Futbol
zna multum takich historii, opowieści pełnych bajkowych wzlotów i przyziemnych
upadków, niezapomnianych triumfów i sromotnych klęsk, wybitnych wirtuozów i
niedoszłych geniuszy. Jego przygoda trwała niezmiernie krótko, była ledwie mgnieniem
oka w całej tej piłkarskiej wieczności. Ale kiedy Adriano wznosił się po
szczeblach kariery, to sięgał samego szczytu, gdy upadał, to najciężej jak
mógł, był jednocześnie wielki i niespełniony, człowiekiem o niespotykanym potencjale,
który koncertowo wszystko spaprał.
„Próbowałem utopić wszystkie moje
problemy w alkoholu”
Włosi
sądzili, że w futbolu nie zaskoczy ich już absolutnie nic - przecież zjedli
niejedne zęby na tej dyscyplinie - dopóki nie ujrzeli Brazylijczyka. Ten
postawny kolos o zwinnych nóżkach zadziwiał nienaganną techniką, góra mięśni
potrafiła nie tylko przyjąć piłkę i popędzić z nią na bramkę rywali, ona umiała
jeszcze piekielnie mocno uderzyć - pewnego razu w jednym z meczów Serie A kropnął
futbolówkę z taką siłą, że ta odbiwszy się od poprzeczki, wylądowała w pobliżu
linii wyznaczającej środek boiska. Znakiem rozpoznawczym nowej gwiazdy włoskiej
ziemi stały się zatem urodziwe gole. Miał do nich po prostu dar, jak ów talent
wyssany z mlekiem matki albo dany od Boga.
W
juniorskiej karierze nie było dla niego żadnych trudności. Przebiegała ona
wzorowo i błyskawicznie - w drużynie młodzieżowej spędził jeden sezon i
momentalnie znalazł się w ekipie seniorskiej, cztery dni po debiucie strzelił
pierwszego gola. Rok później reprezentował barwy Interu Mediolan i zdobywał
bramkę przeciwko Realowi Madryt w sparingu.
Adriano
dojrzewał piłkarsko na wypożyczeniu w Fiorentinie oraz współwłasności z Parmą,
by szczytową formę uzyskać w sezonie 2004/2005, w wieku 23 lat, strzelając 35
goli w 54 spotkaniach. Został królem strzelców Copa América 2004 i Pucharu Konfederacji w
2005 roku. Zyskał wówczas przydomek „Cesarz”, był skazany na wielkość, świat
leżał u jego stóp, świat który tak bezwzględnie go potem wdeptał w ziemię.
Takiego sezonu miał już nigdy nie tyle nie powtórzyć, co do takich osiągnięć
strzeleckich w ogóle się nie zbliżyć.
„Mój ojciec zawsze mnie wspierał.
Lubił patrzeć jak gram. Kiedy go straciłem, zaczęły się moje kłopoty, również
te z alkoholem”
Pod
koniec 2004 roku na zawał serca zmarł ojciec piłkarza Almir. Adriano otrzymał
cios, po którym się nie podniósł. To wtedy w jego umyśle zagościły mroczne
myśli, które z biegiem czasu rozgościły się tam na dobre. Almir był dla syna
kimś wyjątkowym. Nie tylko ojcem, lecz także inspiracją. Kimś – co wielokrotnie
podkreślał – dla kogo poświęcał cały swój zapał oraz motywację, kimś kogo
pragnął uszczęśliwiać grą i strzelanymi golami.
Formę
utrzymał jeszcze przez kilka miesięcy. Potem było tylko gorzej. Popadł w
głęboką depresję, zatracał się w nałogu alkoholowym, stracił ochotę do
treningów. Pogarszał się jego stan psychiczny, zawodnik stawał się niestabilny
emocjonalnie. W klubie widywano go coraz rzadziej, nie myślał o futbolu.
Inter
próbował wszystkiego, żeby wyrwać go ze szponów alkoholizmu i depresji.
Sprowadził do Włoch matkę gracza, by ta miała na niego oko. Wysyłał na odwyki,
odesłał nawet z powrotem do Brazylii, do
São
Paulo, aby tam odzyskał dawną sprawność i normalne życie. Nic to nie pomogło,
tak jakby Adriano nie widział już dla siebie innego wyjścia.
Nie
ćwiczył prawie w ogóle, chodził po klubach i upijał się co noc, przybierał na
wadze, nie pamiętał, kiedy był ostatnio w formie, kłopoty mieli z nim trenerzy
i działacze Interu. Jego relacje z Massimo Morattim oraz Roberto Mancinim
stawały się coraz bardziej toksyczne. Odsunięty w końcu od składu, osuwał się
po równi pochyłej. Stracił miejsce w kadrze, a ówczesny selekcjoner, Dunga,
namawiał go, żeby zmienił zachowanie i skupił się na piłce.
„Piłem dużo, bez ustanku i nie
mogłem przestać”
Zesłany
do ojczyzny, zadziwił. Już w debiucie trafił do siatki dwukrotnie. Koszulki Adriano
sprzedawały się w tysiącach. Zaczął regularnie wybiegać na boisko, strzelać gole
i cieszyć się występami. Do czasu. Chochlik nadal mieszkał w jego głowie i
dawał o sobie znać. W jednym z ligowych meczów uderzył przeciwnika z Santosu,
Domingosa, i został zawieszony na dwa spotkania, choć groziło mu więzienie i 18-miesięczna
dyskwalifikacja. Spóźnił się na sesję treningową i opuścił ją przed czasem. Skłócił
się z kolegami z drużyny oraz szkoleniowcami. Decyzją władz brazylijskiego
zespołu jeszcze przed końcem okresu wypożyczenia wrócił na Półwysep Apeniński.
W
Interze pod wodzą José Mourinho
odnalazł się na nowo. Dość niespodziewanie zanotował znakomity start. Wywalczył
miejsce w podstawowej jedenastce i szybko osiągnął liczbę stu bramek zdobytych
na murawach Italii. Były to jednak miłe złego początki. W kwietniu 2009 roku
pofrunął na sparing ze swoją reprezentacją. Do Mediolanu już nie powrócił.
Przez prawie miesiąc nikt nie wiedział, co robi i gdzie przebywa.
Wreszcie
przemówił. Ogłosił zakończenie kariery: „Na razie rezygnuję. Nie znajduję już
żadnej radości w futbolu. Nie chcę grać. Nie chcę wracać do Włoch, chcę
mieszkać tu w Brazylii. Nie jestem chory. Pragnę żyć w spokoju z moją rodziną w
mojej ojczyźnie”. Szczęścia postanowił szukać wśród dawnych przyjaciół z
rodzinnego miasta Rio de Janeiro.
„Szczęście tkwi w małych rzeczach”
To
właśnie w slumsach i na jego ulicach dorastał. Dzieciństwo spędził w ubóstwie, uganiając
się za piłką w cieszącej się złą sławą dzielnicy Vila Cruzeiro, gdzie wojny
gangów, handel narkotykami, porwania oraz morderstwa są na porządku dziennym.
Przyszły gwiazdor brazylijskiej piłki w wieku siedmiu lat widział strzelaninę i
śmierć młodego człowieka. Trzy wiosny później jego ojciec został poważne ranny.
Jedyną szansą ucieczki ze świata wypełnionego biedą i przemocą stał się futbol.
Adriano wstąpił więc do akademii Flamengo.
To
samo Flamengo kilka lat później wyciągnęło pomocną dłoń do przygniecionego
przez depresję i alkoholizm zawodnika. A ten za pomoc szybko zaczął odpłacać.
Odzyskał wielką formę, stworzył zabójczy duet snajperów wraz z Vágnerem Love, w lidze ustrzelił
dwa hat-tricki, w tym jeden przeciwko odwiecznemu rywalowi Fluminese, sięgnął
po koronę króla strzelców i otrzymał nagrodę dla najlepszego gracza ligi.
Przyczynił się do wywalczenia tytułu mistrzowskiego, wrócił do kadry, ale na
mundial do RPA nie pojechał.
Tego
samego lata, kiedy „Canarinhos” nie spełnili oczekiwań na turnieju w Afryce, a
Dunga został zdymisjonowany, przeszedł do Romy. To był początek jego końca.
