Widownia
raczej nie przepada za bohaterami jednowymiarowymi, czystymi niczym łza, bez
żadnej skazy. Tłum uwielbia za to postaci wielowymiarowe, w których jest
jednocześnie coś dobrego i złego. Charakternych, buntowniczych, zawsze idących
pod prąd i mających coś do powiedzenia. W jednej chwili potrafiących szczerze
zachwycić, a w następnej brutalnie sprowadzić na ziemię. Takich, jakim był Eric
Cantona.
„Widzę, że świat staje się
jednolity. Każdy musi być taki sam. Lubię ludzi, którzy są inni”
Cała
jego kariera to gra, w zasadzie zabawa z widzem. Roy Keane opowiadał, że kiedy
Cantona wybiegał na Old Trafford, to tak jakby należał tylko do niego. Mecze
sprowadzał do teatru jednego aktora. Wychodził na boisko i robił show. Z
charakterystycznie postawionym kołnierzykiem uwodził zgromadzonych sympatyków spektakularnymi
golami, nieprzeciętnymi asystami albo dryblingami i wykreowanymi akcjami noszącymi
często znamiona geniuszu.
Było
w nim coś z prawdziwego artysty, niezliczoną ilość spotkań wzniósł na poziom
niezapomnianych spektaklów. Nawet w sposobie w jaki celebrował zdobywanie
bramek, było w nim coś z gwiazdora ekranu – wystarczy wspomnieć trafienie z
Sunderlandem w ostatnim jego sezonie, kiedy obracał się wokół trybun z
rozłożonymi rękoma, pokazując że to on tworzy to przedstawienie. A trybuny
skandowały „Ohh! Ahh! Cantona!”.
To
tylko jedna z odegranych przez niego scen. Grał swoją sztukę również wtedy, gdy
kopał i wyzywał rywali oraz arbitrów, kiedy sprowokowany zaatakował kibica w
trakcie pojedynku z Crystal Palace, czy podczas konferencji, gdy mówił o kutrze
rybackim, mewach i sardynkach, a cała Anglia przez kolejne miesiące roztrząsała
słowa zawodnika, doszukując się sensu w czymś, co sensu nie miało. Trzeba
podkreślić, że w tym futbolowym fenomenie siedziała bestia, nieraz poskromiona,
nieraz wolna i niepohamowana, niczym doktor Jekyll poza boiskiem i pan Hyde na
murawie.
„Kiedy mewy podążają za kutrem
rybackim, robią to dlatego, ponieważ myślą, że sardynki zostaną wyrzucone do
morza”
O
dwóch twarzach Cantony wspominała prasa. Z jednej strony nieznającego dobrze
języka, cichego i spokojnego obcokrajowca, z drugiej pyskatego rzezimieszka, co
to nie uznaje żadnych reguł i jest ponad nimi. Ferguson odrzucał prośby
dziennikarzy o wywiad z gwiazdorem Manchesteru, odpowiadając z nutką
frustracji: „Mam szczęście, jeśli odezwie się do mnie”. W tej wypowiedzi
niezmiernie łatwo jednak dostrzec ziarno drugiego, znacznie bliższego prawdy, znaczenia.
Szkot zakazywał Francuzowi rozmów z mediami z obawy, że ten coś chlapnie
niepotrzebnie i zrobi się z tego afera.
Sir
Alex nie próbował utemperować butnego zawodnika, po prostu się z nim dogadywał.
Wiedział, że na murawie jest zdolny do wszystkiego, że może go zaskoczyć
pozytywnie – dając drużynie błyskotliwość i kreatywność – albo negatywnie –
pakując się w kłótnie z sędzią bądź przeciwnikiem, ewentualnie zwyczajnie go
kopiąc i otrzymując upomnienie. „Król Eryk”, jak nazwali go fani w
Manchesterze, pokazywał, jak niewiele dzieli geniusza od szaleńca.
Cantona
był dopiero czwartym wyborem menedżera „Czerwonych Diabłów”, który jesienią
1992 poszukiwał napastnika. Na Wyspy przylatywał z łatką gracza nietuzinkowego,
aczkolwiek trudnego w prowadzeniu, nieugiętego, porywczego buntownika,
chadzającego wyłącznie własnymi ścieżkami. Wybuchowy charakter i czupurność nie
pomagały Francuzowi w karierze. Zanim przybył do ojczyzny futbolu kluby
zmieniał sześciokrotnie, w żadnym - nie biorąc pod uwagę jego pierwszego
zespołu Auxerre - nie wytrzymał dłużej niż sezon.
„Kto boi się rzucić kostką, nigdy
nie wyrzuci szóstki”
Potrafił
okładać pięściami kolegów z drużyny lub rzucać w nich korkami, kiedy ci
krytykowali jego występy bądź sobie z niego żartowali. Umiał w trakcie meczu
charytatywnego wykopać piłkę w tłum kibiców, rozerwać własną koszulkę i cisnąć
nią o ziemię na znak dezaprobaty, wynikającej z decyzji trenera o ściągnięciu
go z boiska. Potrafił przed kamerami złajać ówczesnego selekcjonera, Henri
Michela, za to, że ten nie powołał go do reprezentacji na sparing z
Czechosłowacją, mówiąc o nim, że jest najbardziej niekompetentnym szkoleniowcem
jakiego zna, wartym tyle, co „worek gówna”.
Zmieniał
kluby niczym rękawiczki i gdziekolwiek wylądował, po kilku tygodniach mieli go
dość. W Montpellier połowa zespołu głosowała za wyrzuceniem go z ekipy. Nie
znosił arbitrów, co jak tłumaczył reporterowi ESPN, zaczęło się za młodu, gdy sędzia
obrabował jego i przyjaciół w trakcie finału młodzieżowych mistrzostw kraju.
Później umiał rzucić w jednego z nich piłką. A komisji dyscyplinarnej, każdemu
z jej członków, powiedzieć prosto w twarz, że jest idiotą. Zawieszono go
wówczas na trzy miesiące, a Cantona ogłosił zakończenie kariery. Wypoczywał na
plaży, malował, słuchał muzyki, grał z synkiem. Do powrotu namówił go Michel
Platini - który uważał się za jedynego rozumiejącego Erica w pełni - oraz jego
psychoanalityk, doradzający mu wyjazd za granicę.
Jako
zawodnik dojrzał dopiero w Manchesterze. Wcześniej nie chcieli go w Sheffield
United oraz Liverpoolu, a w Leeds spędził jeden, mistrzowski sezon. Odchodził
skłócony z menedżerem Howardem Wilkinsonem. Twierdził, że preferuje futbol
przestarzały. Dopiero na Old Trafford rozwinął skrzydła. Trafił do nowocześnie,
szybko i ofensywnie grającej ekipy. Dostał swobodę na boisku i mógł czarować
widzów.
„Nie gram przeciwko określonej
drużynie. Gram przeciwko idei przegrywania”
I
oczarował wszystkich. „Czerwonym Diabłom” dał pierwszy od 1967 roku tytuł
mistrzowski. W następnych sezonach dorzucił kolejne trzy oraz dwa Puchary
Anglii i trzy Tarcze Dobroczynności. Stał się pierwszym obcokrajowcem, który
otrzymał nagrodę dla gracza roku ligi angielskiej. To w głównej mierze dzięki
niemu Manchester United rozpoczął lata dominacji, zaczął erę jednego z
najbogatszych, najpotężniejszych i najbardziej medialnych klubów na planecie. A
Cantona przerodził się w pierwszą ikoną tego odrodzonego klubu. Tego
wszystkiego dokonał człowiek kupiony za nieco ponad milion funtów.
Skrzydła,
które mu tak urosły w „Teatrze Marzeń”, zyskały jednak również drugą, inną i
nieco mniej pożądaną formę diabelskich. Dwuznaczna natura Francuza dawała
ponownie o sobie znać. Mógł być natchnionym geniuszem, prowadzącym swój zespół
do kolejnych trofeów - dziś umieszczanym przez fanów na samym szczycie panteonu
jego największych dotychczasowych gwiazd - ale czasami zstępował na ziemię.
Wówczas zmieniał się w ordynarnego oprycha.
