Czy
można zdobywać mistrzostwo za mistrzostwem, by pięć lat później spaść do
trzeciej ligi? Czy można w jednym sezonie roznieść w proch i pył Celtic
Glasgow, zadziwić piłkarską Europę w Lidze Mistrzów, by po następnych sześciu
walczyć o przetrwanie w regionalnych rozgrywkach? Odpowiedź brzmi twierdząco, a
przykład pochodzi z pobliskiej Słowacji.
Kopciuszek na salonach
W
trakcie swojej ponad stuletniej historii nazwę zmieniała piętnastokrotnie –
sześć razy w ciągu ostatnich dwóch dekad. Ale dopiero z trzynastej zostanie
zapamiętana na długie lata. Na futbolowej mapie Słowacji, a potem także i
Starego Kontynentu, Artmedia pojawiła się niczym meteor na niebie. Szybko
zabłysnęła na rodzimym podwórku – w 2004 roku wygrała krajowy puchar, pierwsze
trofeum w 106-letnich wówczas jej dziejach, a sezon później triumfowała w lidze
– lecz to w europejskich pucharach rozbłysnęła pełnym blaskiem.
Zespół
z Petržalki, największej dzielnicy Bratysławy, stał się pierwszym z tego państwa,
który dotarł do fazy grupowej Champions League. W dodatku, jako jedyny na
kontynencie dokonał tego, startując już od pierwszej rundy eliminacyjnej. A
pierwsze spotkanie wcale nie zwiastowało nadchodzących nocy pełnych magii i
cudów.
Wyjazdowa
porażka 0-2 z kazachskim FC Kairat Almaty niemal do zera redukowała szanse
powodzenia. Artmedia dopiero w dogrywce wywinęła się spod topora eliminacji,
choć do 120 minuty znajdowała się poza burtą Ligi Mistrzów. Z bramkarzem w roli
środkowego pomocnika, biegającego na połowie rywala, wydarli awans w 121
minucie boju.
W następnej rundzie poprzeczka została zawieszona zdecydowanie wyżej, na niebotycznym zdawać by się mogło poziomie dla drużyny, która jak równy z równym szarpała się o promocję do dalszej fazy z przeciwnikiem równie anonimowym, to jeszcze pochodzącym z kompletnie egzotycznego pod względem piłkarskim Kazachstanu.
Celtowie rozbici
Nie
wiadomo, na ile Celtic zlekceważył kopciuszka ze Słowacji, a ile w tym
pojedynku było rzeczywistej siły Petržalki, ale przegrana 0-5 przeszła jako
jedna z najmniej chlubnych kart w historii Szkotów. Dla podopiecznych Vladimíra
Weissa z kolei noc 27 lipca 2005 roku była jedną z tych po prostu nie do
zapomnienia, bo rzeczy niebywałej dokonała ekipa, której budżet – wielokrotnie
niż od rywali - wynosił wtedy zaledwie dwa miliony euro.
Niezapomniane dla lokalnych kibiców stały się niebawem kolejne wieczory z futbolem. Jak ten, kiedy po zaciętych bojach z Partizanem - dwa bezbramkowe remisy – sprawa awansu do Champions League ważyła się w rzutach karnych. Koszmar jedenastek miał jednak pomyślny dla Słowaków koniec.
Tymczasem,
to faza grupowa powinna być dla drużyny z Petržalki prawdziwym koszmarem,
okresem jedynie do wymazania z pamięci. Dobrze wiemy, jak nieporadnie na tym
szczeblu radzą sobie zespoły, które znalazły się tam bardziej z piłkarskiego
przypadku i szczęścia niż rzeczywistej klasy sportowej. Mikroskopijne w skali
europejskiego futbolu kluby okładane naręczem goli przez uznane firmy, o tej
rundzie i chwilowej chwale pragną zapomnieć jak najszybciej. Chcą, żeby
upokorzenie trwało krótko i miało możliwie najmniejszy wymiar bramkowy.
Dzieje
Artmedii pokazują jednak, że to zespół zupełnie odmienny od pozostałych, zawsze
podążający własnymi ścieżkami i robiący wszystko po swojemu. Oni o
wielobramkowych chłostach nie chcieli nawet myśleć. Przyjęli nie tylko
zdecydowanie mniejszą ilość pogromów – ujmę przynosi jedynie porażka 0-4 z
Interem – ale także napsuli krwi Szkotom z Glasgow Rangers, z którymi dwa razy zremisowali
i pokonali w Portugalii FC Porto 3:2. Jakby tego było mało, to w grupie zajęli
trzecie miejsce, by przejść dalej zabrakło im raptem punktu. Wywalczyli za to
promocję do pucharu pocieszenia – Pucharu UEFA. Tym razem historia nie posiadała
już swego bajkowego wydźwięku i ulegli oni pierwszemu przeciwnikowi – Lewskiemu
Sofia.
Pan od cudów
Nie
byłoby zdumiewających osiągnięć Artmedii, gdyby nie Vladimír Weiss. Dawniej
reprezentant Czechosłowacji, uczestnik Mistrzostw Świata w 1990 roku, na
sukcesy klubu pracował równą dekadę. Najpierw jako asystent, a potem
samodzielny szkoleniowiec.
