Horda
wybitnych taktyków, która sięgnęła po wszystkie najważniejsze futbolowe laury,
która kosztowała Abramowicza ponad 60 milionów funtów, przez szmat czasu nie
potrafiła dokonać tego, czego dokonał przez ułamek sekundy w piłkarskim świecie,
przez zaledwie 76 dni, trenerski żółtodziób.
Najwięksi
z największych specjalistów: Jose Mourinho, Luis Felipe Scolari, Guus Hiddink
oraz Carlo Ancelotti nie podołali zadaniu, któremu sprostał niemal zupełnie
anonimowy szkoleniowiec – Roberto Di Matteo (piszę niemal zupełnie anonimowy,
gdyż jego nazwisko do tej pory w Anglii znane było jedynie z występów w koszulce „The
Blues”). Triumfatorzy Ligi Mistrzów z FC Porto i AC Milanem, zwycięzca Pucharu
Mistrzów z PSV Eindhoven oraz mistrz świata z Brazylią nie wiedzieli w jaki
sposób podbić Europę z wypchaną mamoną Chelsea Londyn.
Tej
sztuki dokonał Di Matteo w momencie najbardziej kuriozalnym, kiedy angielski
klub zanotował najgorsze pasmo meczów podczas ery Abramowicza (na szóstym
miejscu ostatni raz uplasował się w 2002 roku). W marcu objął drużynę
kompletnie rozbitą, bez formy, z widmem totalnej klęski, wewnętrznie skłóconą,
pozbawioną opiekuna, ambicji, tchu, a nade wszystko nadziei. Wystarczyły
niespełna trzy miesiące, by Włoch, jak za midasowym dotknięciem, przemienił
zardzewiałą i wyprutą z energii machinę z powrotem w silną i nieustępliwą.
Jeszcze
nigdy w dziejach futbolu nie zdarzyło się, by trener tymczasowy zdobył Ligę
Mistrzów. Od kilku miesięcy zatem życie bossa Chelsea wygląda jak spełnione,
wyśnione marzenie. Jeśli jednak przyjrzymy się pełnemu życiorysowi Roberta Di
Mattea, więcej w nim odnajdziemy bolesnych upadków niż pięknych wzlotów.
Feralny
dzień, 28 września 2000 roku, na zawsze pozostanie w pamięci Włocha. W pojedynku
z St. Gallen w Pucharze UEFA doznał koszmarnej kontuzji – potrójnego złamania
nogi. Przez 18 miesięcy przeszedł dziesięć operacji: „To, co wydarzyło się po urazie,
było najgorszym okresem w moim życiu. Każdego dnia doktor mówił:
<<Potrzebny jest ponowny zabieg. Trzeba to otworzyć po raz
kolejny>>. Pojawiał się jeden problem za drugim. W pewnym momencie, po kilku
tygodniach od pierwszej operacji, stanąłem w obliczu groźby utraty stopy. To
było szokujące. Miałem problem z nerwem. Nie miałem czucia w nodze. Nie mogłem
ruszyć stopą, bo nerw nie wysyłał sygnału do mięśni. Lekarze stwierdzili:
<<Jeśli nie zdołamy tego wyleczyć, możesz stracić nogę>>. Rok
później usunęli drut z piszczela. Nadal jednak miałem kłopoty. Mogłem poćwiczyć
na boisku, lecz następnego dnia odczuwałem ból. Już wtedy przeczuwałem, że nie
będzie lepiej”.
Gdy
pogodził się z koniecznością zakończenia kariery, gdy podniósł się z jednego
upadku, przygnieciony depresją zaliczył ponowny. Zwierzał się: „Piłkarzom
ciężko jest pogodzić się z faktem, iż kariera dobiega końca i trzeba zacząć
robić coś innego. Popadłem w depresję i musiałem sobie radzić z czymś, co mi się
nie przytrafiło nigdy w życiu.” Z
depresją walczył pięć lat. Sposobem na jej pokonanie stała się ucieczka od
futbolu: „Potrzebowałem odmiany. Wróciłem do szkoły, studiowałem, pracowałem w mediach i biznesie. Chciałem być ciągle czymś zajęty.
Starałem się iść dalej, choć muszę powiedzieć, że sporo czasu zajęło mi, aby
przetrwać to wszystko”.
Odciął
się od piłki nożnej, postawił na rozwój osobisty. Kształcił się na studiach
biznesowych w Szwajcarii, otrzymał stopień magistra studiów menadżerskich w
londyńskiej wyższej szkole ekonomii. Potem prowadził dwie restauracje, udzielał
się w telewizji. Wówczas twierdził: „Musiałem uciec od gry”. Po czym dodawał:
„Ale, kiedy to osiągnąłem, głód powrócił. Ten ogień w twoim brzuchu,
pragnienie, by ponownie poczuć adrenalinę w weekend. Wtedy uświadomiłem sobie,
że jestem w stanie robić to znowu”.
Zaczął
więc podnosić swoje trenerskie kwalifikacje, ukończył kursy, uzyskał licencję. Pracę
szkoleniowca rozpoczął w trzecioligowym MK Dons, które doprowadził wprawdzie do
baraży, lecz przegrał w decydujących o awansie bojach. W następnym sezonie przejął
stery w West Bromwich Albion. Wprowadził ich do Premiership. Tam jednak zaliczył
kolejny upadek. Po dobrym starcie w rozgrywkach, przyszło załamanie formy. Zespół
poniósł siedem porażek w dziewięciu spotkaniach. Został zwolniony i jego dalsze
losy zawisły na włosku. Przez kilka miesięcy jeździł po klubach, składał
aplikacje. Wybawieniem stała się propozycja współpracy z Andre Villasem-Boasem.
To,
co wydarzyło się później przerosło jego najśmielsze i najskrytsze marzenia.
Dziś może czuć się zwycięzcą. Wziął sprawy w swoje ręce i wygrał. Recepta na
sukces Di Mattea w Chelsea wydaje się niesamowicie prosta. Nie przeprowadził w drużynie
żadnej rewolucji – ośmiu z jedenastu zawodników, regularnie występujących u
Villasa-Boasa, zagrało w pojedynkach z Napoli czy Barceloną. Zaufał jedynie starej
gwardii, dał im poczucie ważności, a ci odpłacili mu determinacją i
zaangażowaniem.
Zespół,
który nie potrafił zdobyć pucharu, kiedy każdy brał go za murowanego faworyta, wygrał
najważniejsze batalie w chwili, gdy postrzegany był jako słaby i
zniedołężniały. Angielska ekipa sięgnęła po trofeum, choć starzejący się
liderzy mogli dawać jej coraz mniej, mimo iż jej potencjał jeszcze nigdy za
czasów Abramowicza nie był tak niewielki. Ogromna w tym zasługa Di Mattea,
który dokonał w klubie czegoś niewytłumaczalnego i niezwykłego.
Równie
niezwykłe jest jego życie. Wypełnione drobnymi wzlotami i traumatycznymi
przeżyciami po, których wracał tylko silniejszy. Historia Włocha uczy, że
przeciwności losu są po to, by je pokonywać. Że nie należy się poddawać i przestawać
marzyć. Że można osiągnąć wszystko, kiedy się wystarczająco tego pragnie. To na
wskroś piękna i prawdziwie umoralniająca opowiastka z nieco przypadkowym
bohaterem, jakich brakuje we współczesnych czasach moralnej rozwiązłości.
Di Matteo miał niesamowitego farta. Robben i Messi przestrzelili rzuty karne, ten drugi zaliczył dodatkowo słupek, Pedro słupek, Sanchez poprzeczka, z Barcą w drugim meczu strzelali tylko w doliczonym czasie gry, pierwszy mecz to był bój Barcelona kontra pachołki treningowe - czarny pachołek nawet strzelił bramkę. Z Bayernem to samo - naginanie rachunku prawdopodobieństwa do granic absurdu - i znów czarny pachołek strzela bramkę. Jestem pewien, że na tym kończą się wielkie sukcesy Di Matteo, przynajmniej w perspektywie najbliższych kilku lat. Jeszcze za cienki w uszach jest. Cieszę się, że to Chelsea wygrała LM, ale to była najsłabsza drużyna z całej czwórki, zarówno przed półfinałami jak i po finale. Teraz muszą kupić jakiegoś napastnika. Podstarzały Drogba pogra jeszcze ze 2 sezony na wysokim poziomie, a Torres ma niesamowity zastój - pora na zmianę klubu, najlepiej hiszpańskiego. Terry, Lampard, Cole, Essien, Malouda, Cech, Drogba, Bosingwa - cały trzon drużyny zbudowany na pokoleniu trzydziestolatków, czas pomyśleć o następcach. Dobrze rokuję czarnym, młodym gniewnym z Ramiresem na czele. Obi Mikel, Mata, Kalou, David Luiz - wokół nich powinno się obudowywać drużynę. Trochę zboczyłem z tematu Di Matteo...
OdpowiedzUsuńNiezaprzeczalnym faktem jest, że Di Matteo miał niesamowitego farta. Mimo to zasługuje na pochwałę, bo jeszcze kilkanaście miesięcy temu był zupełnie anonimowym człowiekiem. Co więcej, jeszcze w marcu wielu kibiców skazywało go na porażkę. Odniósł niespodziewany sukces, jednak w dużej mierze dzięki dużemu szczęściu, które też w sporcie trzeba mieć. Może nie w takiej ilości :) ale jest ono potrzebne.
Usuń