Juventus
z nożem na gardle i Romy ciąg dalszy monachijskiego koszmaru – to może być
sądny tydzień dla zespołów z Półwyspu Apenińskiego w Lidze Mistrzów. Któż
mógłby przypuszczać, że już na początku listopada będą one grać o być albo nie
być w Champions League. Pytanie – co z tą włoską piłką – staje się więc coraz
bardziej zasadne.
Jeśli
Fabio Capello na łamach serwisu goal.com mówi, że Serie A nie jest na tyle
konkurencyjna, by któryś z jej przedstawicieli mógł sięgnąć po puchar Ligi
Mistrzów, a wtóruje mu Marcello Lippi, stwierdzając, że nie uczyni tego żaden
klub z Italii w trakcie najbliższych dziesięciu lat, to w obliczu ostatnich
popisów „Starej Damy” i „Giallorossich” trudno nie przyznać im racji. Jeżeli w
latach dziewięćdziesiątych włoska liga przeżywała dekadę świetności, w
następnym dziesięcioleciu dekadę schyłku, to teraz przeżywa dekadę szurania po
dnie.
Tu żyją smoki
Dawniej
podobno krainy nieznane i takie, w które nie warto się zapuszczać, oznaczano na
mapach napisem „tu żyją smoki”. Podobnym mianem należałoby określić futbolową
Italię lat dziewięćdziesiątych. Dla przeciętnego śmiertelnika-kopacza nie był
to przyjazny teren, każdy jechał tam po najmniejszy możliwy wymiar kary i
niemal wszystkie ekipy wracały na tarczy. Dość powiedzieć, że w latach 1989-1999
na 61 spotkań, jakie tamtejsze drużyny rozegrały u siebie w Pucharze i Lidze
Mistrzów oraz ich eliminacjach, przegrały zaledwie trzy, a wygrały 77% z nich.
We
wspomnianych powyżej latach kluby z Włoch docierały do 9 z 11 finałów
Pucharu/Ligi Mistrzów. Rywalizację w finałach Pucharu UEFA czterokrotnie
czyniły swoją wewnętrzną sprawą i tylko podczas jednego sezonu nie miały tam
własnego reprezentanta. W sezonie 1989/1990 zgarnęły pełną pulę, sięgając po
Puchar Mistrzów, Puchar UEFA oraz Puchar Zdobywców Pucharów. Wyczyn ten powtórzyłyby
w sezonie 1992/1993, gdyby nie porażka Milanu w inaugurującym Ligę Mistrzów
finale. Dzisiaj kibic z Półwyspu Apenińskiego zachodzi w głowę, jak to się
stało, że z najpotężniejszej, budzącej strach w całej Europie ligi, zrobiła się
im taka, której nie boi się już praktycznie nikt.
Obecnie
nie potrafią bowiem doczłapać się do półfinału Champions League od czasów
Interu Mediolan José
Mourinho. A za dobry sezon należy uznać taki, w którym posiadają reprezentanta
w ćwierćfinale tych rozgrywek. Postrach wśród nich sieją ekipy pokroju
Galatasaray, Benfiki czy Olympiakosu. Kraina futbolowych smoków zamieniła się w
rejon piłkarskich nielotów, notujących blamaż za blamażem.
Utracony blask
Najsilniejsza
niegdyś z lig, w której stężenie gwiazdorów na metr kwadratowy boiska było
zdecydowanie najwyższe, nie miała żadnej konkurencji. Sama dla siebie stanowiła
konkurencję, bo wtedy zdarzały się sezony, kiedy zespoły z Hiszpanii i Anglii
razem wzięte miały tyle samo punktów w klubowym rankingu UEFA, co ich rywale z
Italii.
Dawniej
w Serie A wyczuwało się magnetyzm, który przyciągał największe futbolowe
nazwiska. To były rozgrywki z gwiazdozbiorem niespotykanym nigdzie indziej,
romantyczne czasy szatni po brzegi wypchanych piłkarskimi legendami. To była
najpopularniejsza liga, transmitowana przez zagraniczne stacje telewizyjne,
którą dało się oglądać każdej niedzieli nawet na samych Wyspach – popularny
kanał Channel 4 Football Italia. Nowiuteńkie wtedy stadiony, słoneczny kraj,
kilka potężnych drużyn, rokrocznie tłukących się do upadłego o tytuł
mistrzowski i regularnie nokautujące przeciwników zza granicy – włoską ligę
obserwowało się wówczas z wypiekami na twarzy.
To
dlatego w ten stosunkowo niedawny blask tamtych zmagań tak trudno dziś uwierzyć
i nie uznać go za miraż, coś złudliwego i nieprawdziwego. Bo jak komuś opowiedzieć
o potędze zniszczonej na własne życzenie w ciągu kilkunastu lat? Jak wyjaśnić
komuś, że obiekty straszące obecnie wyglądem, pamiętają jeszcze czasy
świetności; że gwiazdy piłki lgnęły do Włoch niczym do ziemi obiecanej i nie
stanowiły one jedynie domu spokojnej starości; że rekordom transferowym nie
było końca i nikt nie wiedział, co to przykracanie pasa, a rywale, którzy tam
zaglądali, szykowali się wyłącznie na nieuchronne ścięcie głowy? I w jaki
sposób wreszcie wytłumaczyć spektakularny upadek Serie A?
Upadek
Przyczyn
powinno doszukiwać się jeszcze prawdopodobnie w latach dziewięćdziesiątych. W
latach niepodzielnego panowania tych rozgrywek, które swoją wielkością po prostu
się zachłysnęły. To wtedy inne federacje zapoczątkowały zmiany i zaczęły gonić
wyprzedzających ich o parę długości przeciwników z południa Europy.
Gdy
Italia tylko patrzyła z zadowoleniem na własną supremację, w Anglii powstawała
Premier League, stopniowo napływały do niej coraz większe pieniądze i światowej
klasy gracze. Nieco później w Hiszpanii swoją galaktyczną erę powoli
rozpoczynał Real Madryt, a niebywałą generację piłkarzy szkoliła Barcelona. W
latach schyłku Serie A w Niemczech reformowano futbol na całego, szkółki
mnożyły się jedna za drugą, budowano areny, liga stawała się coraz zamożniejsza
i atrakcyjniejsza. Kiedy inne państwa rozwijały się piłkarsko, Włochy
zadowoliły się tym, co mają i zostały w tyle.
A
kiedy hossa na włoski futbol się kończyła, w finansowe tarapaty popadały ekipy
jeszcze niedawno szastające gotówką na prawo i lewo. W latach 2002-2004
wyprzedaż w Lazio trwała w najlepsze, a upadłość ogłosiły Parma oraz
Fiorentina. Totalny upadek wieńczyło „Calciopoli”. To ten skandal nad skandale
podkopał pozycję Serie A na tyle, że jej globalny wizerunek cierpi do dziś. Tamtejsze
rozgrywki utożsamia się obecnie tylko z ustawianiem meczów, korupcją,
chuligaństwem, przemocą i rasizmem na stadionach.
Zmierzch
Sytuacji
wcale nie poprawiają raz po raz wybuchające i zdające się nie mieć końca
kłótnie o decyzje sędziowskie. Pojedynek Juventusu z Romą, który miał być hitem
i wizytówką rozgrywek, stał się plątaniną słów i wypowiedzi na temat pracy
arbitra, długości i szerokości pól karnych oraz tego, kto w tym spotkaniu
rzeczywiście był lepszy. Nic więc dziwnego, że zagraniczny fan zamiast
niemającej wiele wspólnego z piłką chryi, wybierze zmagania przyjemniejsze dla
oka i uszu. W Anglii, Hiszpanii lub Niemczech, choć równie ewidentne błędy
sędziowskie się zdarzają, to spychane są one na margines, a dyskutuje się
niemal wyłącznie o grze.
W
takiej atmosferze i w czasach, gdy futbol stał się dyscypliną globalną, a kluby
starają się własne marki na świecie umacniać, te włoskie walczą o przetrwanie i
liczą każdy grosz. Nie powinien zatem szokować odpływ gwiazd z Półwyspu
Apenińskiego. Serie A w ostatnich sezonach traciła je jedną po drugiej – Ibrahimović, Kaká,
Thiago Silva, Cavani czy Verratti to raptem niektóre z nich.
Jeśli
zaś do Italii przybywa jakieś głośne nazwisko, jak chociażby Carlos Tevez, to
tylko dlatego, że nie po drodze było mu z Manchesterem City. W nieco odmiennych
okolicznościach na południowoeuropejski, słoneczny kraj w ogóle by nie
spojrzał. Teraz to liga w odwrocie, skąd wypływa się na szersze wody, a
najbardziej obiecujący zawodnicy szybko wyłapywani są przez zagranicznych
potentatów.
Piłkarski skansen
„Jest
wiele powodów, począwszy od niskich przychodów z dnia meczowego, przez nikłe
komercyjne źródła zarobku, po problemy z korupcją i przemocą na stadionach.
Brak rozwoju ekonomicznego oznacza, że włoskie kluby zostają w tyle za swoimi
przeciwnikami. Sytuację pogarszają dodatkowo kłopoty samego państwa” – na
pytanie o słabnącą pozycję drużyn z Półwyspu Apenińskiego odpowiadał na łamach
BBC Harry Philp, ekspert finansowy z londyńskiej firmy Portland Advisers.
W
całych, przeszło 60-milionowych Włoszech tylko Juventus posiada nowoczesny
stadion. Pozostałe odstraszają i nic dziwnego, że wpływy ze spotkań Romy są
sześciokrotnie niższe niż te Chelsea, a Milanu albo Interu trzy razy mniejsze,
mimo iż posiadają dwukrotnie większy obiekt. Według raportów Deloitte obroty z
dnia meczowego i frekwencja na tamtejszych arenach sukcesywnie maleje.
Kibice
zamiast chodzić na przestarzałe, obskurne obiekty, wolą oglądać spotkania przed
telewizorami. W poprzednim sezonie średnia oglądalność na trybunach wynosiła
nieco ponad 23 tysiące, podczas gdy w latach dziewięćdziesiątych ocierała się
bądź przekraczała 30 tysięcy każdego sezonu. San Siro zapełnia się obecnie w
nieco ponad połowie, a rokrocznie stadiony Serie A tracą około 5% widzów.
Pieniądze nie grają?
Ratunkiem
dla włoskich zespołów są środki z tytułu praw do transmisji – 61% budżetu
Juventusu z zeszłego roku. Zdaniem Harry’ego Philipa ekipy z Italii, jak żadne
inne w Europie, są zależne od tego rodzaju źródeł dochodów. Raporty Deloitte
pokazują, że ponad połowa zysków Napoli, Romy oraz Interu w ubiegłych sezonach
pochodziła z samych praw telewizyjnych. To oznacza, że one same generują ogółem
niższe przychody i mają mniej pieniędzy na transfery oraz kontrakty.
Serie
A w tym sezonie na wynagrodzenia przeznaczy o ponad 30 milionów euro mniej niż
trzy lata temu. Jedynie Juventus, Roma, Napoli i Fiorentina zwiększyły ostatnio
płace. Zawodnicy, którzy przybyli tego sezonu do Serie A z Premier League, choć
ich gaże spadły trzykrotnie, są wśród najlepiej zarabiających w swoich
drużynach. Nemanja Vidic kasuje w Interze Mediolan 50 tysięcy funtów tygodniowo
i jest najlepiej opłacanym piłkarzem obok Rodrigo Palacio. Micah Richard z
kolei, który poszedł na wypożyczenie do Fiorentiny, ma tam czwarty pod względem
wielkości kontakt.
Podczas
letniego okienka włoskie zespoły na zakupy przeznaczyły 328 milionów euro, pięć
lat temu wydały 538 milionów (dane za transfermarkt.de). W samej Primera División na transfery
więcej wyłożyła wielka trójka – Altetico, Barcelona i Real. Premier League zaś
na nowe nabytki wydała trzykrotnie więcej. Tego lata odnotowano w Italii ledwie
trzy transakcje powyżej dziesięciu milionów euro – to już nawet Southampton
przeprowadził ich więcej.
Czas czekania, czas olśnienia
To
wszystko sprawia, że ligę włoską od tych najlepszych dzieli przepaść, której
nie da się przeskoczyć w ciągu raptem kilku wiosen. Jeśli jednak przyjmiemy, że
pieniądze nie grają w piłkę, to momentami żenującej postawy tamtejszych ekip w
europejskich pucharach nie tłumaczy nic.
Casus
Juventusu jest tutaj symptomatyczny. Zespół, którego dominacja na własnym
podwórku jest tak wyraźna, na Starym Kontynencie traci wszystkie atuty.
Drużyna, która w ubiegłym sezonie zdobycz punktową ustanowiła na niebotycznym
poziomie 102 oczek, w tym samym wygrała zaledwie jeden z 6 meczów w fazie
grupowej Champions League.
Różne
krążą hipotezy tłumaczące futbolową niemoc „Starej Damy” na kontynencie. Mówi
się o nieodpowiedniej mentalności, o ustawieniu 3-5-2, które poza granicami
kraju w ogóle się nie sprawdza i wreszcie o słabości całej Serie A. Fakty są
zaś takie, że na rozkładzie trzykrotnego mistrza Italii wśród klubów, którym
ostatnio nie sprostał, widnieją Galatasaray i Benfika. A już wkrótce może
dołączyć do nich Olympiakos. Ten sam Olympiakos który przeszło dekadę temu
zebrał od turyńczyków cięgi niebywałe, przegrał 0-7.
Futbol
to dyscyplina cykliczna. Jedna dominacja się kończy, następuje kolejna. Jedna
generacja genialnych piłkarzy odchodzi, przychodzi następna. Systemy gry
wydawać by się mogło najgenialniejsze pod słońcem, z czasem są wypierane przez
inne. Serie A miała już swoje lata świetności i teraz czeka na lepsze czasy.
Nikt nie powiedział, że one nie nadejdą, tak jak nikt nie powiedział, że one
nadejść muszą. Póki co Włosi muszą przetrwać nadchodzące dni.
miejmy nadzieje, że doczekamy się spektakularnych sukcesów :)
OdpowiedzUsuńAle zauważ, że Włosi jako jedni z niewielu rozprawili się z korupcją.
OdpowiedzUsuńLiga Włoska jest słaba.
OdpowiedzUsuń