To
nie był mecz jak każdy inny. A takim z pewnością miał być. To nie był zwyczajny
dzień mistrzostw. A takim być powinien. To nie był wreszcie pojedynek
przewidywalny. A wszystko wskazywało na to, że taki będzie. 64 lata temu na
mundialu nie tylko Urugwaj sprawił niespodziankę, nie lada sensacją okazał się
bój Anglików z Amerykanami.
29
czerwca 1950 roku na stadionie w Belo Horizonte naprzeciw siebie stanęły dwie
zupełnie odmienne ekipy. Różniło je wszystko. Anglia, nazywana wówczas w Kraju
Kawy „królami futbolu”, stanowiła główne zagrożenie dla pragnących tytułu
mistrzowskiego Brazylijczyków. Kurs na to, że wzniesie puchar do góry, ustalono
na poziomie 3-1. Po drugiej stronie pojawiła się garstka amatorów i
dorabiających sobie częstszym kopaniem półprofesjonalistów. Na wygraną USA nikt
nie stawiał nawet złamanego grosza, a kurs wynosił 500-1.
„The miracle on grass”
To
miało być lekkie i przyjemne zwycięstwo. Planowana wygrana w marszu po
najwyższy laur. W Brazylii lądowali z niezachwianą pewnością siebie. Na
pokładzie znalazła się wtedy jedna z najmocniejszych jedenastek na świecie z
Alfem Ramsey’em i Stanley’em Matthewsem na czele. Kapitan reprezentacji, Billy
Wright, buńczuczne przemowy przedmundialowe kończył stwierdzeniem, że puchar
wróci w końcu do ojczyzny futbolu.
W
kompletnie innych realiach obracali się gracze Stanów Zjednoczonych. Parający
się różnych zajęć, każdego dnia zarabiający na chleb, murawy odwiedzający tylko
okazjonalnie. W jej kadrze znaleźlibyśmy wówczas listonosza, pracownika budowy
oraz restauracji, nauczyciela, a nawet właściciela zakładu pogrzebowego i
kierowcy karawanu w jednym.
Anglię
po wojnie uważało się za piłkarskiego giganta, który nie powinien mieć
najmniejszych problemów, by rozgnieść amatorów zza Oceanu. USA było zaś
kopciuszkiem, zespołem sprowadzonym do roli chłopca do bicia, który w ciągu minionych
piętnastu lat pokonał zaledwie jednego rywala. Na dodatek przed mundialem
nastrojów nie poprawiły sparingi z drużynami z Turcji i Wysp, które przegrali
odpowiednio 0-5 i 0-1.
Dumni
„Synowie Albionu” na mecz wybiegali jak na towarzyską gierkę, rozgrzewkę przed
prawdziwymi boiskowymi trudami, które czekały ich w kolejnej rundzie.
Amerykanie wychodzili niczym na rzeź. Truchleli na samą myśl o prawie
dwugodzinnych torturach i wielobramkowym pogromie. Sam selekcjoner Stanów,
Szkot William Jeffrey, przed spotkaniem miał
powiedzieć do swoich podopiecznych: „Nie mamy najmniejszych szans. Owca jest
już gotowa na rzeź”. A Walter Bahr, zawodnik, w udzielonym kilkanaście lat
później wywiadzie dla BBC powie: „Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas wyszedł na murawę
z myślą, że możemy to wygrać”.
Gol-widmo
Nastawienie
trenera nie powinno budzić zdziwienia, bo oprócz tego, że otrzymał zgraję
amatorów i profesjonalistów tylko z nazwy, to jeszcze zgraję tę składał
naprędce. Dostał wielonarodową mieszaninę, dla której Ameryka była ziemią
obiecaną, miejscem i szansą na dostatnie życie. Do kadry zawitało paru potomków
imigrantów bądź imigrantów z Włoch, Portugalii, Irlandii czy Haiti.
Jakież
musiało być zdumienie Wyspiarzy, kiedy rywal występujący w pożyczonych strojach,
strzelił im gola. Zanim do tego doszło, wszystko zaczęło się zgodnie z planem.
„W początkowych dwudziestu minutach Anglicy byli wszędzie. Chyba trafili nawet
w poprzeczkę, a im mecz trwał dłużej, tym bardziej byli zdesperowani” –
opowiadał Bahr na łamach „The Guardian”.
To
w ogóle spotkanie, z którego relacje przetrwały jedynie w szczątkowej formie.
Według nich faworyci przeważali od samego początku, posiadali piłkę, stwarzali
okazje podbramkowe, bramkarz przeciwnej strony w pierwszych dwunastu minutach
musiał interweniować sześciokrotnie, uderzyli w poprzeczkę i powinni otrzymać
rzut karny.
Aż
nastąpiła 38 minuta meczu i trafienie Haitańczyka Joe Gaetjensa. Gol-widmo jak
później będzie się o nim mówiło, gdyż nie został uwieczniony w żadnym materiale
filmowym. Kamery zostały zwrócone na drugą stronę boiska, bo tam spodziewano
się bramek. Nie był to jednak wedle słów graczy i świadków gol ładny. Więcej
podobno było w nim przypadku niż jakiejkolwiek wirtuozerii. Przeciętne
uderzenie i trącenie piłki zmieniające tor jej lotu, które zupełnie zaskoczyło golkipera
Anglii. I tak Amerykanie wygrali jedną przypadkową bramką.
Sensacja z lamusa
Mecz
nie przeszedł do annałów futbolu, szokujący wynik nie obiegł świata, raczej na szmat
czasu odłożono go na półkę, by odkurzyć dopiero po latach - częściowo za sprawą
artykułów i filmu dokumentalnego. Wtedy, w 1950 roku, dzienniki ograniczyły się
raptem do kilku lakonicznych zdań, najczęściej przekręcały nazwiska zawodników
i podawały zły wynik. „The New York Times” poświęcił temu pojedynkowi ledwie dwa
akapity, a na mundialu ze strony amerykańskiej znalazł się tylko jeden
dziennikarz. Angielską prasę tymczasem interesowały wówczas mecze krykieta, z
których to wieści lądowały na pierwszych stronach.
A
przecież to jedna z tych sensacji, jakiej w dzisiejszym futbolu po prostu nie
uświadczymy. Dla BBC to wciąż niespodzianka numer jeden, wobec której to inne
niespodzianki powinno się mierzyć. Trafnie porównywało, pisząc o niej, że to
tak jakby szkolna drużyna baseballu z Wysp wygrała nagle z New York Yankees.
To
jednak niespodzianka, która trafiła na złe czasy. Świat piłkarski był wtedy
kompletnie inny, tego rodzaju wieści nie obiegały globu w trakcie milisekundy i
w ciągu kolejnej miliony nie komentowały ich. Świat o nich nie wiedział lub
dowiadywał się po kilku dniach w okrojonych do paru zdań tekstach bądź w
krótkich materiałach telewizyjnych i relacjach radiowych.
Między
innymi z tego powodu spotkanie obrosło w mity i półprawdy. Teraz ciężko tak
naprawdę stwierdzić, co było prawdą, a co nie. Jak to, że niektóre z
angielskich gazet podawały ponoć, iż pojedynek zakończył się rezultatem 10-1
dla ich ulubieńców, ponieważ uznały, że musiał zaistnieć jakiś błąd w przekazie
i to po prostu niemożliwe, żeby USA wygrało 1-0.
Banda nieznanych
Prawdą
jest zaś to, że o spotkaniu i jego uczestnikach najzwyczajniej w świecie
zapomniano. Albo inaczej – nie zwrócono na nich w ogóle uwagi. Po mistrzostwach
jedyną osobą, która przywitała Waltera Bahra na lotnisku była jego żona. Poza
tym żadnego zainteresowania. Amerykanie chyba nawet nie odnotowali, że ich
piłkarska reprezentacja sprawiła nie lada sensację. A Bahr w „The New York
Times” mówił: „Im starszy się staje, tym popularniejszy”.
Pokonali
Anglię i wrócili do swoich obowiązków, do własnego zwykłego życia, jakby nic
się nie stało. Harry Keough, gracz USA, opowiadał, że zespół, który zanim
zwyciężył był bandą nieznanych i potem dalej pozostał nieznany. Może to
wszystko spowodowała porażka 2-5 w meczu o być albo nie być z Chile. Stany
Zjednoczone pojechały na mundial, chwilowo wzniosły się na szczyt i powróciły
do normalności.
Dla
Joe Gaetjensa, strzelca jedynej bramki, normalne potem nie było już jednak nic.
Wtedy jeszcze nie wiedział, że kilka lat później przyjdzie mu umrzeć w
haitańskim więzieniu, zginąć z rąk ówczesnego prezydenta-dyktatora. Kiedy jego
trafienie dało szokujące zwycięstwo USA, mógł poczuć się niczym król świata.
Niesiony po spotkaniu na rękach, mógł przeczuwać, że to jeden z tych
nielicznych, pięknych momentów, które czasami potrafi sprezentować życie. Ale nie
mógł przewidzieć, że dalsze jego losy z roku na rok będą coraz mroczniejsze i
będą miały ponury finał.
Po
nieudanej przygodzie z francuską piłką, do ojczyzny – Haiti – wrócił w 1953.
Witany niczym bohater, szybko się ustatkował. Założył rodzinę i trenował z
sukcesami miejscowe drużyny. W 1957 roku wybory prezydenckie wygrywa François Duvalier. Chwilę potem mianuje
się prezydentem dożywotnim. Członkowie rodziny Gaetjensa, będący zaciekłymi
przeciwnikami Duvaliera, w obawie przed represjami uciekają z kraju. Joe
zostaje, gdyż nigdy nie interesowała go polityka i sądził, że dyktator nie zwróci
na niego uwagi.
Bajka bez happy endu
Mylił
się śmiertelnie. W 1964 roku oddział tajnej policji Tonton Macoute uprowadza go
i wtrąca do więzienia. Następnie słuch o nim ginie. Jedna z bardziej
prawdopodobnych hipotez mówi, że człowieka, który parę lat wcześniej upokorzył
Anglię, w przypływie furii zabija Duvalier.
Przedziwnie
i tragicznie zarazem ułożyły się losy haitańskiego bohatera Stanów
Zjednoczonych. Podobnie zresztą jak jego kolegów z boiska. Niedocenieni i
zapomniani – w całej tej urzekającej historii i cudzie w Belo Horizonte brakuje
typowo amerykańskiego happy endu. Czy rozpoczynający się dzisiaj turniej dla
Stanów Zjednoczonych, powracających po 64 latach na brazylijską ziemię z
zupełnie innymi oczekiwaniami i ambicjami, będzie miał już szczęśliwe
zakończenie?
Ciekawe kiedy USA znowu zorganizuje mundial..
OdpowiedzUsuń