Czternaście
celnych strzałów i siedem goli począwszy od ćwierćfinałów – tyle wystarczyło
Chelsea Londyn, by podbić Europę. Począwszy od rewanżowego pojedynku z Napoli
podopiecznym Di Matteo towarzyszyło nieopisywalne szczęście. Włoską drużynę
pokonali po dogrywce, w meczach z Benfiką sprawiali gorsze wrażenie, a w bojach
z Barceloną oraz Bayernem wyglądali na bezsilnych.
Ostatnie
trzysta minut tej edycji Ligi Mistrzów zapadną w pamięć fanom angielskiej ekipy
na zawsze. To wtedy działy się rzeczy, które przyprawiłyby o gęsią skórkę nawet
autorów najmroczniejszych powieści. Barcelona obijała słupki i poprzeczkę
bramki strzeżonej przez Petra Cecha cztery razy. Rzutu karnego nie wykorzystał
ten, który rekord w ilości strzelonych goli w trakcie jednego sezonu,
wystrzelił do poziomu kosmicznego.
Cuda
zdarzyły się również wczoraj. Bayern miał miażdżącą przewagę (siedemnaście
rzutów rożnych, ponad dwadzieścia strzałów), którą udokumentował bramką Thomasa
Mullera w - wydawać by się mogło, że w rozstrzygającej fazie spotkania – 83
minucie. Kiedy Bawarczycy szykowali się do świętowania, stało się coś
niewytłumaczalnego i niewyobrażalnego. Pierwsza akcja gości, rzut rożny i
precyzyjny cios wymierzony przez Drogbę prosto w serce rywali.
Sto
dwadzieścia minut finałowej konfrontacji dały Chelsea jedną jedyną ofensywną
akcję, jeden rzut rożny oraz jedno groźne uderzenie na świątynię Manuela Neuera.
Z drugiej strony sto dwadzieścia minut finałowego boju okraszonego wieloma
energicznymi atakami oraz doskonałymi okazjami strzeleckimi, rzutem karnym w
dogrywce, dały niemieckiemu zespołowi tylko gorycz porażki. Szaleństwo, czyste
szaleństwo.
Wczorajszy
wieczór miał swoich przegranych i bohaterów. Na niekończącą się burzę oklasków
zasługuje Didier Drogba. 34-letni snajper z Wybrzeża Kości Słoniowej na boisku
oddał coś więcej niż wszystkie siły i pot. Oddał całe serce, determinację i
żądzę wywalczenia upragnionego trofeum pielęgnowaną przez tyle lat niepowodzeń.
Przez caluteńki mecz, od pierwszego do ostatniego gwizdka, biegał od jednego
pola karnego do drugiego, walczył z obrońcami pod bramką przeciwnika i
napastnikami pod własną. Wygrywał niemal każdy powietrzny pojedynek, a z twarzy
ani przez moment nie schodził mu grymas zawziętości. Jakby tym jednym
spotkaniem chciał wymazać wszelkie swoje dotychczasowe klęski i rozczarowania.
Cichym
bohaterem finału został Roberto Di Matteo. Trener z znikąd, który objął w marcu
tego roku drużynę będącą w kompletnej rozsypce. Wewnętrznie skłóconą,
pozbawioną opiekuna, tchu, ambicji, a nade wszystko nadziei. Wystarczyły trzy
miesiące, by Włoch, jak za midasowym dotknięciem, przemienił zardzewiałą i
wyprutą z energii machinę z powrotem w silną i nieustępliwą.
Roman
Abramowicz i jego klub do tej pory na własnej skórze odczuli, jak brutalny potrafi
być futbol. Dziewięć paskudnie długich lat oczekiwań, wielkie transfery i
gwiazdy, setki milionów wydane na transakcje oraz kontrakty, a o bolesnych przegranych
decydowały zazwyczaj drobniuteńkie szczególiki, jak poślizgnięcie Johna Terry’ego w
pamiętnym finale z 2008, czy gol-widmo Luisa Garcii z półfinałowego spotkania z
Liverpoolem w 2005. Chelsea sięgnęła w końcu po wymarzone trofeum, lecz w
momencie najbardziej paradoksalnym, kiedy nikt ani nic nie wskazywało, że może
tego dokonać.
Owszem,
londyński zespół można uznać za najsłabszego triumfatora Ligi Mistrzów od wielu
lat. Można stwierdzić, że nie należało się im zwycięstwo, bo każdy pojedynek
kończyli z furą niesamowitego farta. Jednak w piłce nożnej abstrakcyjne pojęcia
piękna i sprawiedliwości, czy wyznaczniki tego, kto był lepszy i zasłużył na
wygraną, mierzone w ilości bramkowych sytuacji oraz celnych strzałów nie mają
znaczenia. Futbol jest okrutny. Liczy się tylko to, kto więcej razy umieści
piłkę w siatce. Wczoraj szczęście, ale przede wszystkim ten jeden decydujący
rzut karny były po stronie angielskiego klubu.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńCiekawy artykuł zajrzyj do mnie http://nasportowo-wf.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń