niedziela, 9 listopada 2014

Klub, którego nie było

Zakładasz klub, który rok później zdobywa wicemistrzostwo kraju, w kolejnym sezonie sukces powtarza, a na dokładkę sięga po Ligę Mistrzów. Po czym budzisz się i mówisz do siebie – jaki piękny to był sen. Chyba że jesteś z Australii. Wówczas wcale się nie budzisz, a jesteś wicemistrzem i wygrywasz Champions League. Oto piłkarska historia roku.

Urodzony 4 kwietnia

Założyli mnie 4 kwietnia 2012 roku. To australijska federacja powołała mnie do życia. W tym czasie dwukrotnie zdobyłem wicemistrzostwo oraz puchar azjatyckiej Ligi Mistrzów. Całkiem nieźle jak na dwulatka. Muszę przyznać, że w tak krótkim okresie przeżyłem wiele niezwykłych i cudownych, a nierzadko nawet dziwnych chwil – pierwszy sparing, mecz w lidze, pierwsza bramka i zwycięstwo. Młode drużyny, jak ja, pamiętają takie rzeczy doskonale.

W szczególności zapamiętałem jednak moment, kiedy kibice wybrali mi nazwę - swoją drogą trochę dziwaczną, lecz tak podobno brzmiała nazwa pierwszego założonego w Australii klubu  – barwy oraz siedzibę. Od wtedy stałem się Western Sydney Wanderers, moje kolory to czerń i czerwień, a mój dom znajduje się na niespełna 22-tysięcznym obiekcie Parramatta Stadium.

Co zadziwiające, ten spory obiekt zapełnia się w ponad połowie już w początkowych moich spotkaniach w A-League. Rozgrywki wystartowały w październiku 2012 roku, a ja przystępuję do nich dosyć szczęśliwie, bo jednemu z zespołów odebrano wcześniej licencję. Liga byłaby wówczas 9-drużynowa, więc zaproponowano bym do niej wstąpił.

Trener z Wysp

Zanim zaczniemy mówić o rozgrywkach, muszę wspomnieć jeszcze, że zatrudniają mi trenera. Wiem, że nie będzie to głośne nazwisko. Tak młodziutka i anonimowa ekipa nie ma na to szans. Niech więc będzie to człowiek porządny w swoim fachu, z odpowiednią widzą, doświadczeniem i podejściem. Wybór pada na Tony’ego Popovica, dawniej reprezentanta „Socceroos”, wtedy asystenta menedżera w Crystal Palace. Jako zawodnik zjadł zęby na kopaniu futbolówki w Anglii. To może być dobre posunięcie.

Przydałyby się jakieś transfery. Uzgodnione oczywiście ze szkoleniowcem, zgodne z jego wizją prowadzenia zespołu. Rywale ściągnęli Alessandro Del Piero, legendę z Włoch, oraz Emile’a Heskeya, to potężne chłopisko o uznanym na Wyspach nazwisku. Próbujemy zatem z Michaelem Ballackiem. Nie ten rozmiar butów, nie udaje się. Ale udaje się z innym zawodnikiem o cennym europejskim piłkarskim stażu. To Japończyk Shinji Ono. Przybył ponadto Youssouf Hersi, który spędził sporo czasu na boiskach holenderskich. Poza tym raczej nieznani gracze bez sumy odstępnego. W gruncie rzeczy to jakiekolwiek pieniądze na transfery wydaliśmy dopiero w lipcu 2014 roku – za 100 tysięcy euro pozyskaliśmy Vitora Sabę z Brescii.

Wyszła z tego dosyć przydługa dygresja, a ja miałem opowiadać o rozgrywkach. Powiem wam, że początki bywają trudne. W pierwszych trzech kolejkach nie strzelamy goli, zdołaliśmy uciułać ledwie punkcik. Jest źle. Presja staje się nie do zniesienia, fani pragną premierowej wygranej, a szefostwo ślęczy nam nad głowami i żąda zwycięstw. W końcu jest, upragniony i niezapomniany triumf z niedawnym obrońcą tytułu Brisbane Roar.

Potem przychodzą kolejne pojedynki, w jednych wiedzie nam się gorzej, w innych lepiej, aż nadchodzi zima. U nas jednak wciąż trwa lato. Wygrywamy jeden mecz po drugim, dziesięć z rzędu. Tak naprawdę nie wiemy, co się dzieje. Jak to w ogóle możliwe, że nagle przewodzimy ligowej stawce z pięcioma punktami przewagi nad drugą drużyną. My - ekipa, która jeszcze parę miesięcy temu nie istniała, gracze pozyskani wyłącznie za darmochę i trener, który przedtem pierwszym trenerem nigdy nie był.

Gloria victis

Finał finałów z Central Coast Mariners przegrywamy niestety 0-2, lecz nic nie szkodzi. Któż na naszym miejscu płakałby w takiej chwili i złorzeczył na los. Nawet jeśli mogliśmy, to nie mieliśmy na to po prostu czasu, ponieważ wspomniany los rzuca nas od razu na głęboką wodę. Po debiucie w rozgrywkach A-League, przyszła pora na zmagania międzynarodowe.

Muszę przyznać, że od tego czasu moje życie staje się bogatsze. Odwiedzam krainy, o których istnieniu nie miałem bladego pojęcia. Wybaczcie mi, jestem jeszcze młody. Co zastanawiające, w tych egzotycznych regionach miejscowi traktują nas niczym prawdziwych turystów. Sądzą, że pojechaliśmy tam pozwiedzać sobie miasta, a nie wygrywać mecze. Są święcie przekonani, że futbolowy żółtodziób, jakim w ich oczach jestem, nie może zawojować azjatyckiej Ligi Mistrzów.

Porażka z japońskim Ulsan Hyundai utwierdza ich tylko w owym przekonaniu, a mnie w tym, że początki bywają trudne. Każde następne spotkanie jest wyzwaniem, wykorzystujemy jednak fakt, że postrzegają nas – mnie, menedżera i piłkarzy - jako chłopców do bicia. Tymczasem z grupy wychodzimy bez większych problemów – pierwsze miejsce, cztery zwycięstwa i raptem dwie przegrane. 

Faza pucharowa to nieustanne wahania nastrojów – od zakładania stryczka, zaglądania futbolowej śmierci prosto w oczy, po momenty zadziwiające i fartowne zakończenia.  Koszmar zawsze kończył się dla nas happy endem. Mistrza z Japonii, Sanfrecce Hiroshima, wyeliminowaliśmy trafieniem w 85 minucie i lepszym bilansem goli wyjazdowych. Podobnie było w pojedynkach z mistrzem Chin, Guangzhou Evergrande. Łatwiej poszło z finalistą poprzedniej edycji, FC Seulem, bo w tej rywalizacji nie straciliśmy choćby bramki.

Szczęście sprzyja lepszym

W decydującym spotkaniu – moje 73 oficjalne - mieliśmy fuksa, owszem. Cuda w bramce wyczyniał golkiper Ante Čović. Cuda na naszą korzyść spłynęły również z gwizdka sędziego. A raczej z tego, że go nie użył. Yūichi Nishimura, ten sam, który tak wspaniałomyślnie obdarował jedenastką Brazylię na mundialu, powinien był podyktować przeciw nam trzy rzuty karne. Ale mówią przecież, że szczęście sprzyja lepszym.

Kiedy nasz kapitan podnosił puchar, chciałoby się rzec coś wielkiego, sformułować zdania, które oddałyby nastrój tej historycznej chwili. Ale brakuje mi słów i mogę tylko powiedzieć, że ten niebywały wyczyn na żywo widziało czternastu Australijczyków. Tych samych czternastu plus nasza drużyna było na wielgachnym, południowoarabskim stadionie podczas pomeczowej ceremonii. Poza tym pustki, ani jednej żywej duszy. 

Po kilku dniach od finału wreszcie ochłonąłem i jestem nieco mądrzejszy. Zabrzmi to trochę buńczucznie, lecz muszę wam powiedzieć, żebyście nie wierzyli w te wszystkie prawidła piłkarskie, które z uporem maniaka, każdego dnia wrzucają wam do głów. Klubów nie buduje się latami czy nawet wiekami, nie jest to wcale tak żmudny proces, a trener nie lepi swojego zespołu Bóg wie ile czasu, aż w końcu sam nie wie, czy ów proces konstrukcji właśnie dobiegł końca, czy jeszcze nie. Nie wierzcie, bo my z tych odwiecznych prawideł sobie zakpiliśmy. To masło maślane dla naiwnych.

Społeczny fenomen

Mi to zajęło nieco ponad 900 dni. A zaczynałem przecież od zupełnego zera. Nie miałem nazwy, strojów, siedziby, szkoleniowca oraz zawodników. Dzisiaj powiadają, że na ziemi australijskiej jestem klubem wyjątkowym. Ta moja wyjątkowość polega ponoć na tym, że jestem niejako drużyną utworzoną przez kibiców i dla kibiców. To oni nadali mi pierwszych kształtów, nazwali mnie, ubrali mnie w szaty, wybrali dom, zadecydowali ponadto jak mam grać i jakie wartości wyznawać.

Uważają mnie również za społeczny fenomenem, ponieważ w Australii sympatyzują ze mną wszyscy bez wyjątku. Gdy od zwycięstwa do zwycięstwa kroczyłem do finału azjatyckiej Ligi Mistrzów, w ojczyźnie nieistotne stawały się podziały kibicowskie, a nawet rasowe albo religijne. Tak w ogóle, to zanim przystąpiłem do rozgrywek, nim premierowy sezon się zaczął, w moim fanklubie było już przeszło 7 tysięcy członków. Obecnie jest ich 18 tysięcy. A zanim inauguracyjny sezon się zakończył, na następny kibice wykupili 15 tysięcy karnetów.

Stadion sukcesywnie zapełnia się coraz większą rzeszą entuzjastów. Choć przychodzą tłumnie, to wciąż nie mamy największej frekwencji w lidze. Mamy za to najbardziej hałaśliwych fanów. Po prostu fantastycznych, oddanych sympatyków. Dzięki nim atmosfera u nas jest jak na najpotężniejszych europejskich arenach. Jeśli tak dalej pójdzie, to ten nasz obiekt będzie pękał w szwach i trzeba będzie wybudować nowszy, zdecydowanie większy. Być może postawi nam go nowy właściciel. Zapomniałem wam powiedzieć, że po dwóch sezonach, w trakcie których znajdowałem się pod opieką australijskiej federacji piłkarskiej, trafiłem w prywatne ręce.


Mecze, walka o punkty oraz puchary, tłum miłośników i stale rosnąca popularność – od tego wszystkiego można dostać pomieszania. Ja już mam problem z tożsamością. Jeszcze dwa lata temu nie istniałem, a teraz jestem zespołem z dwoma wicemistrzostwami kraju i Ligą Mistrzów na koncie. To utwierdza mnie w przekonaniu, że ja nadal nie istnieję. Nie ma mnie i nigdy nie było. Takie historie nie zdarzają się na jawie.

wtorek, 4 listopada 2014

Za słabi na Europę?

Juventus z nożem na gardle i Romy ciąg dalszy monachijskiego koszmaru – to może być sądny tydzień dla zespołów z Półwyspu Apenińskiego w Lidze Mistrzów. Któż mógłby przypuszczać, że już na początku listopada będą one grać o być albo nie być w Champions League. Pytanie – co z tą włoską piłką – staje się więc coraz bardziej zasadne.

Jeśli Fabio Capello na łamach serwisu goal.com mówi, że Serie A nie jest na tyle konkurencyjna, by któryś z jej przedstawicieli mógł sięgnąć po puchar Ligi Mistrzów, a wtóruje mu Marcello Lippi, stwierdzając, że nie uczyni tego żaden klub z Italii w trakcie najbliższych dziesięciu lat, to w obliczu ostatnich popisów „Starej Damy” i „Giallorossich” trudno nie przyznać im racji. Jeżeli w latach dziewięćdziesiątych włoska liga przeżywała dekadę świetności, w następnym dziesięcioleciu dekadę schyłku, to teraz przeżywa dekadę szurania po dnie.

Tu żyją smoki

Dawniej podobno krainy nieznane i takie, w które nie warto się zapuszczać, oznaczano na mapach napisem „tu żyją smoki”. Podobnym mianem należałoby określić futbolową Italię lat dziewięćdziesiątych. Dla przeciętnego śmiertelnika-kopacza nie był to przyjazny teren, każdy jechał tam po najmniejszy możliwy wymiar kary i niemal wszystkie ekipy wracały na tarczy. Dość powiedzieć, że w latach 1989-1999 na 61 spotkań, jakie tamtejsze drużyny rozegrały u siebie w Pucharze i Lidze Mistrzów oraz ich eliminacjach, przegrały zaledwie trzy, a wygrały 77% z nich.

We wspomnianych powyżej latach kluby z Włoch docierały do 9 z 11 finałów Pucharu/Ligi Mistrzów. Rywalizację w finałach Pucharu UEFA czterokrotnie czyniły swoją wewnętrzną sprawą i tylko podczas jednego sezonu nie miały tam własnego reprezentanta. W sezonie 1989/1990 zgarnęły pełną pulę, sięgając po Puchar Mistrzów, Puchar UEFA oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Wyczyn ten powtórzyłyby w sezonie 1992/1993, gdyby nie porażka Milanu w inaugurującym Ligę Mistrzów finale. Dzisiaj kibic z Półwyspu Apenińskiego zachodzi w głowę, jak to się stało, że z najpotężniejszej, budzącej strach w całej Europie ligi, zrobiła się im taka, której nie boi się już praktycznie nikt.

Obecnie nie potrafią bowiem doczłapać się do półfinału Champions League od czasów Interu Mediolan José Mourinho. A za dobry sezon należy uznać taki, w którym posiadają reprezentanta w ćwierćfinale tych rozgrywek. Postrach wśród nich sieją ekipy pokroju Galatasaray, Benfiki czy Olympiakosu. Kraina futbolowych smoków zamieniła się w rejon piłkarskich nielotów, notujących blamaż za blamażem.

Utracony blask

Najsilniejsza niegdyś z lig, w której stężenie gwiazdorów na metr kwadratowy boiska było zdecydowanie najwyższe, nie miała żadnej konkurencji. Sama dla siebie stanowiła konkurencję, bo wtedy zdarzały się sezony, kiedy zespoły z Hiszpanii i Anglii razem wzięte miały tyle samo punktów w klubowym rankingu UEFA, co ich rywale z Italii.

Dawniej w Serie A wyczuwało się magnetyzm, który przyciągał największe futbolowe nazwiska. To były rozgrywki z gwiazdozbiorem niespotykanym nigdzie indziej, romantyczne czasy szatni po brzegi wypchanych piłkarskimi legendami. To była najpopularniejsza liga, transmitowana przez zagraniczne stacje telewizyjne, którą dało się oglądać każdej niedzieli nawet na samych Wyspach – popularny kanał Channel 4 Football Italia. Nowiuteńkie wtedy stadiony, słoneczny kraj, kilka potężnych drużyn, rokrocznie tłukących się do upadłego o tytuł mistrzowski i regularnie nokautujące przeciwników zza granicy – włoską ligę obserwowało się wówczas z wypiekami na twarzy.

To dlatego w ten stosunkowo niedawny blask tamtych zmagań tak trudno dziś uwierzyć i nie uznać go za miraż, coś złudliwego i nieprawdziwego. Bo jak komuś opowiedzieć o potędze zniszczonej na własne życzenie w ciągu kilkunastu lat? Jak wyjaśnić komuś, że obiekty straszące obecnie wyglądem, pamiętają jeszcze czasy świetności; że gwiazdy piłki lgnęły do Włoch niczym do ziemi obiecanej i nie stanowiły one jedynie domu spokojnej starości; że rekordom transferowym nie było końca i nikt nie wiedział, co to przykracanie pasa, a rywale, którzy tam zaglądali, szykowali się wyłącznie na nieuchronne ścięcie głowy? I w jaki sposób wreszcie wytłumaczyć spektakularny upadek Serie A?

Upadek

Przyczyn powinno doszukiwać się jeszcze prawdopodobnie w latach dziewięćdziesiątych. W latach niepodzielnego panowania tych rozgrywek, które swoją wielkością po prostu się zachłysnęły. To wtedy inne federacje zapoczątkowały zmiany i zaczęły gonić wyprzedzających ich o parę długości przeciwników z południa Europy.

Gdy Italia tylko patrzyła z zadowoleniem na własną supremację, w Anglii powstawała Premier League, stopniowo napływały do niej coraz większe pieniądze i światowej klasy gracze. Nieco później w Hiszpanii swoją galaktyczną erę powoli rozpoczynał Real Madryt, a niebywałą generację piłkarzy szkoliła Barcelona. W latach schyłku Serie A w Niemczech reformowano futbol na całego, szkółki mnożyły się jedna za drugą, budowano areny, liga stawała się coraz zamożniejsza i atrakcyjniejsza. Kiedy inne państwa rozwijały się piłkarsko, Włochy zadowoliły się tym, co mają i zostały w tyle.

A kiedy hossa na włoski futbol się kończyła, w finansowe tarapaty popadały ekipy jeszcze niedawno szastające gotówką na prawo i lewo. W latach 2002-2004 wyprzedaż w Lazio trwała w najlepsze, a upadłość ogłosiły Parma oraz Fiorentina. Totalny upadek wieńczyło „Calciopoli”. To ten skandal nad skandale podkopał pozycję Serie A na tyle, że jej globalny wizerunek cierpi do dziś. Tamtejsze rozgrywki utożsamia się obecnie tylko z ustawianiem meczów, korupcją, chuligaństwem, przemocą i rasizmem na stadionach.

Zmierzch

Sytuacji wcale nie poprawiają raz po raz wybuchające i zdające się nie mieć końca kłótnie o decyzje sędziowskie. Pojedynek Juventusu z Romą, który miał być hitem i wizytówką rozgrywek, stał się plątaniną słów i wypowiedzi na temat pracy arbitra, długości i szerokości pól karnych oraz tego, kto w tym spotkaniu rzeczywiście był lepszy. Nic więc dziwnego, że zagraniczny fan zamiast niemającej wiele wspólnego z piłką chryi, wybierze zmagania przyjemniejsze dla oka i uszu. W Anglii, Hiszpanii lub Niemczech, choć równie ewidentne błędy sędziowskie się zdarzają, to spychane są one na margines, a dyskutuje się niemal wyłącznie o grze.

W takiej atmosferze i w czasach, gdy futbol stał się dyscypliną globalną, a kluby starają się własne marki na świecie umacniać, te włoskie walczą o przetrwanie i liczą każdy grosz. Nie powinien zatem szokować odpływ gwiazd z Półwyspu Apenińskiego. Serie A w ostatnich sezonach traciła je jedną po drugiej – Ibrahimović, Kaká, Thiago Silva, Cavani czy Verratti to raptem niektóre z nich.

Jeśli zaś do Italii przybywa jakieś głośne nazwisko, jak chociażby Carlos Tevez, to tylko dlatego, że nie po drodze było mu z Manchesterem City. W nieco odmiennych okolicznościach na południowoeuropejski, słoneczny kraj w ogóle by nie spojrzał. Teraz to liga w odwrocie, skąd wypływa się na szersze wody, a najbardziej obiecujący zawodnicy szybko wyłapywani są przez zagranicznych potentatów.

Piłkarski skansen

„Jest wiele powodów, począwszy od niskich przychodów z dnia meczowego, przez nikłe komercyjne źródła zarobku, po problemy z korupcją i przemocą na stadionach. Brak rozwoju ekonomicznego oznacza, że włoskie kluby zostają w tyle za swoimi przeciwnikami. Sytuację pogarszają dodatkowo kłopoty samego państwa” – na pytanie o słabnącą pozycję drużyn z Półwyspu Apenińskiego odpowiadał na łamach BBC Harry Philp, ekspert finansowy z londyńskiej firmy Portland Advisers.

W całych, przeszło 60-milionowych Włoszech tylko Juventus posiada nowoczesny stadion. Pozostałe odstraszają i nic dziwnego, że wpływy ze spotkań Romy są sześciokrotnie niższe niż te Chelsea, a Milanu albo Interu trzy razy mniejsze, mimo iż posiadają dwukrotnie większy obiekt. Według raportów Deloitte obroty z dnia meczowego i frekwencja na tamtejszych arenach sukcesywnie maleje.

Kibice zamiast chodzić na przestarzałe, obskurne obiekty, wolą oglądać spotkania przed telewizorami. W poprzednim sezonie średnia oglądalność na trybunach wynosiła nieco ponad 23 tysiące, podczas gdy w latach dziewięćdziesiątych ocierała się bądź przekraczała 30 tysięcy każdego sezonu. San Siro zapełnia się obecnie w nieco ponad połowie, a rokrocznie stadiony Serie A tracą około 5% widzów.

Pieniądze nie grają?

Ratunkiem dla włoskich zespołów są środki z tytułu praw do transmisji – 61% budżetu Juventusu z zeszłego roku. Zdaniem Harry’ego Philipa ekipy z Italii, jak żadne inne w Europie, są zależne od tego rodzaju źródeł dochodów. Raporty Deloitte pokazują, że ponad połowa zysków Napoli, Romy oraz Interu w ubiegłych sezonach pochodziła z samych praw telewizyjnych. To oznacza, że one same generują ogółem niższe przychody i mają mniej pieniędzy na transfery oraz kontrakty.

Serie A w tym sezonie na wynagrodzenia przeznaczy o ponad 30 milionów euro mniej niż trzy lata temu. Jedynie Juventus, Roma, Napoli i Fiorentina zwiększyły ostatnio płace. Zawodnicy, którzy przybyli tego sezonu do Serie A z Premier League, choć ich gaże spadły trzykrotnie, są wśród najlepiej zarabiających w swoich drużynach. Nemanja Vidic kasuje w Interze Mediolan 50 tysięcy funtów tygodniowo i jest najlepiej opłacanym piłkarzem obok Rodrigo Palacio. Micah Richard z kolei, który poszedł na wypożyczenie do Fiorentiny, ma tam czwarty pod względem wielkości kontakt.

Podczas letniego okienka włoskie zespoły na zakupy przeznaczyły 328 milionów euro, pięć lat temu wydały 538 milionów (dane za transfermarkt.de). W samej Primera División na transfery więcej wyłożyła wielka trójka – Altetico, Barcelona i Real. Premier League zaś na nowe nabytki wydała trzykrotnie więcej. Tego lata odnotowano w Italii ledwie trzy transakcje powyżej dziesięciu milionów euro – to już nawet Southampton przeprowadził ich więcej.

Czas czekania, czas olśnienia

To wszystko sprawia, że ligę włoską od tych najlepszych dzieli przepaść, której nie da się przeskoczyć w ciągu raptem kilku wiosen. Jeśli jednak przyjmiemy, że pieniądze nie grają w piłkę, to momentami żenującej postawy tamtejszych ekip w europejskich pucharach nie tłumaczy nic.

Casus Juventusu jest tutaj symptomatyczny. Zespół, którego dominacja na własnym podwórku jest tak wyraźna, na Starym Kontynencie traci wszystkie atuty. Drużyna, która w ubiegłym sezonie zdobycz punktową ustanowiła na niebotycznym poziomie 102 oczek, w tym samym wygrała zaledwie jeden z 6 meczów w fazie grupowej Champions League.

Różne krążą hipotezy tłumaczące futbolową niemoc „Starej Damy” na kontynencie. Mówi się o nieodpowiedniej mentalności, o ustawieniu 3-5-2, które poza granicami kraju w ogóle się nie sprawdza i wreszcie o słabości całej Serie A. Fakty są zaś takie, że na rozkładzie trzykrotnego mistrza Italii wśród klubów, którym ostatnio nie sprostał, widnieją Galatasaray i Benfika. A już wkrótce może dołączyć do nich Olympiakos. Ten sam Olympiakos który przeszło dekadę temu zebrał od turyńczyków cięgi niebywałe, przegrał 0-7.


Futbol to dyscyplina cykliczna. Jedna dominacja się kończy, następuje kolejna. Jedna generacja genialnych piłkarzy odchodzi, przychodzi następna. Systemy gry wydawać by się mogło najgenialniejsze pod słońcem, z czasem są wypierane przez inne. Serie A miała już swoje lata świetności i teraz czeka na lepsze czasy. Nikt nie powiedział, że one nie nadejdą, tak jak nikt nie powiedział, że one nadejść muszą. Póki co Włosi muszą przetrwać nadchodzące dni.

poniedziałek, 27 października 2014

Iana Cathro piętnaście minut sławy


Są książki, filmy oraz albumy muzyczne, które potrafią odmienić nasze życie. Dla Iana Cathro, obecnego asystenta głównodowodzącego Valencii, takim momentem zmieniającym jego dotychczasowe życie była 15-minutowa sesja szkoleniowa.

Jego kariera jest niczym błąd w systemie. To jedna z tych historii niesamowitych, która nawet w piłkarskim świecie - świecie, gdzie przecież cuda są dozwolone i niemal na porządku dziennym - nie miała po prostu prawa się zdarzyć. Szkot nigdy nie był wyczynowym graczem, jako zawodnik zatrzymał się na poziomie drużyn juniorskich drugiej ligi szkockiej. A jako trener zanim wyfrunął do Portugalii i następnie do Hiszpanii, parał się wyłącznie ćwiczeniem dzieci.

Świat jest mały

Jego losy odmieniły się, kiedy spotkał na swojej drodze Nuno Espírito  Santo. „Od razu zrozumiałem, że jest on kimś, kto pomoże mi rozwinąć się zarówno jako trener, jak i człowiek” – opowie później dziennikarzom. Na kursie organizowanym przez futbolową federację Szkocji trafia na „ogromnego Portugalczyka”, jak określił go potem w wywiadzie z reporterem BBC, i tak zaczyna się niezwykła przygoda.

Przypadek chciał, że Santo akurat w tym momencie znalazł się akurat w tym miejscu. Chciał, żeby Cathro i ówczesny menedżer Rio Ave natknęli się na siebie. Jedno spotkanie dwóch nieznajomych - Szkot będzie za jakiś czas wspominać o nietypowej rozmowie z obcokrajowcem, o którym nie wiedział kompletnie nic – zmieniło życia ich obu. A karierę szkockiego szkoleniowca wywróciło momentalnie do góry nogami.

Bo ten trenerski naturszczyk - trzykrotnie oblewał egzamin na trenera młodzieżowego, aż w końcu wyrobienie licencji na szkolenie juniorów uznał za stratę czasu - podążył za swoim kompanem do ponad 70-tysięcznej portugalskiej mieściny, by pomagać mu w kierowaniu ekipą, o której przeciętny Europejczyk w ogóle nie słyszał.

Sprzedawca marzeń

W Portugalii na przestrzeni dwóch lat z Rio Ave, zespołu pałętającego się w dolnych rejonach tabeli i każdego roku walczącego o przetrwanie w Primeira Liga, zrobili taki, który uplasował się w pierwszej szóstce rozgrywek, wyprzedził Sporting Lizbonę, dotarł do finałów Pucharu Ligi oraz krajowego pucharu i wywalczył udział w Lidze Europy. Gdy dokonali tam już swoich cudów, przenieśli się do jednego z czołowych reprezentantów Primera División.

I tak w ciągu trochę ponad dwóch sezonów 28-latek przebył drogę od trenera juniorów w Dundee United do pozycji asystenta menedżera w Valencii. Niebywałą drogę od prowadzenia dzieci poznających dopiero tajniki futbolu, do człowieka, który zajmuje się profesjonalistami pełną gębą, zarabiającymi w dodatku setki tysięcy euro.

A wszystko spowodowała jedna niewinna rozmowa. Gdyby nie tajemniczy jegomość z Portugalii Ziemia musiałaby prawdopodobnie okrążyć Słońce kilkadziesiąt razy albo to samo Słońce musiałoby zgasnąć, nim Cathro wyściubiłby nos poza nauczanie piłkarskiego rzemiosła młodzików i trafił do porównywalnie dużego zespołu, co Valencia. To tak, jakby spotkał samego diabła, podpisał z nim pakt i tym samym rzucił w cholerę przeciętne życie w Dundee i wstępując do świata wielkiego futbolu, zaczął realizować najskrytsze, wstydliwe nawet dla samego siebie, marzenia.  

Ale czy Ian Cathro przed spotkaniem swojego „diabła” rzeczywiście wiódł zupełnie przeciętne życie?

W prostocie siła

Na początku swojej przygody z trenerką prowadził piłkarskie kliniki według własnego pomysłu, w których uczył techniki. Gdy Craig Levein, wówczas menedżer Dundee United, odkrył, że podopieczni Cathro pod względem przygotowania technicznego wyprzedzają o lata świetlne rówieśników z jego klubu, natychmiast zatrudnił młodego Szkota. A ten mając 22 wiosny na karku, został szefem tamtejszej futbolowej akademii i wkrótce koordynatorem w szkółkach regionalnych szkockiej federacji.

Kiedy obejmował stanowisko w Dundee United, na łamach BBC mówił: „Musimy być pewni, że dzieci do 13 roku życia otrzymają tyle treningu technicznego, ile to tylko możliwe. Konieczna jest zmiana podejścia i kultury piłkarskiej – tego jak chcemy, aby nasi zawodnicy się rozwijali. Należy zrozumieć, jakiego rodzaju ćwiczenia juniorzy potrzebują w określonym wieku”. 22-letni młokos, bez większego doświadczenia trenerskiego, już wtedy uważał, że cały system szkolenia w Szkocji jest zły, że wykorzystywał przestarzałe metody i że rozwój umiejętności technicznych w tak młodym wieku jest ważniejszy od przygotowania kondycyjnego.

Cathro to w ogóle piłkarski zapaleniec, który szkoląc dzieci, pracował po 12 godzin dziennie, siedem dni w tygodniu. Kładł się spać i budził z myślą o futbolu. Opowiadał, że nie mógł spać po nocach, bo w jego głowie nieustannie kłębiło się od pomysłów na innowacyjne treningi i ćwiczenia. Nacisk kładł na psychikę chłopców, na pozytywne nastawienie, myślenie, zadawanie pytań i popełnianie błędów. Piłkarska filozofia Szkota była niezmiernie prosta - żeby stać się dobrym graczem, najpierw trzeba opanować posługiwanie się futbolówką niemal do perfekcji, dopiero potem można zająć się innymi aspektami gry. A za klucz do sukcesu uważał przede wszystkim otwartość umysłu.

W drodze na szczyt?

Właśnie tej otwartości umysłu zabrakło mu w ojczyźnie, którą opuścił bez żalu. W wywiadach z dziennikarzami mówił, że jego jedyne wyrzuty sumienia związane są z porzuceniem młodzików. W tym króciutkim okresie zdążył jednak odnieść dwa niepodważalne sukcesy. Jednemu na imię Ryan Gauld - tego lata za trzy miliony funtów odszedł do Sportingu Lizbona, który ustalił klauzulę odkupu zawodnika na poziomie 60 milionów euro. Drugiemu zaś John Souttar, który to właśnie z jego przychodni piłkarskiej przeszedł do Dundee United.

W skostniałej Szkocji nigdy nie mógłby zostać menedżerem, ponieważ nie grał w piłkę na poziomie profesjonalnym. A Szkot to człowiek z ambicją. Choć dokonał praktycznie niemożliwego, bo z anonimowego pod względem futbolowym Dundee trafił do słynnej Valencii, to ciągle myśli o samodzielnej pracy.


Wciąż powtarza, że jego kariera jeszcze na dobre się nie zaczęła, że stale uczy się trenerskiego rzemiosła i ten sezon jest dla niego niczym ostatni rok na studiach. Daje sobie trzy lata, by rozpocząć pracę na własny rachunek. Kto wie, czy nowy rozdział, który wówczas otworzy, nie będzie dla niego równie zaskakujący i obiecujący. Wszak Andy Warhol stwierdził, że w przyszłości każdy będzie sławny przez 15 minut. A Ian Cathro nie miał jeszcze nawet swoich pięciu minut.  

poniedziałek, 20 października 2014

Afrykańskie opowieści niesamowite

Przyszłoroczny Puchar Narodów Afryki w Maroko stoi pod dużym znakiem zapytania, a z organizacji turnieju w 2017 roku zrezygnowała Libia. Tamtejszy futbol jeszcze chyba nigdy nie stał w obliczu tak poważnego kryzysu. Piłkarski Czarny Ląd przypomina obecnie powieść grozy, na kartach której aż kotłuje się od wątków to mrożących krew w żyłach, to apokaliptycznych oraz iście groteskowych, to wreszcie ponurych i zwyczajnie przykrych.

Ghany mundial z dreszczykiem

3 miliony dolarów – tyle przetransportował specjalnie wynajęty przez prezydenta tego kraju, Johna Dramani Mahama, samolot. Tyle wynosił bonus dla piłkarzy reprezentacji za występy na mistrzostwach – 3 miliony w gotówce. Jeśli do historii turnieju, jako jeden z najbardziej zaciętych i dramatycznych, przeszedł pojedynek Ghany z Niemcami, to równie dramatycznie i ciekawie było w szatni afrykańskiej ekipy.

Jej członkowie protestowali, bojkotowali treningi, nie brakowało ostrych sprzeczek i kłótni – jedna doprowadziła do wyrzucenia z kadry Kevina-Prince’a Boatenga oraz Sulley’a Muntariego – bo zawodnicy nie otrzymywali obiecywanych wypłat. Gdyby nie osobista interwencja głowy państwa i wspomniane pieniądze gracze nie wyszliby prawdopodobnie na kluczowe spotkanie z Portugalią. A jak dużą wagę przywiązywali do forsy świadczą słowa selekcjonera Kwesi Appiaha, który dziennikarzom „The Guardian” zwierzał się, że jego podopieczni trzymali kasę, po 100 tysięcy na łebka, w swoich plecakach w szatni podczas meczu z Ronaldo i spółką, oraz zdjęcie całującego plik pieniędzy obrońcy Johna Boye.

To jedna z tych afrykańskich opowieści niesamowitych, która być może doczeka się ekranizacji, hollywoodzkiej superprodukcji. Ta historia bowiem posłużyła za inspirację dla Darryla Whartona-Rigby, scenarzysty ze Stanów Zjednoczonych, który właśnie spisuje pierwsze wersje scenariusza. Sam film ma prezentować dzieje człowieka z Ghany odpowiedzialnego za dostarczenie gotówki, który po drodze napotyka na różne przeszkody.

Nigeria anarchii

Stojąca w płomieniach siedziba futbolowej federacji wieńczyła dzieło zniszczenia, którego dokonali Nigeryjczycy w trakcie raptem kilkudziesięciu dni. Do dzisiaj nie wiadomo, co spowodowało pożar i czy ktoś ogień podłożył. Wiadomo jedynie, że w budynku znajdowały się dowody na milionowe łapówki i korupcję wysoko postawionych oficjeli sportowych. Znajdowały się, ponieważ wszystkie poszły z dymem.  

Nigeryjski futbol przypomina ostatnio rozpędzony rollercoaster, który zaprowadził ich najpierw do raju, kiedy sięgali w ubiegłym roku po pierwszy od 19 lat Puchar Narodów Afryki i dostarczył względnego mundialowego zadowolenia w czerwcu, a potem w ciągu sekundy strącił do dziewiątego kręgu piekielnego. Od początku lipca trwała tam w najlepsze działaczowska zawierucha.

Walka o stołki zdawała się nie mieć końca. Od prób odwołania ówczesnego szefa związku piłkarskiego, Aminu Maigairego, wprowadzenia kuratora i wykluczenia z rozgrywek decyzją FIFA, przez wybory w cieniu tajemniczego aresztowania wyżej wymienionego Maigariego w dniu głosowania i nowo mianowanego Chrisa Giwę, który własną elekcję nazwał aktem bożym, po nieuznane wybory i zawieszenie federacji przez FIF-ę oraz kolejne, już ostatnie głosowanie pod koniec września. Jeżeli myśleliście, że tylko nasi rodzimi działacze z PZPN-u na szeroką skalę kręcą lody i biją się o posadki, to przeciętny Nigeryjczyk powie wam zapewne, że nie macie o tym bladego pojęcia.

Równie niekontrolowany chaos zapanował w samej reprezentacji. Od lipca Stephen Keshi, człowiek, który doprowadził Nigerię do mistrzostwa kontynentu, a następnie jako pierwszy czarnoskóry szkoleniowiec wyszedł z nią z grupy na mundialu w Brazylii, pracował w roli trenera tymczasowego. Został zwolniony po zwycięstwie nad Sudanem w eliminacjach do PNA 2015 i zastąpiony innym tymczasowym opiekunem. Nic dziwnego, że Sunday Oliseh na swoim blogu pisał o najczarniejszych dniach, jakie teraz przeżywa nigeryjska piłka, a Jay-Jay Okocha stwierdził bez ogródek na Twitterze, że „nasz futbol jest martwy od dawna”.

Podwójna tożsamość

Fałszowanie wieku piłkarzy jest problemem starym niczym świat, przynajmniej ten afrykański świat. Na Czarnym Lądzie to wciąż niegasnący problem, nawet pomimo wdrożenia specjalistycznych badań nadgarstków, które potrafią precyzyjnie określić wiek gracza. Tylko w poprzednim roku z młodzieżowych mistrzostw kontynentu do lat 17 wykluczono 9 zawodników. W obecnym za tego rodzaju szwindel zdyskwalifikowano na dwa lata Gambię oraz Benin.

Afryka to specyficzne miejsce, gdzie ludzie często nie znają dokładnej daty swoich narodzin, sprzyjające oszustwom. Certyfikaty narodzin nie przedstawiają tam żadnej wartości, bo takowy można sobie kupić podobno w niemal każdym urzędzie. Dochodzi do tego, że zawodnicy wyróżniający się na młodzieżowych turniejach, raptem parę lat później kończą kariery.

Oszustwa na innym poziomie wyrafinowania to posiadanie co najmniej dwóch tożsamości. Niektórzy gracze niczym tajni agenci szastają paszportami na prawo i lewo. Jak na przykład Ali Sowe - gdy reprezentował barwy sekcji juniorskiej Gambii, posługiwał się paszportem z datą urodzin ustaloną na 24 czerwca 1994 roku, a kiedy dwie wiosny wcześniej grał dla klubu Gamtel FC, to dokument wskazywał, że urodził się 14 października 1988 roku. Albo jak Etekiama Agiti Tady – to piłkarz z Kongo urodzony w grudniu 1986 roku, występujący w lokalnej ekipie, który gdy tylko przekroczył granicę Rwandy, stawał się Daddym Birori i czuł się rodowitym Rwandyjczykiem w dodatku młodszym o cztery lata.

Prezydent i jego stadion-zamczysko

A już zupełnie groteskowo zrobiło się w sąsiadującym z Rwandą Burundi. W jednym z najbiedniejszych państw świata, gdzie średnia zarobków wynosi niecały dolar na dzień, prezydent Pierre Nkurunziza, wybudował sobie własny, prywatny stadion. Przypominający z zewnątrz zamek, to jego siedziba, pałac i obiekt sportowy w jednym. Według reporterów „The Guardian” stadion-zamek tak pasuje do krajobrazu wszechobecnej nędzy, jak statek kosmiczny do plantacji bananów. 

Gmaszyska nie wolno fotografować ani filmować, napędzane bateriami słonecznymi posiada reflektory mogące zdaniem miejscowych zamienić noc w dzień, podczas gdy reszta kraju skąpana jest w ciemnościach - zaledwie 2% populacji cieszy się elektrycznością. Stadion-zamek ma ponadto zadaszone trybuny zdolne pomieścić 10 tysięcy widzów. Ogromne, posępne zamczysko i jego nie w pełni normalny, złowieszczy właściciel – wypisz, wymaluj opowieść spod pióra Edgara Allana Poe.

Głowa państwa to były wojskowy, żarliwy katolik i wielki pasjonat futbolu. Sam gra w piłkę na pozycji napastnika w złożonej z dawnych reprezentantów drużynie Haleluya FC. Jeździ z nią po swojej krainie, odwiedza wioski i pojedynkuje się z okolicznymi zespołami. Biega po boiskach do utraty tchu i ponoć nawet nie dostrzega, że w jego królestwie czuć zapach kolejnej wojny domowej.

Swoje dni mroku ma być może za sobą Republika Środkowoafrykańska. W kwietniu wznowiono tam zawieszone od grudniu ubiegłego roku rozgrywki. Ligę przerwano, kiedy do władzy doszła rebeliancka frakcja Seleka i rozpoczął się konflikt między chrześcijanami a muzułmanami, a wraz z nimi prześladowania religijne, czystki wśród ludności, porwania i gwałty. Wiele klubów nie mogło grać, ponieważ ich zawodnicy zostali wysiedleni do tymczasowych obozów.

To nie pierwszy raz kiedy wojna brutalnie kończy marzenia o grze w piłkę na Czarnym Lądzie. Tam prawdopodobnie nie ma regionu nienaznaczonego wojną. I w wielu krajach wciąż nie jest bezpiecznie, choćby na tyle, żeby uprawiać futbol. Libia zrezygnowała z organizacji PNA 2017 ze względu na przedłużające się walki i opóźnienia w budowie aren. Rozgrywki ligowe zostały odwołane, a jeśli mecze się odbywają, to pod szczególnym nadzorem. Wykrywacze metali na stadionach, strzelaniny w pobliżu, uzbrojone wojsko i helikoptery nieustannie krążące nad obiektami – to zwykła futbolowa codzienność.

Fin de siècle

W tej iście apokaliptycznej scenerii spustoszenia dokonuje wirus Ebola. W związku z szerzącą i wymykającą się już spod kontroli zarazą, przełożyć na inny termin przyszłoroczny Puchar Narodów Afryki pragnie jego gospodarz, Maroko. Jonathan Wilson informował na Twitterze, że władze Maroka wycofały się z organizacji turnieju w 2015 roku i chcą go rozegrać w 2016. Nie wiemy jeszcze, jak zareaguje Afrykańska Federacja Piłkarska.

Wiemy natomiast, że pozostałe reprezentacje kontakt z państwami, gdzie choroba zbiera śmiertelne żniwo – przeszło cztery tysiące zmarłych – chcą ograniczyć do minimum. Drużyny narodowej Sierra Leone przed spotkaniem eliminacyjnym do PNA 2015 nie wpuściły do siebie Seszele. Może ona występować wyłącznie poza granicami swego kraju, a gracze za każdym razem muszą przechodzić przez rygorystyczne procedury, są dodatkowo badani przed śniadaniem i obiadem.

By ominąć męczące kontrole lekarskie, selekcjoner powołuje tylko zawodników zza granicy. Ale nawet to nie pomaga. „Jesteśmy traktowani tak, jakbyśmy byli chodzącymi chorobami” – żalił się lokalnej prasie Kei Kamara, napastnik. Niektórzy, aby uniknąć badań, zamiast półgodzinnego przelotu samolotem, wybierają kilkugodzinną podróż samochodem i nie przyznają się, że pochodzą z Sierra Leone. Z kolei gwiazda Gwinei, Alhassane Bangoura, nie znalazł się w kadrze swojej ojczyzny, gdyż nie życzyli sobie tego jego koledzy z Rayo Vallecano. Tak bardzo obawiali się, że może wrócić z wirusem. Jego zespół spotkania eliminacyjne gra w marokańskiej Casablance. A w samej Gwinei, podobnie jak i w Liberii, zawieszono wszelkie futbolowe rozgrywki.


Chaos i strach wypełniły futbolowy Czarny Ląd. Klubowe mecze międzynarodowe albo są przekładane na inny termin i w inne miejsce przenoszone, albo w ogóle się je odwołuje. Afrykańska Federacja Piłkarska zauważyła niedawno, że jeszcze nigdy nie zdarzyło się, by przełożono lub odwołano Puchar Narodów Afryki. Teraz Afrykańczycy nie wiedzą, czy i gdzie zostaną rozegrane najbliższe dwa turnieje. Dla nich to koniec piłkarskiego świata. 

poniedziałek, 13 października 2014

Polaku, kop piłkę!

Pokonanie Niemców, aktualnych mistrzów świata, wielkim zwycięstwem było. Ale niech ta wspaniała wiktoria nie będzie tylko trochę skrzywionym wszechobecnym optymizmem spojrzeniem na samą kadrę i jej graczy, niech stanie się ona raczej wielowymiarową wygraną, która pozwoli zerknąć na nasz futbol z nieco szerszej perspektywy.

Zespół na solidnym fundamencie

Z dużym zadowoleniem odczytuję pomeczowe słowa Zbigniewa Bońka, Adama Nawałki i innych bezpośrednio związanych z reprezentacją, którzy starają się studzić emocje i podkreślać, że ta ekipa wciąż jest w budowie. Przekaz zresztą wydaje się być jasny - choć pokonaliśmy triumfatorów mundialu w Brazylii, to sami mistrzami w żadnym wypadku nie jesteśmy. I jeszcze sporo wody w Wiśle musi upłynąć, nim kiedykolwiek nimi będziemy. Drużyna narodowa ciągle przypomina dom postawiony już wprawdzie na solidnym fundamencie, lecz któremu zdecydowanie brakuje wykończenia.

