Zapomnijcie
o maszynach do wygrywania budowanych wytrwale – godzinami treningów,
dziesiątkami spotkań, całymi sezonami – i na bogato – milionami oraz gwiazdami.
Zapomnijcie o drużynach perfekcyjnych, kreowanych mozolnie – selekcją i
sparingami. Najlepszy trener to nie ten, który tworzy swoje magnum opus latami,
a ten, który wieńczy dzieło po kilku, może kilkunastu miesiącach. Miguel
Herrera swoją ekipę zbudował niemal od ręki, jak za pstryknięciem palca.
Człowiek,
który zmienił Meksyk
Jest
takie miejsce na Ziemi, gdzie ludzie, by dostać się na mundial sprzedają domy i
samochody. Kraina osobników tak zamiłowanych w futbolu, że lekarze obserwują
mecze w trakcie przeprowadzania operacji. Region, gdzie baronii narkotykowi
bardziej wielbią własną reprezentację niż swoje przestępcze królestwa i dają
się złapać policji na oglądaniu mistrzostw w samej Brazylii. Jest wreszcie kraj
prawie 120 milionów kibiców, których podczas piłkarskiej gorączki nie
interesują w ogóle sprawy wagi państwowej – rząd debatuje właśnie nad ważną dla
nich ustawą energetyczną - poza oczywiście ich ukochaną drużyną.
I
w tym państwie od dawna maksymalnie zafiksowanym na punkcie futbolu,
pokrzywdzonym przez tę dyscyplinę niemiłosiernie, bo sukcesów pełną gębą
naliczylibyśmy im na palcach jednej ręki, pojawił się ktoś stanowiący zupełne
odstępstwo od reguły. Ktoś, kto z reprezentacją, która w ostatnich 20 spotkaniach
na mundialu zwyciężyła zaledwie sześciokrotnie, nie pojechał na kolejny turniej
jedynie z myślą o uszczknięciu czegoś dla siebie. Ktoś, kto nie uchyla kapelusza
przed piłkarskimi mocarstwami – wystarczy wspomnieć remis z gospodarzem.
Jeżeli
złamie jeszcze jedną barierę, tę, której Meksykowi nie udało się złamać nigdy,
czyli zagrać więcej niż jeden mecz w fazie pucharowej mistrzostw, to Meksykanie
z całą pewnością stwierdzą, że oto na ich ziemię zstąpił mesjasz. I trzeba
przyznać, że to futbolowy zbawiciel o twarzy ekscentryka. Herrera to nie tylko
człowiek, który odmienił Meksyk, ale to także oryginał jakich mało.
Zwyczajnie niezwyczajny
Zespoły
buduje właściwie na teraz, w żadnym nie wytrwał dłużej niż dwa-trzy sezony. W
ciągu 12 lat kariery trenerskiej prowadził pięć klubów, w tym dwukrotnie Atlante,
miejsce pracy zmieniał więc sześciokrotnie, a reprezentacja to jego siódmy
przystanek. Daleko mu zatem do wengerowskiej lub fergusonowskiej idei budowania
drużyn latami. W Meksyku na przykład jego stempel dało się zauważyć niemal od
razu.
Miał
być selekcjonerem tymczasowym, zatrudnionym na pojedynki barażowe z Nową
Zelandią, lecz został na stałe. To w tych meczach po raz pierwszy ustawił
reprezentację w systemie 5-3-2. To dlatego w podstawowej jedenastce wybiegło aż
siedmiu zawodników, którzy to ustawienie znali doskonale, z prowadzonego przez
niego jeszcze niedawno Club América.
Nim również miał kierować tylko przez moment.
W
pierwszymi swych słowach obiecał, że jeśli nie odbuduje klubu w ciągu sześciu
miesięcy, to odejdzie. I tak jak w Meksyku, tak w Club América został na dłużej. Podobieństw zresztą
odnajdziemy zdecydowanie więcej. Herrera w obu zespołach zastał zgliszcza. Życie
tchnął w upadłą ekipę i stłamszoną kadrę, ledwie co porzucone przez trzeciego na
przestrzeni 12 miesięcy szkoleniowca.
Drużynę
narodową zrewolucjonizował zatem człowiek zupełnie pospolity, bo w trakcie ponad
dekady swojej pracy nie wyróżnił się niczym szczególnym. Dopiero z Club América sięgnął po pierwsze w
swojej karierze trofeum. Czekał na nie 11 lat. I to dopiero ławka trenerska
Meksyku przeobraziła go w kogoś niezwykłego. Zwyczajny menedżer stał się kimś
niezwyczajnym.
Odmienił
reprezentację, która rok temu w eliminacjach remisowała z Panamą i Kostaryką, a
z Pucharem Konfederacji żegnała już się po dwóch spotkaniach. W ogóle z ekipy,
która w kwalifikacjach dwukrotnie uznaje wyższość Hondurasu i nie umie ograć
Jamajki oraz wspominanej Panamy, uczynił taką, która na mundialu rozbija
Chorwację i walczy jak równy z równym z Brazylią. A to wszystko w czasie nie
dłuższym w piłkarskim świecie niż pstryknięcie palcem.
Zanim
tam się znalazł, poprowadził drużynę narodową w zaledwie dziewięciu meczach. A trzeba
również dodać, że znalazł się tam po raz pierwszy w swoim życiu. Nigdy, czy to
jako trener, czy jako gracz, na mistrzostwa do tej pory nie zaglądał. Do Kraju
Kawy pofrunął więc kompletny żółtodziób, który właśnie poznaje tajemnice
turnieju. Co więcej, który jeszcze rok temu nie posiadał żadnego pucharu w
swojej osobistej gablocie.
Krewki charakter
Na
mundial mógł jednak pojechać przed dwudziestu laty. Był wówczas podstawowym
obrońcą Meksyku, rok wcześniej wziął udział w udanym dla nich Copa América – porażka w samym finale.
Ale już wtedy dało o sobie znać jego nadpobudliwe usposobienie. Zawiódł
ówczesnego selekcjonera Miguela Baróna,
który ostrzegał go przed prowokacyjnie grającym skrzydłowym jednego z rywali w kwalifikacjach
do turnieju w Stanach Zjednoczonych. Herrera nie wytrzymał i wyleciał z boiska.
Zamknął sobie tym samym drzwi do dalszej gry w zespole.
O
swoim krewkim charakterze przypominał w zasadzie przez całą karierę. Często
poddający się emocjom i nieprzebierający w środkach na murawie i poza nią, jak
w 1994 roku, kiedy sprowokowany przez kibica w trakcie udzielania wywiadu
odpłacił mu na oczach wszystkich kilkoma kopniakami.
Dopiero
ławka trenerska stępiła nieco jego temperament, przynajmniej te najgorsze
cechy. Bo nawet jako selekcjoner wciąż gestykuluje, wykłóca się, beszta,
wspiera, spotkaniami żyje i reaguje spontanicznie na każdą akcję. To żywiołowy
pasjonat futbolu nieustannie odprawiający swój rytualny taniec tuż przy linii
bocznej boiska. A na jego twarzy podczas meczu zobaczymy tylko wyraz pasji
graniczącej nieomal z obsesją.
To
szkoleniowiec daleki od dyktatu swoich poprzedników, raczej zakazujących i
wymagających, lecz kadrą starający się rządzić twardą ręką. Potrafił posadzić
na ławce rezerwowych niekwestionowaną gwiazdę reprezentacji Javiera Hernándeza i umiał postawić w
bramce na Guillermo Ochoę. Kolejnego bohatera Meksyku zasługującego na osobny
tekst, człowieka po przejściach, zawieszonego swego czasu za stosowanie
dopingu, strzegącego bramki najsłabszej w ostatnim sezonie drużyny Ligue 1,
który na mundialu zatrzymał Brazylię.
Herrera
nie boi się podejmować odważnych decyzji, a zawodnicy odpłacają mu na murawie i
poza nią, cenią go na zabój i poszliby za nim chyba do samego piekła. W
wywiadach opowiadają o sposobie w jaki z nimi rozmawia, niczym piłkarz i
przyjaciel z boiska, jak potrafi wysłuchać każdego z nich, że jest otwarty na
wszelkie propozycje i że swoją otwartością oraz zachowaniem wyleczył ich z
różnych wątpliwości, dostarczył niespotykaną wcześniej dawkę pewności siebie i
stworzył wspaniałą atmosferę wewnątrz zespołu.
Tomcio Grubasek
To
człowiek, który na pierwszy rzut oka nie nadaje się do trenerki. Na murawie
zdecydowanie częściej kopiący po nogach, niż myślący, poza nią w ciągłej
gonitwie emocji, kompletnie nie pasuje do obrazu analizującego na okrągło,
zimnokrwistego i wyrachowanego menedżera. On w ogóle nie odpowiada rysopisowi
normalnego szkoleniowca, zachowawczego, powściągliwego, z notesem i długopisem
w ręku. On jest wesoły, rubaszny i zawzięty, a posturą, mimiką twarzy, gestykulacją
i sposobem zachowania bardziej przypomina komika wyjętego wprost z jakiejś
amerykańskiej komedii.
Za
tą niepozorną maską skrywa się jednak ktoś z pomysłem na reprezentację i
zmysłem taktycznym. Przed samym wylotem do Kraju Kawy przekonywał, że jedzie po
tytuł mistrzowski i nie rzucał raczej słów na wiatr. Bo jaki trener w tak
krótkim czasie zupełnie odmieniłby zespół niezdolny do wygrywania w
eliminacjach, który zmieniał dowódców czterokrotnie na przestrzeni paru
miesięcy i który wszedł na mistrzostwa kuchennymi drzwiami? Tylko najlepszy na
świecie. Najgorzej opłacany spośród całej turniejowej plejady selekcjonerów i
posiadający najwięcej fanów na Twitterze Miguel Herrera już ten mundial wygrał.