Przyszłoroczny
Puchar Narodów Afryki w Maroko stoi pod dużym znakiem zapytania, a z
organizacji turnieju w 2017 roku zrezygnowała Libia. Tamtejszy futbol jeszcze chyba
nigdy nie stał w obliczu tak poważnego kryzysu. Piłkarski Czarny Ląd przypomina
obecnie powieść grozy, na kartach której aż kotłuje się od wątków to mrożących
krew w żyłach, to apokaliptycznych oraz iście groteskowych, to wreszcie ponurych
i zwyczajnie przykrych.
Ghany mundial z dreszczykiem
3
miliony dolarów – tyle przetransportował specjalnie wynajęty przez prezydenta
tego kraju, Johna Dramani Mahama, samolot. Tyle wynosił bonus dla piłkarzy
reprezentacji za występy na mistrzostwach – 3 miliony w gotówce. Jeśli do
historii turnieju, jako jeden z najbardziej zaciętych i dramatycznych,
przeszedł pojedynek Ghany z Niemcami, to równie dramatycznie i ciekawie było w
szatni afrykańskiej ekipy.
Jej
członkowie protestowali, bojkotowali treningi, nie brakowało ostrych sprzeczek
i kłótni – jedna doprowadziła do wyrzucenia z kadry Kevina-Prince’a Boatenga
oraz Sulley’a Muntariego – bo zawodnicy nie otrzymywali obiecywanych wypłat.
Gdyby nie osobista interwencja głowy państwa i wspomniane pieniądze gracze nie
wyszliby prawdopodobnie na kluczowe spotkanie z Portugalią. A jak dużą wagę
przywiązywali do forsy świadczą słowa selekcjonera Kwesi Appiaha, który
dziennikarzom „The Guardian” zwierzał się, że jego podopieczni trzymali kasę,
po 100 tysięcy na łebka, w swoich plecakach w szatni podczas meczu z Ronaldo i
spółką, oraz zdjęcie całującego plik pieniędzy obrońcy Johna Boye.
To
jedna z tych afrykańskich opowieści niesamowitych, która być może doczeka się
ekranizacji, hollywoodzkiej superprodukcji. Ta historia bowiem posłużyła za
inspirację dla Darryla Whartona-Rigby, scenarzysty ze Stanów Zjednoczonych,
który właśnie spisuje pierwsze wersje scenariusza. Sam film ma prezentować
dzieje człowieka z Ghany odpowiedzialnego za dostarczenie gotówki, który po
drodze napotyka na różne przeszkody.
Nigeria anarchii
Stojąca
w płomieniach siedziba futbolowej federacji wieńczyła dzieło zniszczenia,
którego dokonali Nigeryjczycy w trakcie raptem kilkudziesięciu dni. Do dzisiaj
nie wiadomo, co spowodowało pożar i czy ktoś ogień podłożył. Wiadomo jedynie,
że w budynku znajdowały się dowody na milionowe łapówki i korupcję wysoko
postawionych oficjeli sportowych. Znajdowały się, ponieważ wszystkie poszły z
dymem.
Nigeryjski
futbol przypomina ostatnio rozpędzony rollercoaster, który zaprowadził ich
najpierw do raju, kiedy sięgali w ubiegłym roku po pierwszy od 19 lat Puchar
Narodów Afryki i dostarczył względnego mundialowego zadowolenia w czerwcu, a
potem w ciągu sekundy strącił do dziewiątego kręgu piekielnego. Od początku
lipca trwała tam w najlepsze działaczowska zawierucha.
Walka
o stołki zdawała się nie mieć końca. Od prób odwołania ówczesnego szefa związku
piłkarskiego, Aminu Maigairego, wprowadzenia kuratora i wykluczenia z rozgrywek
decyzją FIFA, przez wybory w cieniu tajemniczego aresztowania wyżej
wymienionego Maigariego w dniu głosowania i nowo mianowanego Chrisa Giwę, który
własną elekcję nazwał aktem bożym, po nieuznane wybory i zawieszenie federacji
przez FIF-ę oraz kolejne, już ostatnie głosowanie pod koniec września. Jeżeli
myśleliście, że tylko nasi rodzimi działacze z PZPN-u na szeroką skalę kręcą
lody i biją się o posadki, to przeciętny Nigeryjczyk powie wam zapewne, że nie
macie o tym bladego pojęcia.
Równie
niekontrolowany chaos zapanował w samej reprezentacji. Od lipca Stephen Keshi,
człowiek, który doprowadził Nigerię do mistrzostwa kontynentu, a następnie jako
pierwszy czarnoskóry szkoleniowiec wyszedł z nią z grupy na mundialu w
Brazylii, pracował w roli trenera tymczasowego. Został zwolniony po zwycięstwie
nad Sudanem w eliminacjach do PNA 2015 i zastąpiony innym tymczasowym
opiekunem. Nic dziwnego, że Sunday Oliseh na swoim blogu pisał o
najczarniejszych dniach, jakie teraz przeżywa nigeryjska piłka, a Jay-Jay
Okocha stwierdził bez ogródek na Twitterze, że „nasz futbol jest martwy od
dawna”.
Podwójna tożsamość
Fałszowanie
wieku piłkarzy jest problemem starym niczym świat, przynajmniej ten afrykański
świat. Na Czarnym Lądzie to wciąż niegasnący problem, nawet pomimo wdrożenia
specjalistycznych badań nadgarstków, które potrafią precyzyjnie określić wiek
gracza. Tylko w poprzednim roku z młodzieżowych mistrzostw kontynentu do lat 17
wykluczono 9 zawodników. W obecnym za tego rodzaju szwindel zdyskwalifikowano
na dwa lata Gambię oraz Benin.
Afryka
to specyficzne miejsce, gdzie ludzie często nie znają dokładnej daty swoich
narodzin, sprzyjające oszustwom. Certyfikaty narodzin nie przedstawiają tam
żadnej wartości, bo takowy można sobie kupić podobno w niemal każdym urzędzie.
Dochodzi do tego, że zawodnicy wyróżniający się na młodzieżowych turniejach,
raptem parę lat później kończą kariery.
Oszustwa
na innym poziomie wyrafinowania to posiadanie co najmniej dwóch tożsamości.
Niektórzy gracze niczym tajni agenci szastają paszportami na prawo i lewo. Jak
na przykład Ali Sowe - gdy reprezentował barwy sekcji juniorskiej Gambii,
posługiwał się paszportem z datą urodzin ustaloną na 24 czerwca 1994 roku, a
kiedy dwie wiosny wcześniej grał dla klubu Gamtel FC, to dokument wskazywał, że
urodził się 14 października 1988 roku. Albo jak Etekiama Agiti Tady – to
piłkarz z Kongo urodzony w grudniu 1986 roku, występujący w lokalnej ekipie,
który gdy tylko przekroczył granicę Rwandy, stawał się Daddym Birori i czuł się
rodowitym Rwandyjczykiem w dodatku młodszym o cztery lata.
Prezydent i jego stadion-zamczysko
A
już zupełnie groteskowo zrobiło się w sąsiadującym z Rwandą Burundi. W jednym z
najbiedniejszych państw świata, gdzie średnia zarobków wynosi niecały dolar na
dzień, prezydent Pierre Nkurunziza, wybudował sobie własny, prywatny stadion.
Przypominający z zewnątrz zamek, to jego siedziba, pałac i obiekt sportowy w
jednym. Według reporterów „The Guardian” stadion-zamek tak pasuje do krajobrazu
wszechobecnej nędzy, jak statek kosmiczny do plantacji bananów.
Gmaszyska
nie wolno fotografować ani filmować, napędzane bateriami słonecznymi posiada
reflektory mogące zdaniem miejscowych zamienić noc w dzień, podczas gdy reszta
kraju skąpana jest w ciemnościach - zaledwie 2% populacji cieszy się
elektrycznością. Stadion-zamek ma ponadto zadaszone trybuny zdolne pomieścić 10
tysięcy widzów. Ogromne, posępne zamczysko i jego nie w pełni normalny,
złowieszczy właściciel – wypisz, wymaluj opowieść spod pióra Edgara Allana Poe.
Głowa
państwa to były wojskowy, żarliwy katolik i wielki pasjonat futbolu. Sam gra w
piłkę na pozycji napastnika w złożonej z dawnych reprezentantów drużynie
Haleluya FC. Jeździ z nią po swojej krainie, odwiedza wioski i pojedynkuje się z
okolicznymi zespołami. Biega po boiskach do utraty tchu i ponoć nawet nie
dostrzega, że w jego królestwie czuć zapach kolejnej wojny domowej.