Gdy oglądałem ostatnie minuty pierwszej połowy sobotniej potyczki, nie tylko widziałem oczami wyobraźni wkrótce tracone gole, ale także, co wydawało się o wiele gorsze, nasuwały mi się myśli jedynie o tym, jaka przepaść dzieli nas od rywali. Niemcy przewyższali Polaków na boisku w każdym elemencie futbolowego rzemiosła – w kulturze gry, jej organizacji, w wyszkoleniu fizycznym i technicznym, nawet w tak prostym aspekcie jak przyjęcie piłki, wydawało się, że dzielą nas od nich lata świetlne.

Wszystko, absolutnie wszystko, przemawiało za nimi. Futbol to jednak piękna dyscyplina, wymykająca się często prawom logiki. Mamy więc swój wymarzony cud. Mamy relikwię – poprzeczka bramki, której strzegł w drugiej połowie Szczęsny. Mamy również bohaterów, zasługujących na słowa najwyższego uznania. Ale za tym triumfem niech nie skrywa się wyłącznie fala tymczasowego, powszechnego upojenia piłkarskiego. Niech to spotkanie stanie się jasnym i wyraźnym sygnałem do zmian.

Bij mistrza

Hasło „bij mistrza” powinniśmy zatem natychmiast uzupełnić tak, aby brzmiało „bij mistrza i ucz się od mistrza”. Niemcy swój najgłębszy kryzys już mieli. My w tym kryzysie siedzimy permanentnie od kilkunastu lat. Nasz zachodni sąsiad szybko znalazł drogę ucieczki od futbolowego marazmu i dzisiaj zbiera owoce reform dokonanych przeszło dekadę temu. My w marazmie ugrzęźliśmy na dobre. Wygrana z ekipą Joachima Löwa, czy tego chcemy czy nie, po prostu tego nie zmieni.

Może warto byłoby trzeźwym okiem spojrzeć na ten nasz rodzimy futbol właśnie teraz. Zobaczyć, że poziom ligi znacznie odbiega od tych raptem solidnych lig europejskich. Że na klub w Lidze Mistrzów czekamy szmat czasu. Że kadra w rankingu FIFA ocierała się o dno. Że nie szkolimy taśmowo i nie szlifujemy piłkarskich talentów, a to, że przytrafił nam się Robert Lewandowski, Łukasz Piszczek czy Wojciech Szczęsny jest raczej dziełem przypadku. I że właściwie dogodniejszego momentu, aby zmiany na lepsze zapoczątkować w zasadzie nie będzie.

Zwykło się mówić, że wielkie zwycięstwa rodzą wielkie zespoły. Niech więc ten mecz stanie się mitem założycielskim, początkiem drogi tej drużyny do wielkości. Bo my tego potrzebujemy, potrzebujemy idoli pełną gębą, Lewandowskich, Szczęsnych i pozostałych, by cokolwiek w tej dyscyplinie drgnęło. Coś, co przydarzyło się w zupełnie innej, odległej od piłki dziedzinie sportu. Gdyby nie objawił się nam Adam Małysz, społeczny fenomen, nie mielibyśmy obecnie takiego bogactwa w skokach narciarskich. Śmiem twierdzić, że bez niego nie byłoby ani Kamila Stocha, ani rzeszy utalentowanych skoczków.

Piłkarze mimo woli?

Tak teraz bez narodowego, zdrowego piłkarskiego entuzjazmu nie pójdziemy o tych parę kroczków do przodu. Znakiem obecnych czasów są puste boiska i młodzież uzależniona od technologii. Jeżeli jako dwudziestoparolatek cierpię na chroniczny niedobór towarzyszy do zwyczajnej gierki w piłkę, jeśli najczęściej spotkania odwołuje się z powodu braku składu, to coś z tym naszym krajem, zafiksowanym przecież na punkcie futbolu nieuleczalnie, jest nie tak.

W tym upatruje najdonioślejszej roli PZPN-u – by dzieci do uprawiania tej dyscypliny zachęcić. System szkolenia i szkółki to tylko następny krok, lecz bez tego pierwszego, najważniejszego, nie będzie kolejnych. Zawodnicy swoje zadanie zrealizowali z nawiązką, pora aby Zbigniew Boniek i jego współpracownicy wykonali dalszą część roboty.

Sobotnia wygrana ma dla mnie wreszcie jeszcze jeden, bardziej intymny wymiar. Przez tyle lat zachodziłem w głowę, jak to możliwe, że w prawie 40-milionowym państwie nie potrafimy wyszkolić chociaż osiemnastu światowej klasy graczy. Lata upokorzeń utwierdziły mnie w przekonaniu, że my w piłkę zwyczajnie kopać nie umiemy i że to się nie zmieni nigdy.


Mówiąc polski piłkarz, pamięcią wracałem do filmu „Sportowiec mimo woli” i popisowej roli Adolfa Dymszy. Przypadek sprawił, że główny bohater musiał udawać wyczynowego hokeistę. Koniec końców wyszedł na tym dobrze, co z przekąsem komentował potem , że jest „dziedzicznie obciążony sportem”. W naszych zawodnikach widziałem takich właśnie przebierańców, udających zawodowców. Zwycięstwo z Niemcami pokazało mi, co uznaję za jego największą wartość, że futbolowymi niedołęgami wcale nie jesteśmy.       

czwartek, 25 września 2014

Korupcja w FIFA niejedną ma twarz

Czy kontrolą finansów jakiejkolwiek firmy może zajmować się człowiek, który wcześniej dokonywał finansowych matactw? W FIFA, organizacji skorumpowanej na wskroś, najwidoczniej może. Czy w ogóle w którejkolwiek innej federacji sportowej możliwe byłoby przyznanie mistrzostw państwu, które mistrzem jest, ale w łapówkarstwie? W FIFA, olbrzymiej korporacji nastawionej wyłącznie na zysk, jest to jak najbardziej możliwe.

Tę opowieść, choć korupcyjnych wątków znaleźlibyśmy tam bezlik, należałoby zacząć od Canovera Watsona. To członek Komisji ds. audytów i legalności FIFA, aktualnie zawieszony w obowiązkach. Parę dni temu ten człowiek dbający o wiarygodność finansową FIFA został zatrzymany przez policję i oskarżony o oszustwa oraz pranie brudnych pieniędzy. I chociaż jego sprawa nie dotyczy bezpośrednio futbolu, to chyba tylko tam o prawość mogą dbać ludzie, tej prawości nie mający za grosz.

Ta afera to jednak zaledwie mała, zabłąkana chmurka na pociemniałym nieboskłonie. Burzy z piorunami należy oczekiwać gdzie indziej, w jeszcze innej korupcyjnej opowieści. FIFA jest bowiem niczym otwarta księga, w której, gdzie nie spojrzysz, tam z łatwością dostrzeżesz  przekręt i wyczujesz łapówkarski smród. A obecnie zapach szwindlu czuć w niewielkim, aczkolwiek obrzydliwie bogatym, Katarze. To przy jego wyborze na gospodarza mundialu zabrakło wspomnianej prawości.

Raport Pelikana

To ten niepozorny kraj może doprowadzić do prawdziwego trzęsienia ziemi w szeregach instytucji i zawalić cały świat Blatterowi oraz jego świcie. „The Guardian” pisał niedawno o najpoważniejszym kryzysie, jaki przydarza się właśnie FIFA od momentu jej założenia. A chodzi o raport Michaela Garcii, który ma pozbawić stanowisk kilku prominentnych oficjeli, wytaczając wobec nich najcięższe działa, czyli kryminalne zarzuty, i odebrać mistrzostwa Katarczykom.

Jego twórca przybył do tej międzynarodowej federacji w czerwcu 2012 roku i stanął na czele komórki dochodzeniowej Komisji Etyki. Badając proces wyboru organizatora mundialu 2022, otrzymał wolną rękę, mógł pytać oraz węszyć wszędzie i do woli. Na podstawie rozmów z 75 świadkami i po zapoznaniu się z prawie dwustu tysiącami stron dowodów, stworzył 350-stronicowe sprawozdanie, w którym kwestionuje ponoć decyzję o mianowaniu państwa Bliskiego Wschodu. Można napisać, że ponoć, ponieważ raport przeczytały dotychczas jedynie cztery osoby, nie trafił on nawet w ręce Blattera i z pewnością nigdy nie zostanie opublikowany, gdyż działacze jego upublicznienie zdążyli już zablokować.

Sam Garcia na jednej z konferencji wzywał organizację do większej transparentności, lecz transparentność to ona ma najwidoczniej w największym poważaniu. O całym jej pustosłowiu opowiadał podczas audycji dla australijskiej stacji radiowej ABC tamtejszy polityk, Nick Xenophon: „Kodeks Komisji Etyki przepisano na nowo i głosi teraz, że członkowie Komitetu Wykonawczego nie muszą w ogóle zwierzać się z tego, o czym z komisją rozmawiali. Transparentność i odpowiedzialność, jeśli chodzi o tę instytucję, poszła sobie w siną dal”.

O sprawozdaniu można na razie jedynie gdybać. Opierał się podobno na materiałach zebranych przez dziennikarzy „The Sunday Times”. To oni zdemaskowali nieuczciwą działalność Kataru. Według nich prowodyrem w rozdawaniu łapówek na prawo i lewo, swoistym asem pikowym w katarskiej talii, był Mohammed bin Hammam. Ten sam, który aby wygrać walkę o fotel prezydencki w FIFA, korupcyjną machinę rozkręcił do rozmiarów wręcz niemożebnych. I jak się później okazało dzięki śledztwu reporterów angielskiej gazety, on wtedy zabawę w korupcję dopiero zaczynał.

K(atar) jak korupcja

To „The Sunday Times” swoimi rewelacjami rzuciło nieco światła na ten mroczny światek, stęchły od układów i układzików, gdzie za zamkniętymi drzwiami, w kompletnej tajemnicy dokonuje się milionowych przekrętów i nielegalnych płatności, a wszystko w atmosferze wykwintnych kolacji, wzajemnego poklepywania się po plecach oraz wręczania sobie luksusowych podarków.

Przechwycone wiadomości e-mail, listy i wyciągi z kont bankowych ujawniły, że bin Hammam posiadał zupełnie osobny budżet, którym mógł rozporządzać, jak tylko chciał. Przekupstwo, szemrane interesy, imprezy, kosztowne upominki - w sumie na zapewnienie poparcia własnej ojczyźnie spożytkował przeszło 5 milionów funtów. Żurnaliści z Anglii donosili o dziesiątakach operacji pieniężnych w wysokości od 200 tysięcy wzwyż. Gotówka pofrunęła na konta co najmniej trzydziestu futbolowych federacji z Czarnego Lądu, a ich szefów Katarczyk gościł na wytwornych ucztach.

Najhojniej podobno opłacał działaczy z najdłuższym stażem, tych najbardziej wpływowych. W 2010 roku FIFA zawiesiła dwóch oficjeli z Afryki, których na przyjmowaniu łapówek przyłapano. Na tydzień przed głosowaniem około pół miliona odebrał Jack Warner, wówczas wiceprezydent, boss związku CONCACAF. Kiedy został zmuszony do odejścia, a Katar wybory wygrał, dostał od bin Hammama dodatkowe półtora miliona.

Dzisiaj wielu z tych, którzy opowiedzieli się wtedy za krajem Bliskiego Wschodu, nie ma już w szeregach organizacji. Albo składali dymisje ze względu na toczące się przeciwko nim procesy o wykroczenia finansowe, albo chcieli się jak najszybciej usunąć w cień.

Jacques Anouma z Wybrzeża Kości Słoniowej oraz Issa Hayatou z Kamerunu za poparcie katarskiej kandydatury zainkasowali po 1,5 miliona dolarów. Reynald Temarii zaś, wówczas członek Komitetu Wykonawczego z ramienia Oceanii, zwierzał się dziennikarzom, że w zamian za głos otrzymał 12 milionów. Kiedy został zawieszony w obowiązkach i szykował się do rezygnacji, wkroczył bin Hammam. Za jego namową i trzystu tysięcy, które od niego dostał, postanowił ze stawianymi mu zarzutami powalczyć w sądzie. Zawieszenie udało się dzięki temu przesunąć w czasie i nie dopuścić tym samym do głosowania jego zastępcy Davida Chunga, który swój głos miał oddać na Australię.

Komitet wyborczy Kataru oczywiście zarzekał się wielokrotnie, że bin Hammam nie posiadał żadnego wpływu na ich kampanię, a był wyłącznie kimś w rodzaju mentora. Tymczasem nikt nie jest w stanie odnieść innego wrażenia jak to, że Katarczycy mistrzostwa sobie po prostu kupili. Tej rozkręcającej się korupcyjnej spirali pragną zapobiec światowi potentaci typu  Visa, Adidas, Nike czy Coca-Cola, od lat łożący na futbol ogromne sumy. Domagają się, by korupcyjne zarzuty wziąć wreszcie na serio i rozprawić się z tą sprawą raz i na zawsze.

Jak w zegarku

Obserwując jednak niemrawe podrygi FIFA w tej i wielu innych kwestiach, jak chociażby w niedawnym incydencie z zegarkami, możemy być pewni, że korupcyjny smród nad instytucją będzie się unosił jeszcze bardzo długo. Bo jeśli Komisja Etyki, stojąca na straży uczciwości, zakazuje odbierania jakichkolwiek prezentów przez działaczy, a Ci mimo wszystko prezenty ochoczo przyjęli i dopiero po trzech miesiącach obiecują, że je zwrócą, to widocznie tamtejszy kodeks etyczny jest taki, jaki chcą, by był.

Powinniśmy zresztą wiedzieć, że kodeksy to rzecz względna. Bo Michel Platini zegarka ani myśli zwracać, gdyż jego zdaniem podarunków się nie oddaje. Greg Dyke, prezydent angielskiego związku piłkarskiego, mówi o tych wartych 16 tysięcy funtów, luksusowych urządzeniach wprost ze Szwajcarii niczym o błahostce nie wartej nawet funta kłaków – w wywiadach schlebiał sobie, że na okrągło dostaje tego typu upominki. Pozostali zaś udają wielkie zdziwienie, co do ich ceny, a FIFA wyceniała je na 117 funtów za sztukę, tak by suma mieściła się w ryzach kodeksu Komisji Etyki.


Skoro już afera zegarkowa narobiła takiego zamętu, to na rozstrzygnięcie dużo poważniejszego skandalu katarskiego nie ma najmniejszych szans. Ale może w tej organizacji wszystko działa prawidłowo, tak jak w tym kosztownym szwajcarskim zegarku. Podarunki otrzymują najodpowiedniejsze osoby, łapówki zawsze wypłacane są na czas, a mundialami obdarowuje się tych, którzy zapłacą najwięcej.