Adriano leczył uraz za urazem, w ciągu siedmiu miesięcy na murawę wybiegł
raptem pięć razy. Włodarze „Giallorossich” rozwiązali z nim umowę. Trafił do
Corinthians, lecz po dwóch tygodniach zerwał więzadła w kolanie. Kurował się
przez pięć miesięcy. Dla Brazylijczyka było to stanowczo za długo.
„Tylko szaleniec podpisałby z nim
obecnie kontrakt”
Jak
się wyleczył, to nie widywano go w klubie. Gdy się pojawiał, nie mógł ćwiczyć,
bo był pijany. Częściej
spotykano go na imprezach w towarzystwie prostytutek i dealerów niż na
treningach. Utracił prawo jazdy za prowadzenie samochodu pod wpływem
wysokoprocentowych trunków. Zaczął tyć, tył bez opamiętania, kilogramy leciały
i wydawało się, że to łyżeczką wykopie sobie piłkarski grób. Dostał areszt
domowy, bo ważył już sto kilo. Został poddany ścisłej diecie - mógł jeść
wyłącznie to, na co zezwolili mu lekarze. Musiał trenować trzy razy dziennie i
kontrolować wagę.
Całą
młodość pragnął wyrwać się z fawel, w których się wychowywał. Miał dość śmierci
czyhającej na każdym progu i wszechobecnej biedy. I do tych samych dzielnic
nędzy w końcu powrócił. Spotykał się z baronami narkotykowymi, wiódł nocny tryb
życia, wikłał się w jedną niejasną sytuację za drugą – dał się uwiecznić na
zdjęciu, trzymając w ręku broń i stojąc obok jednego z najniebezpieczniejszych
gangsterów Rio de Janeiro, policja zatrzymała go za rzekomy handel narkotykami,
postrzelił przyjaciółkę, bawiąc się pistoletem ochroniarza.
Ciągle
był graczem Corinthians, jednak cierpliwość działaczy powoli wyczerpywała się.
Ci wyliczyli, że odkąd Adriano do nich przeszedł, to opuścił 67 jednostek
treningowych. Gdy trzy dni z rzędu zjawiał się w klubie w stanie upojenia
alkoholowego, po prostu go wyrzucili. Wylądował na bruku i przez ponad rok nie potrafił
znaleźć dla siebie nowego zespołu.
„Boję się o jego życie”
W
ubiegłym roku podpisał kontrakt z Atletico Paranaense. Zagrał w trzech meczach i
zdobył bramkę przeciwko boliwijskiemu The Strongest w Copa Libertadores.
Opowiadał wówczas, że powrót do reprezentacji i gra na mundialu wcale nie jest
niemożliwa, że puchar Copa Libertadores i mistrzostwo świata to dwa tytuły,
których jeszcze nie zdobył. I prawdopodobnie już nigdy nie zdobędzie. Znowu
dała o sobie znać ciemna strona Adriano. Został przyłapany, tańcząc na
zakrapianej alkoholem imprezie w lokalu. Klub natychmiast zerwał z nim umowę.
Ostatni
raz powstać z kolan próbował zimą. Na łamach „The Mirror” mówił: „Jestem w 99
procentach przekonany, że będę grał dla Le Havre. Miałem problemy w przeszłości,
popełniałem błędy, lecz radość którą czuję, posiadając piłkę przy nodze, jest
silniejsza niż wszystko inne. To nieważne, gdzie występuję, dopóki wciąż występuję”.
I nie wyszło po raz kolejny. Brazylijczyk nie zagra na zapleczu Ligue 1.
Francuską ekipę na dniach miał wykupić pewien bogaty człowiek, ale tego nie
uczynił. Transfer więc upadł.
W
taki właśnie sposób kończy zawodnik, który niegdyś zabawiał się i robił, co
chciał z rywalami na boisku, a dziś umie jedynie zabawiać się z kobietami do
towarzystwa i przehulać podczas jednej nocy 30 tysięcy euro.
Niestety, ale tak to się czasami kończy
OdpowiedzUsuńZa dużo piłkarzy tak kończy;/ szkoda
OdpowiedzUsuńCo alkohol robi z ludźmi...Bardzo przykra sprawa.
OdpowiedzUsuńutf6etgffre5f
OdpowiedzUsuń