Swoje
dni mroku ma być może za sobą Republika Środkowoafrykańska. W kwietniu wznowiono
tam zawieszone od grudniu ubiegłego roku rozgrywki. Ligę przerwano, kiedy do
władzy doszła rebeliancka frakcja Seleka i rozpoczął się konflikt między
chrześcijanami a muzułmanami, a wraz z nimi prześladowania religijne, czystki
wśród ludności, porwania i gwałty. Wiele klubów nie mogło grać, ponieważ ich
zawodnicy zostali wysiedleni do tymczasowych obozów.
To
nie pierwszy raz kiedy wojna brutalnie kończy marzenia o grze w piłkę na Czarnym
Lądzie. Tam prawdopodobnie nie ma regionu nienaznaczonego wojną. I w wielu
krajach wciąż nie jest bezpiecznie, choćby na tyle, żeby uprawiać futbol. Libia
zrezygnowała z organizacji PNA 2017 ze względu na przedłużające się walki i
opóźnienia w budowie aren. Rozgrywki ligowe zostały odwołane, a jeśli mecze się
odbywają, to pod szczególnym nadzorem. Wykrywacze metali na stadionach,
strzelaniny w pobliżu, uzbrojone wojsko i helikoptery nieustannie krążące nad
obiektami – to zwykła futbolowa codzienność.
Fin de siècle
W
tej iście apokaliptycznej scenerii spustoszenia dokonuje wirus Ebola. W związku
z szerzącą i wymykającą się już spod kontroli zarazą, przełożyć na inny termin
przyszłoroczny Puchar Narodów Afryki pragnie jego gospodarz, Maroko. Jonathan
Wilson informował na Twitterze, że władze Maroka wycofały się z organizacji
turnieju w 2015 roku i chcą go rozegrać w 2016. Nie wiemy jeszcze, jak zareaguje
Afrykańska Federacja Piłkarska.
Wiemy
natomiast, że pozostałe reprezentacje kontakt z państwami, gdzie choroba zbiera
śmiertelne żniwo – przeszło cztery tysiące zmarłych – chcą ograniczyć do
minimum. Drużyny narodowej Sierra Leone przed spotkaniem eliminacyjnym do PNA
2015 nie wpuściły do siebie Seszele. Może ona występować wyłącznie poza
granicami swego kraju, a gracze za każdym razem muszą przechodzić przez
rygorystyczne procedury, są dodatkowo badani przed śniadaniem i obiadem.
By
ominąć męczące kontrole lekarskie, selekcjoner powołuje tylko zawodników zza
granicy. Ale nawet to nie pomaga. „Jesteśmy traktowani tak, jakbyśmy byli
chodzącymi chorobami” – żalił się lokalnej prasie Kei Kamara, napastnik.
Niektórzy, aby uniknąć badań, zamiast półgodzinnego przelotu samolotem,
wybierają kilkugodzinną podróż samochodem i nie przyznają się, że pochodzą z
Sierra Leone. Z kolei gwiazda Gwinei, Alhassane Bangoura, nie znalazł się w
kadrze swojej ojczyzny, gdyż nie życzyli sobie tego jego koledzy z Rayo Vallecano.
Tak bardzo obawiali się, że może wrócić z wirusem. Jego zespół spotkania
eliminacyjne gra w marokańskiej Casablance. A w samej Gwinei, podobnie jak i w
Liberii, zawieszono wszelkie futbolowe rozgrywki.
Chaos
i strach wypełniły futbolowy Czarny Ląd. Klubowe mecze międzynarodowe albo są
przekładane na inny termin i w inne miejsce przenoszone, albo w ogóle się je
odwołuje. Afrykańska Federacja Piłkarska zauważyła niedawno, że jeszcze nigdy
nie zdarzyło się, by przełożono lub odwołano Puchar Narodów Afryki. Teraz
Afrykańczycy nie wiedzą, czy i gdzie zostaną rozegrane najbliższe dwa turnieje.
Dla nich to koniec piłkarskiego świata.
bardzo interesujący tekst :) wiele ciekawych informacji... szkoda, że o tym się nie mówi w Polskich magazynach piłkarskich
OdpowiedzUsuńBo polskie magazyny piłkarskie są nudne i piszą tylko o rzeczach wtórych.
OdpowiedzUsuń