To
musiało być doprawdy surrealistyczne doznanie – siedzieć na stadionie
wypełnionym po brzegi dwustoma tysiącami ludzi i nie usłyszeć choćby jednego
słowa. Jedenaście minut nieprawdopodobnej, nieprzyjemnej dla uszu ciszy wśród
tłumu niewidzących świata poza futbolem fanatyków.
Jedenaście minut niczym scena z życia, która na zawsze je odmienia. Mecz, który
po 64 latach wciąż tkwi w świadomości milionów, kołacze z tyłu głowy i nie daje
spokoju.
Koniec świata w Rio de Janeiro
Był
16 lipca 1950 roku. To miał być piękny dzień. Pewnie zmierzająca po tytuł
mistrzowski Brazylia podejmowała w ostatnim spotkaniu grupy finałowej Urugwaj.
Od upragnionego trofeum dzielił ją tylko remis, jeden jedyny punkcik. 16 lipca
1950 roku miał być dla całego kraju dniem piłkarskiego święta. A stał się dniem
żałoby narodowej, której nie sposób wymazać z pamięci.
Do
79 minuty wszystko szło zgodnie z planem. Gospodarz na początku drugiej połowy
strzela gola, jest pewny swego, a na trybunach zaczyna się samba. „Było tam
wtedy na Maracanie około dwustu tysięcy sympatyków, prawdziwe piekło. Objęli
prowadzenie i nikt nie dawał nam najmniejszych szans, oczywiście poza nami
samymi” – opowiadał później w wywiadach bramkarz „Urusów”, Roque Máspoli.
Kontaktowa
bramka rywali w 66 minucie, chwilowa konsternacja, ale przecież puchar nadal
jest w naszym posiadaniu. Wciąż potrzebują kolejnego trafienia, nic więc nie
wymyka nam się z rąk – musieli wówczas myśleć zawodnicy, trenerzy i zgromadzeni
oficjalnie w liczbie prawie 174 tysięcy kibice, którym uśmiech nie schodził
jeszcze z ust. I nadeszła 79 minuta. Gol „Urusów”, a po nim grobowe milczenie.
„Cisza
była przerażająca, czasami trudna do zniesienia” – powie potem ówczesny
prezydent FIFA, Jules Rimet. A Alcides Ghiggia, człowiek, który jako jedyny
obok papieża Jana Pawła II i piosenkarza Franka Sinatry uciszył Maracanę,
ochrzczony później „Duchem”, wracając do tamtych wydarzeń, przed kamerami BBC
mówił: „Nastała kompletna cisza. Tłum ludzi zamarł. Wydawało się, że oni nawet
nie oddychają. Nie byli w stanie dalej wspierać swoich. Wtedy wiedziałem, że to
wygramy”.
Cisza
jak makiem zasiał, radujący się Urugwajczycy i zszokowany, jakby niepotrafiący
uwierzyć w to, czego właśnie był świadkiem, powtarzający kilkakrotnie słowa „bramka
dla Urugwaju” sprawozdawca radiowy. Moloch wybudowany z myślą o mundialu, duma
narodowa, zastygł w bezruchu i patrzył bezradnie, jak maleńki sąsiad z północy
wydziera mu puchar z rąk.
Surrealizm do potęgi
entej
W
piłce od zawsze tkwił pewien paradoks. Utarte od dawien dawna i nieco trywialne
powiedzenia, że nie zawsze wygrywa najlepszy, że nie zwycięża ten, kto gra
najpiękniej albo to, że futbol jest okrutny, stawały się w orbicie tej
dyscypliny swoistymi mądrościami życiowymi i nabierały literalnego znaczenia w
takich momentach jak wtedy, w 1950 roku.
Otóż
w finałowej rundzie od samego początku wiadomym było, kto rozdaje karty i
zmierza po tytuł. Brazylia w pierwszej kolejności sprawiła łomot Szwecji, gromiąc
ją 7-1, a potem Hiszpanii, rezultat 6-1 nie pozostawiał żadnych złudzeń. I tych
złudzeń nie powinien mieć również Urugwaj. Najpierw remis 2-2 z Hiszpanami, a później
wiktoria nad Szwedami wyszarpana w ostatnich 10 minutach. I ci męczący się
niemiłosiernie w pierwszych dwóch spotkaniach decydującej fazy turnieju „Urusi”,
wymęczyli szokujące zwycięstwo nad rozbijającymi w proch i pył każdego
napotkanego przeciwnika gospodarzami. Paradoks jeszcze większy – obdarowująca
rywali łącznie 14 bramkami w trzech meczach Brazylia nie wzniosła pucharu, a
uczynił to Urugwaj, który w tych trzech grach ustrzelił zaledwie 7 goli.
Brazylijczycy
przed spotkaniem byli więc pewni swego. Musieli być, skoro ich ulubieńcy
rozstawiali po kątach wszystkich przeciwników. W dniu finału zorganizowali
pochód, Rio de Janeiro jak nigdy tętniło życiem, świętowaniu i śpiewom
„Brazylia musi wygrać” nie było końca.
Przygotowania
zaś Urugwaju do tego meczu były równie niezwykłe, co atmosfera na ulicach największych
brazylijskich miast. Trener nawołujący do defensywnej gry, byle tylko wytrwać i
nie przegrać zbyt wysoko. Po drugiej stronie kapitan drużyny, Obdulio Valera,
który przed finałowym bojem wykupił tyle miejscowych dzienników - obwołujących swój
zespół mistrzami, „O Mundo” z nagłówkiem „To są nowi mistrzowie świata” - ile
tylko zdołał unieść, zachęcający potem swoich przyjaciół z boiska, żeby oddali
na nie mocz oraz jego płomienna przemowa wygłoszona tuż przed meczem, która
odegrała fundamentalną rolę w triumfie, zakończona stwierdzeniem: „Chłopcy, to outsiderzy
przegrywają. Zacznijmy więc show”.
Dzień, który zmienił ich wszystkich
I
zrobili show, o jakim w Kraju Kawy mówiło się przez następne 60 lat z okładem.
Widowisko, które zaskoczyło każdego. Od prezydenta FIFA, który musiał
zrezygnować z przygotowanego w języku portugalskim na cześć brazylijskich
zwycięzców przemówienia, wręczającego trofeum zupełnie samemu i niewiedzącemu,
jak się w tej sytuacji zachować, niepotrafiącemu wydobyć z siebie choćby słowa,
przez organizatorów, którzy stracili kompletnie zainteresowanie dalszymi wydarzeniami
po ostatnim gwizdku, nie zorganizowali żadnej ceremonii, nie przekazali nawet
medali uprzednio podpisanych nazwiskami graczy swojego zespołu, po kibiców,
którzy nigdy nie odśpiewali gotowych na wiele miesięcy przed turniejem
piosenek, ani nie założyli koszulek ze sloganami sławiącymi triumfatorów.
Porażka
odmieniła to państwo na lata. Państwo, gdzie drugie miejsce od zawsze oznaczało
przegraną z kretesem, dla którego zdarzenia z tego feralnego dnia były trudne
do zniesienia. Dla niektórych za trudne. Po finale ludzie popełniali
samobójstwa, umierali na zawały serca. Słynny wówczas dziennikarz radiowy
odszedł na emeryturę, piłkarze byli oczerniani i obrażani, wielu z nich po
cichu zrezygnowało z dalszej gry, a sześciu z podstawowej jedenastki nie
zagrało ponownie dla drużyny narodowej.
Reprezentacja
zaś przez kolejne dwa lata nie rozegrała choćby jednego meczu. Na Maracanę
wróciła dopiero cztery lata później. W tym czasie zmieniła swój ubiór,
twierdząc, że ten ze spotkania z „Urusami” jest pechowy. Białe stroje z niebieskimi
dodatkami zastąpiły żółte z domieszką zielonego i rozpoczęła się era właściwych
„Canarinhos”, usiana już niezliczonymi sukcesami.
Stadion złamanych serc
Nawet
bogatsi o pięć tytułów mistrza świata ciągle pamiętali o spotkaniu z 16 lipca
1950 roku. Bo żadne inne nie przysporzyło tylu skrajnych emocji i żadne inne nie
obrosło w legendy i życiowe dramaty. Na stadionie, pośród tłumu ludzi ze
złamanymi sercami, to tych 11 mogło czuć się straszliwie samotnie. Osamotnieni
w walce z pomeczową traumą, mówili potem, że tę porażkę zabiorą ze sobą do
grobów.
Ademir,
najlepszy strzelec turnieju, zdobywca ośmiu bramek, ponoć do końca swych dni
wspominał przegraną. Odszedł w zapomnieniu, nie jako król strzelców mundialu, lecz
jako ten, który zagrał „w tym” meczu. Ale najbardziej osamotniony spośród nich
musiał być Moacir Barbosa Nacimiento, golkiper, który popełnił błąd, albo
inaczej, którego przechytrzył Ghiggia, zamiast dośrodkowując, uderzając
niespodziewanie w krótki róg bramki.
Jedna
akcja przemieniła jego życie w niekończący się, paskudny koszmar. Przeżył
załamanie nerwowe, żył w nędzy, nie mógł znaleźć pracy jako szkoleniowiec. Kiedy
wreszcie znalazł robotę, szyderczy chichot losu chciał, że trafił w to
przeklęte miejsce, o którym próbował zapomnieć. Został zarządcą Maracany.
Ignorowany
lub wyszydzany, częstokroć wytykany palcami - jak wtedy, gdy matka w sklepie
pokazywało na niego swojemu synowi i opowiadała, że to człowiek, który sprawił,
że Brazylia płakała - w całym kraju stał się persona non grata. Mimo iż został
wybrany najlepszym bramkarzem turnieju, stał się synonimem klęski, a ludzie nie
zapomnieli mu tego przez następne kilkadziesiąt lat.
Ricardo
Teixeira, od 1989 roku prezydent brazylijskiej federacji piłkarskiej, nie
zgodził się, aby Barbosa komentował mecze rodaków na mistrzostwach w USA. Nie
wpuszczono go również na treningi „Canarinhos”. Tak bardzo obawiano się, że
przyniesie pecha. Mówił wówczas: „W moim kraju najwięcej, ile możesz dostać za przestępstwo,
to 30 lat. Przez ponad 40 lat płacę za przestępstwo, którego nie popełniłem. Ale
nawet przestępcy, który spłaci swe długi, wybacza się. Mnie nie przebaczyli
nigdy”. I wciąż powtarzał: „Nie jestem winny. Było nas jedenastu”.
W
2000 roku, tuż przed śmiercią, zaproszono go do studia telewizyjnego. Eksperci
analizujący jego wpadkę, nie pozostawili na nim suchej nitki, a on tłumaczył:
„Z technicznej strony Ghiggia zrobił wszystko źle i to zadziałało. Ja wykonałem
wszystko prawidłowo i to nie zadziałało. Niektórzy akceptują moje wyjaśnienia, inni
nie. Czy postąpiłem dobrze, czy źle, to i tak nie cofnę czasu. Bez przerwy
myślę o tym golu. Nawet wtedy, gdy śpię, to śnię właśnie o nim. W moich myślach
odtworzyłem go już tysiące razy”.
Mundialowy egzorcyzm
Tysiące
mrocznych wspomnień, hektolitry łez, setki godzin rozpaczy, tomy legend, niezliczona
ilość tekstów próbujących wyjaśnić to, co dla przeciętnego Brazylijczyka było w
owym czasie niewytłumaczalne. To mecz, wokół którego do dziś krążą demony
przeszłości. I te demony gospodarze będą chcieli wyegzorcyzmować właśnie teraz,
ponownie u siebie, na Maracanie.
Nelson
Rodrigues, brazylijski pisarz, ten przeklęty pojedynek opisywał w słowach:
„Każdy ma swoją narodową katastrofę, coś jak Hiroszima. Naszą narodową
katastrofą, naszą Hiroszimą, była porażka 1-2 z Urugwajem”. I jedno jest pewne –
kolejnej takiej ciszy Brazylia by nie przetrwała.
Super tekst:)
OdpowiedzUsuń