Dzisiaj
wiemy, że to trener sypiący niespodziankami jak asami z rękawa. Gdy wprawny
iluzjonista z kapelusza wyjmował królika, on ze swoich drużyn wyciągał
niespodzianki dużego formatu. A jego sztuczki były zazwyczaj najwyższych lotów.
Z niepozornej Artmedii zrobił na Słowacji potentata. Kiedy maszerował po drugi
tytuł, to na wiosnę nie przegrał, choćby jednego starcia - w 13 meczach, aż 11
razy schodził zwycięski, punktami podzielił się tylko dwukrotnie, łącznie
wygrał 27 w sezonie.
Tego
krajowego kolosa o nikłych, ledwo dostrzegalnych na Starym Kontynencie rozmiarach
wprowadził do Ligi Mistrzów. To tam więc, w nieznanej Petržalce, najczęściej
przywdziewał strój magika i czarował. Gdy wracał do ojczyzny po nieudanej
przygodzie z Saturnem Ramienskoje, błyskawicznie, już w pierwszym sezonie
sięgnął z nią po dublet. To stamtąd pochodzą najlepsze z jego piłkarskich
sztuczek, to tam tworzył coś z niczego. Głównie dzięki niemu o marnej ekipie
usłyszała cała futbolowa Europa.
Ale
w zanadrzu miał jeszcze jednego asa w rękawie i powtórkę z rozrywki zafundował
Weiss swoim rodakom na Mistrzostwach Świata w 2010 roku. Z przeciętną Słowacją
pojechał na mundial do RPA, gdzie w osłupienie wprawił Włochów i świat, kiedy pokonał
obrońców tytułu 3-2 i wywalczył awans z grupy.
Koniec bajki
Nie
byłoby sukcesów Artmedii nie tylko bez Vladimíra Weissa, lecz także – a może zwłaszcza
- gdyby nie Ivan Kmotrík i jego
inwestycje. To od niego wszystko się zaczęło i to na nim wszystko się
skończyło.
Bo
kłopoty, z którymi sobie nie poradziła, zaczęły się właśnie w momencie, gdy
swoje ostatnie słowo powiedział Kmotrík
i wycofał się z finansowania drużyny. Od 1993 roku jej dobroczyńca, który dał
jej życie i pozwolił oddychać pełną piersią, stworzył bowiem finansowe
podwaliny pod przyszłe triumfy.
Wraz
z jego odejściem, dla zespołu przyszły podłe czasy. Pierwszym, bolesnym ciosem
było to, że postanowił sponsorować odwiecznego rywala z Bratysławy – Slovan.
Drugim, stała się rezygnacja szkoleniowca, który urzeczywistniał marzenia nie
do spełnienia.
Kolejne
spadały już zewsząd, a klub się rozpadał. Uciekali z niego najwartościowsi
zawodnicy, ponieważ nie otrzymywali wynagrodzeń – do samego Slovanu przeszło
czterech. Zastępowali ich juniorzy, którym brakowało jakiegokolwiek
doświadczenia. Zamknięty został stadion, forteca Petržalki nie do zdobycia, a ekipa
za każdym razem musiała występować na wyjeździe, bo spotkania „u siebie”
rozgrywała na obiektach oddalonych o kilkanaście kilometrów, na tych które akurat
były wolne w Bratysławie.
Dla
niewielkiego klubu, pozbawionego sponsora, znakomitego fachowca na ławce
trenerskiej oraz najbardziej wartościowych graczy, to było zbyt wiele.
Śmiertelny cios przeszył go w sezonie 2009-2010, kiedy widmo relegacji przybrało
realną postać. A ostatecznie pogrzebał spadek do trzeciej ligi.
Wszystko,
co zbudowano dzięki inwestycjom Kmotríka
przez te piętnaście pięknych dla ekipy lat, wyparowało w jednej chwili,
skończyło się jednym posunięciem właściciela, który zdecydował sprzedać swoje
udziały.
Dziwny jest ten piłkarski świat
Siedem
lat temu Artmedię oglądały tysiące fanów na stadionach San Siro czy Ibrox oraz
miliony przed telewizorami. Dziś, na jej mecze w trzeciej lidze przychodzi
niespełna tysiąc sympatyków. Obecnie, FC Petržalka gra na nowym obiekcie,
mogącym pomieścić 1500 widzów. Stary, nie pamięta już czasów świetności swojego
klubu, gdyż został wyburzony, a na jego miejscu powstały blokowiska oraz hotel.
Drużyna, którą w 2006 roku tylko jeden punkt dzielił od awansu z grupy Ligi Mistrzów do następnej rundy, w 2012 zawitała na peryferia słowackiego futbolu. Sześć lat wystarczyło, aby z europejskiej rewelacji przeobrazić się w zupełnego szaraka, by z krajowej potęgi stać się nic nie wartym, piłkarskim wrakiem. Futbolowe życie uplotło temu słowackiemu zespołowi doprawdy przedziwne losy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz