, że niemożliwe nie istnieje i że można osiągnąć absolutnie wszystko, jeżeli tylko wystarczająco się tego pragnie. Carlos Queiroz z kolei, wówczas szkoleniowiec „Królewskich”, na łamach dziennika „El Pais” mówił: „W życiu są tylko dwa podobne do siebie miejsca – piekło i futbol”. Kto by pomyślał, że siedem lat później w owym piekle znajdzie się francuska ekipa.

Któż by się spodziewał, że to właśnie wtedy do pogrążonego w poważnym kryzysie zespołu, grającego w Ligue 2, rękę wyciągnie pewien obrzydliwie bogaty Rosjanin. Dmitrij Rybołowlew przejął klub w grudniu 2011 roku. Opowie potem, że wcześniej próbował wykupić udziały w Manchesterze United, a gdy nie powiodło mu się, to zwrócił uwagę na drużynę z południa Francji, której historia go zwyczajnie urzekła.

Dalej potoczyło się jak z płatka – w 2013 roku awansowali do Ligue 1 z przytupem, podczas poprzedzającego sezon letniego okienka na transfery wydali najwięcej w Europie, przeszło 170 milionów euro, rzucili wyzwanie innym bogaczom, tym z Paryża, i wywalczyli jako beniaminek wicemistrzostwo kraju. Potem również wszystko powinno pójść jak z płatka. Kolejne wielomilionowe transakcje, w końcu mistrzostwo i może nawet finał Ligi Mistrzów. Maszynka do wygrywania i zdobywania trofeów w pewnym momencie zaczęła jednak zgrzytać, w jej tryby wpadły elementy niepożądane.

I tej przestającej sprawnie działać maszynerii nie pomogliby żadni genialni piłkarscy konstruktorzy, choćby byli odpowiednikami Lemowskiego Klapaucjusza i Trurla, bo wszystko rozeszło się o pieniądze. O raj podatkowy, o rozwód i finansowe fair play.

Kasa, misiu, kasa

Latem 2013 roku sloganem promującym ich kampanię transferową stało się zdanie: „Jesteśmy ambitni, jesteśmy Monaco”. Kilkanaście miesięcy później fajerwerków w trakcie okienka już nie było. Rosyjski oligarcha na zakupy przeznaczył czterokrotnie mniej, a z klubu odeszło dwóch gwiazdorów – James Rodriguez oraz Radamel Falcao.

Polityka transferowa zmieniła się o 180 stopni. Zamiast szastania gotówką na prawo i lewo, inwestowano w młodych, uzdolnionych, lecz z reguły nieznanych graczy. Słowami Wadima Wasiljewa na łamach „The Guardian” tłumaczono, że będą teraz kładli większy nacisk na juniorów - w obecnej kadrze Monaco znajduje się ośmiu wychowanków i 15 zawodników poniżej 23 roku życia - wyławiali talenty za bezcen, a celem nadrzędnym stanie się wieloletni projekt budowy silnej i konkurencyjnej drużyny.

Wzburzeni taki obrotem spraw fani mogli poczuć się oszukani. Protestowali i żądali zwrotu pieniędzy za koszulki oraz bilety, których ceny wahały się od kilkuset do grubo ponad tysiąca euro. 96% sympatyków stwierdziło wówczas, że nie wierzy już w klubowy projekt. Dla władz nie to jednak było największym zmartwieniem, ponieważ z kibicami kłopot mieli tam od zawsze.

Ci nigdy nie przychodzili tłumnie na stadion, nawet wtedy, gdy Arsène Wenger prowadził ich do tytułów mistrzowskich, kiedy występowali w nim Thierry Henry oraz David Trezeguet, czy gdy walczyli w finale Champions League. Monaco nie jest chętnie oglądanym zespołem – średnia frekwencja na swoim stadionie rokrocznie wynosiła zazwyczaj 8-9 tysięcy – i chyba jedynym na planecie, który mógł pochwalić się zdecydowanie większą widownią w spotkaniach wyjazdowych. Ale inaczej przecież być nie mogło w drużynie z niewielkiego, prawie 40-tysięcznego Księstwa, żyjącego swym własnym, spokojnym i niespiesznym rytmem, gdzie co trzeci człowiek to milioner i w którym mało jest miejsca na futbol.

To nie jest kraj dla bogatych klubów

Nie lada problemem stały się nie tylko marne przychody z dnia meczowego, co zupełny brak zainteresowania ze strony potencjalnych sponsorów. Do drzwi Monaco, klubu raczej nierozpoznawalnego w świecie, poza granicami państwa marki słabej renomy, nie zapukali inwestorzy, nawet wtedy, kiedy o ekipie zrobiło się głośno po transferowej gorączce lata 2013 roku. I tak krąg się zamykał. Klub pozbawiony dodatkowych dochodów, nie był w stanie sprostać wymaganiom Financial Fair Play, stąd w ciągu następnego okienka wyglądał na sklep wyprzedający swoje najcenniejsze towary.

Kolejny cios przyszedł od pozostałych francuskich drużyn. Konkurencji, której dosolono 75-procentowym podatkiem dla najzamożniejszych, tych zarabiających co najmniej milion euro rocznie – to z jego powodu z kraju uciekł i przyjął rosyjskie obywatelstwo aktor Gerard Depardieu – podczas gdy Monaco mogło sobie hulać i szastać gotówką, nie odprowadzając żadnego eurocenta. Konkurencja wysiadająca finansowo – milionowa pensja w ekipie z Księstwa w innych zespołach wyniosłaby trzy miliony – nie miała zamiaru godzić się na taki stan rzeczy. Podobnie zresztą jak na ich żądania nie miał zamiaru godzić się Rybołowlew.

Wojna trwała w najlepsze. Kluby postanowiły, że za żadne skarby nie będą sprzedawać własnych graczy do Monaco. Do Monaco, któremu grożono wykluczeniem z ligi i podkreślano, że każdy kto chce występować w Ligue 1, musi mieć siedzibę we Francji i odprowadzać podatki zgodnie z prawem francuskim. Zwracano uwagę, że w skali roku rywale z południa uzyskają o 50 milionów euro większe przychody.

Narodowej chryi nie umiał rozwiązać szef tamtejszej federacji piłkarskiej, bo jego propozycja 200-milionowej rekompensaty została wyśmiana. Sprawa trafiła do sądu i wydawało się, że będzie ciągnąć się w nieskończoność. Ugodę załatwiło tymczasem 50 milionów euro, które Rosjanin zgodził się zapłacić w zamian za pozostanie pod monakijskimi przepisami podatkowymi.

Pan i pani Rybołowlew

Najcięższy sierpowy wymierzyła jednak pani Rybołowlew. Jej prawnik opowiadał potem o najkosztowniejszym rozwodzie w historii. Prawie 9-miliardowy majątek Dmitrija uszczuplał o połowę. Stało się tak, gdyż rosyjskie prawo w przypadku trudnych procesów rozwodowych przewiduje podział majątku pół na pół. A pan Rybołowelew posiadał tylko paszport rosyjski i zgodnie z tamtejszymi przepisami był sądzony.

W owym czasie usilnie starał się o obywatelstwo monakijskie, ale książę Grimaldi mu odmówił. Dało to spore pole do popisu dziennikarzom, ci z gazety „L’Equipe” zaczęli snuć teorie, jakoby odmowa księcia doprowadziła do wyraźnego pogorszenia jego relacji z właścicielem Monaco. Rosjanin ponoć rozważał porzucenie drużyny. Myślał o czymś, co po niezapomnianym dla niego i wszystkich sympatyków ekipy z południa Francji wieczorze na „The Emirates” musiał natychmiast wymazać z pamięci.

Zespół targany różnymi zewnętrznymi przeciwnościami losu, bez swoich najważniejszych ogniw, które zastąpił anonimowymi dla przeciętnego fana kopanej nazwiskami, zawodnikami bez większego doświadczenia jak Bernardo Silva, Abdennour czy Bakayoko, sprostał rywalowi w paszczy lwa, na obiekcie „Kanonierów”, i sprawił nie lada sensację. Nie tylko wygrał pewnie, pokazując futbol żelaznej defensywy, mądrości taktycznej i wzorowej organizacji gry, co dopiero po raz drugi w bieżącym sezonie zdobył trzy bramki w meczu.


Można mówić, że w ich pojedynkach próżno szukać atrakcyjnej piłki, że są konsekwentni i do bólu skuteczni, a przy tym straszliwie nudni, lecz to Arsenal w tej chwili musi główkować intensywnie, jak szturmem wziąć monakijską twierdzę. Za gospodarzami przemawiają nie tylko statystyki - w trakcie 60-letniej rywalizacji w Pucharze/Lidze Mistrzów raptem jednemu klubowi, Ajaksowi w 1969 roku, udało się odrobić dwubramkową domową stratę z pierwszego spotkania. Nudziarze z Monaco nie tracą po prostu goli. W tym sezonie bowiem zaledwie raz dali sobie wbić ich więcej niż dwa - 17 sierpnia ubiegłego roku przegrali 1-4 z Girondins Bordeaux.

wtorek, 10 marca 2015

Derby na śmierć i życie, czyli jak kibice obalili prezydenta

Są takie derby piłkarskie na tym łez padole, w których od niezdrowych emocji aż kipi i których temperatura zawsze jest bliska wrzenia. Takie derby, które falą agresji i nienawiści wypływającą z ust i serc dwóch przeciwnych stron, zalałyby cały świat. Derby, które trzęsą krajem i dzielą go na pół, które nie tylko decydują o tytułach mistrzowskich, ale także o sytuacji w państwie. Takie, które potrafią obalać rządy i z powodu których odwoływano rozgrywki ligowe. Wreszcie takie, które nierzadko kończą się krwawą jatką. 

Futbol polityczny

„Piłka nożna to wielka rzecz w Egipcie. To religia. W większości krajów rodzisz się chrześcijaninem, muzułmaninem lub żydem. W Egipcie rodzisz się albo kibicem Al-Ahly, albo Zamalku. Tutaj nie zapytają się ciebie o wyznanie, zapytają o to, czy jesteś za Zamalkiem, czy za Al-Ahly” – wyjaśniał na łamach „The National” student Adel Abdel Ghafar. Tam żyje się od meczu do meczu, codziennie wznosi modły za swoje drużyny, rywalom życzy najgorszego, ludzie chcą wyłącznie goli i zwycięstw. „Oczekujemy wygranej w każdym spotkaniu” – podkreślał w rozmowie z żurnalistą „The Guardian” Asad, szef grupy Ultras Ahlawy.

To również dyscyplina przeszyta polityką na wskroś. Gdy ówczesny selekcjoner Egiptu, Hassan Shehata, został zdymisjonowany, to nie tylko ze względu na słabe wyniki, lecz przede wszystkim dlatego, że był zwolennikiem Mubaraka. Natomiast zawodnicy i trenerzy popierający uprzednią głowę państwa, zostali przez własnych fanów umieszczeni na czarnej liście. Władza z kolei angażuje swoje wysiłki w futbol, bo wie, że stadiony są obok meczetów jedyną ostoją wolności, miejscem, gdzie w tysiącach gromadzą się osoby mające coś do powiedzenia, niezadowolone z własnej sytuacji życiowej. Toteż wielu prezydentów zespołów to po prostu członkowie bądź bliscy współpracownicy rządu, jak Mortada Mansour, obecny szef Zamalku.

Nie znosi najzagorzalszych kibiców należących do grup ultrasowskich. Chciałby, aby wpisać ich na listę organizacji terrorystycznych. „To nie fani, to kryminaliści. Używają bomb i ostrej amunicji” – utrzymuje i toczy z nimi nieustanną wojnę. Dwa razy próbowano dokonać na nim zamachu, oblano go moczem. Nieprzychylnych mu sympatyków, których udało się złapać, wtrącał do więzienia, gdzie poddawał ich torturom. Stwierdził, że klubowa ochrona powinna zostać wzmocniona, a fanatycy zamknięci. Zakazał im przychodzenia na treningi ekipy. Postawił wysokie ogrodzenie elektryczne, tak by nie mogli przekraść się na boiska treningowe i trybuny. 

Dwukrotnie brał udział w wyborach prezydenckich, znany jest ze swojej porywczości - w dwa miesiące potrafił zwolnić dwóch szkoleniowców - przed kamerami nie umie zapanować nad emocjami, wrzeszczy i atakuje każdego, kto się z nim nie zgadza. Dzisiaj otwarcie wspiera aktualnego prezydenta państwa – byłego wojskowego, Sisiego - czym narobił sobie kolejnych zapamiętałych wrogów wśród sympatyków Zamalku.

Ultrasi idą na wojnę

Według ultrasów w Egipcie znowu zapanowała dyktatura, bo u władzy w gruncie rzeczy pozostali ludzie w większości związani wcześniej z Mubarakiem. Poprzednią, rządzącą frakcję polityczną – Bractwo Muzułmańskie – uznano za organizację terrorystyczną. Jakikolwiek przejaw protestu tłumiony jest w zalążku, ponieważ obowiązujące od parunastu miesięcy prawo zabrania demonstracji i uznaje je za działalność kryminalną.

Krwawe stadionowe zamieszki sprzed kilkunastu dni były pierwszymi od dawna, gdyż areny piłkarskie zamknięto na cztery spusty, a spotkania rozgrywano przy pustych trybunach. Choć zakaz stosunkowo niedawno uchylono, to rząd ma teraz kolejną okazję do ponowienia restrykcji. Wściekli fani opowiadają, że powtórnie wszystko zostało zaplanowane, że dla polityków to raptem kilka kropel krwi, że czynią tak z obawy przed ich zdolnością do jednoczenia społeczeństwa i mobilizacji.

Kiedy ponad 70 kibiców ginęło podczas meczu-horroru w Port Said, mówiło się, że to kara wymierzona w fanów ze strony dygnitarzy. Gdy dwa tygodnie temu zmarło przeszło dwudziestu kibiców pod bramami stadionowymi, to od razu wspominało się o politycznych podtekstach. O podtekstach, który wzięły się z tego, że sympatycy Al-Ahly oraz Zamalku stali w pierwszym szeregu, kiedy przychodziło obalać stary reżim.

„To my uczyliśmy ludzi, jak rzucać cegłami” – tłumaczył w wywiadzie z CNN Ahmed, lider grupy The Ultras White Knights związanej z Zamalkiem. To właśnie takiej zbieraniny osób nieprzejednanych o radyklanych poglądach góra boi się niczym ognia. Organizują się od 2007 roku, początkowo jako twory apolityczne i areligijne, obecnie stanowią forpocztę opozycji i synonim słowa wolność.   

Tak dziwna to chwila

„Życie pod rządami Mubaraka wyglądało jak życie za czasów komunizmu we wschodniej Europie. Nikt nie mógł z nikim rozmawiać, nie istniały żadne niezależne organizacje, związki czy partie” – opowiadał dla CNN Assad, przywódca grupy Ultras Ahlawy. Od paru lat on i jemu podobni pozostają w stałym konflikcie ze służbami porządkowymi i władzą. Nie raz, nie dwa zaleźli im za skórę, chyba najbardziej zimą 2011 roku.

To musiały być bardzo osobliwe chwile, kiedy na głównym placu, określanym mianem serca Kairu, Tahrir zebrali się niecierpiący się nawzajem kibice Al-Ahly oraz Zamalku. To oni ponoć wzniecili bunt, gdy przyszło znieść rządy Mubaraka. Mówi się, że to futbolowi fani odegrali wówczas kluczową rolę. Jeden z członków ultrasowskiej grupy zaprzeczał jednak, utrzymując w wywiadzie z dziennikarzem CNN: „Nie my jedni staliśmy za rewolucją. Naszym celem było tylko sprawienie, żeby ludzie mogli marzyć, aby wiedzieli, że jeśli uderzy ich policjant, to mogą mu oddać”. W tym jednym zadziwiającym momencie ramię w ramię protestowali ci, których dzieliło to komu kibicują, czyli w Egipcie tak naprawdę wszystko.

Z jednej strony mieliśmy fanów Al-Ahly, pochodzących z najbiedniejszych dzielnic stolicy, wywodzących się z klasy robotniczej. Z drugiej miłośników Zamalku, zamożnych mieszkańców metropolii z wyższych sfer, klub raczej dla intelektualistów różnej maści, niekiedy poetów i społecznych outsiderów. Pierwszym bliżej jest do nacjonalizmu, drudzy przyciągają osobników o poglądach skrajnie liberalnych.

Nawet dzieje obu drużyn toczyły się jakby w innych światach. Al-Ahly to pierwsza ekipa stworzona w czasach panowania Wielkiej Brytanii przez Egipcjan i dla Egipcjan. Jej nazwa oznacza „narodowy”. Była również pierwszą, która wyrażała jawny sprzeciw wobec obcej siły i której mecze okazywały się doskonałą okazją do rewolucyjnych demonstracji. Zamalek to z kolei zespół założony przez Francuzów i Belgów, szybko stał się międzynarodową mieszanką. Ich rywalizacja to zaś historia odwiecznej walki biednych z bogatymi, marginesu z elitami, prowincji z centrum miasta, buntowniczych z gorliwymi.

Powiadają, że dzisiaj oba te kluby to największe formacje polityczne w Egipcie. Jednych i drugich nie łączy absolutnie nic, no może poza zajadłą wrogością do siebie samych oraz władzy. Wrogością, którą na placu Tahrir skierowali wobec swojego wspólnego nieprzyjaciela. Wyłącznie wtedy byli zjednoczeni, na następnych derbach o przyjaźni nie było już mowy.

Więźniowie nienawiści

Kiedy reporter „The Guradian”, James Montague, jechał kilka lat temu na spotkanie pomiędzy Al-Ahly a Zamalkiem, to taksówkarz, kibic tych pierwszych, przestrzegał go, by nie szedł na mecz, ponieważ zginie, po prostu go zabiją. Ktoś inny wyjaśniał mu, że wybierając się na derby, zostawia swój samochód w garażu. „Oni wszystko niszczą” – odpowiadał.

O nienawiści od dawna płynącej w ich żyłach opowiadał Ayman Younes, były gracz Zamalku, dziś dziennikarz telewizyjny: „Kiedy grałem, miałem duże problemy z fanami Al-Ahly. Pewnego dnia zaatakowali mnie w moim domu. Na ulicę, na której mieszkam, przyszło ich około pięciu tysięcy. Krzyczeli na mnie, na moją żonę i dzieci, rzucali w nas różnymi przedmiotami”. Jego zdaniem tacy zagorzali miłośnicy prędzej zmienią swoje wyznanie niż klub, któremu kibicują.

Jak tłumaczył jeden z fanów, Asad, przeciętny sympatyk Al-Ahly, to człowiek żyjący w małym mieszkaniu z jedną sypialnią, żoną i co najmniej pięciorgiem dzieci na głowie, otrzymujący minimalne wynagrodzenie i klepiący biedę. Jedyną dobrą rzeczą, jaka go w życiu spotyka, to dwie godziny spędzone na oglądaniu poczynań ukochanej drużyny.

Derby Kairu to pojedynek na śmierć i życie, nie tylko zwykła boiskowa rywalizacja, nie tylko piłkarskie uniesienia i rozczarowania, to niczym niepohamowana futbolowa gorączka i szał. To derby, po których nie mówi się o samym meczu, a o starciach i ofiarach śmiertelnych. A gdy fani nie mogą dobrze sobie przyłożyć ze względu na policyjną obstawę, to chodzą na gierki juniorów. To tam oraz w halach koszykarskich dochodzi podobno do najostrzejszych bójek. Gdy na parkiecie walczą koszykarze obu zespołów, to w halach wrze. Obrzucanie się koktajlami Mołotowa i śmierć przez podpalenie są ponoć niemal na porządku dziennym.


Sympatycy jednych i drugich muszą mieć najwidoczniej jakiegoś wroga, którego szczerze by nie cierpieli. Jeśli nie jest nim funkcjonariusz czy polityk, to jest nim kibic przeciwnej ekipy. Zanurzając się w tym piekielnym egipskim kotle futbolowym, ujrzelibyśmy bijatyki, batalie z policją, krew na trybunach, bestialskie i nieludzkie intrygi polityczne, walkę o wolność, o idee, a wszystko to podlane hektolitrami uprzedzeń i nienawiści, a wszystko to sprowadzone do banału, do meczu piłkarskiego. Egipcjanie stali się więźniami własnej nienawiści, a ta, jak przekonywali nas w jednym pięknym filmie, jest niczym bagaż. Życie natomiast za krótkie, żeby cały czas być wnerwionym. Czasami po prostu nie warto.