Obrażał
i znieważał sędziów oraz rywali, odgrażał się i oddawał kopniakami w zamian za
szturchnięcia. Opluł sympatyka Leeds United. W spotkaniu FA Cup ze Swindon w
1994 roku walcząc o piłkę, nadepną na żebra leżącego już przeciwnika, za co
wyleciał z murawy i został wykluczony na trzy mecze. Parę dni później dostał
czerwoną kartkę w pojedynku z Arsenalem. Jego karę rozszerzono do pięciu gier.
„Nie uderzyłem go wystarczająco
mocno. Powinienem uderzyć go mocniej”
Wszelkie
granice przekroczył, atakując kibica ciosem rodem z kung-fu podczas pamiętnego
wieczoru na Selhurst Park. Znalazł się w samym centrum burzy, prasa nazywała go
„francuskim bękartem”, stał się czymś w rodzaju wroga publicznego numer jeden.
Nic sobie z tego jednak nie robił. Gdy skazano go na dwa tygodnie odsiadki –
potem karę zmieniono na 120 godzin prac społecznych – rozdawał z uśmiechem na
twarzy autografy, a siedząc już w celi w towarzystwie swojego agenta, wcinał
żarcie z McDonaldsa.
Niewspółmiernie
z jego nieokiełznanym łobuzerstwem szła inteligencja oraz wszechstronność.
Jakbyśmy znowu otrzymali zafałszowany obraz Francuza, który najzwyczajniej w
świecie robił nas w konia. Z jednej strony wybryki i skandale ciągnęły się za
nim nieustannie, z drugiej szatnia stawała się powoli za mała.
Fascynowała
go poezja, zaczytywał się w dziełach filozoficznych, malował w stylu
ekspresjonistycznym, słuchał muzyki anarchistycznych trubadurów, pisał teksty
do piosenek, w czasie wolnym jeździł na polowania na ptaki lub występował w
pokazach mody. Coraz mniej miejsca było dla samej piłki.
„Przestałem grać, ponieważ zrobiłem
tyle, ile mogłem. Potrzebowałem czegoś, co fascynowałoby mnie, tak jak
fascynował mnie niegdyś futbol”
Kilka
lat po zakończeniu kariery piłkarskiej pytany przez dziennikarkę „The Guardian”
Amelię Gentleman o to, czy ogląda jeszcze mecze, odpowiadał: „Nie. Lubię zostać
w domu i tworzyć kino w mojej głowie”. Z kolei na pytanie o to, jak spędza
wolny czas, opowiadał: „Próbuję różnych form, by wyrazić siebie. Umarłbym bez
tego. Szukam abstrakcyjnych sposobów wyrażania rzeczywistości”. O
zainteresowaniu filozofią mówił: „Czytałem dużo Sokratesa na trzeciej stronie
The Sun”.
„Teatr
Marzeń” porzucił na rzecz szklanego ekranu i desek teatralnych. Boiskową
batalię z rywalem zastąpił, jak stwierdził, na walkę z samym sobą, której
doświadcza na scenie. Wyjaśniał, że potrzebował zmian, że było to dla niego
swego rodzaju wybawieniem. Ucieczką przed
alkoholem i narkotykami, przed rzeczami, które dręczą jego rówieśników w
pierwszych chwilach na piłkarskiej emeryturze. „Jeśli masz tylko jedną pasję w
życiu – futbol – i oddajesz się jej z wykluczeniem wszystkiego innego, to staje
się to bardzo niebezpieczne. Kiedy przestajesz grać, to tak jakbyś umierał.
Śmierć tej aktywności, jest śmiercią samego siebie” – wykładał na łamach „The
Guardian”.
Mógł
jedynie żałować, że nie wytrwał dwóch lat dłużej. Jego kariera przypomina
bowiem urwany w pewnym momencie film, bez dalszego ciągu, bez zakończenia i
puenty. Jego wspaniała kariera budzi niedosyt, bo nie została należycie ukoronowana.
Równy rok po tym, jak zawiesił buty na kołku, reprezentacja sięga po
mistrzostwo świata, a dwa wiosny dalej Ferguson i jego podopieczni zdobywają
upragniony puchar Ligi Mistrzów. Dwa najważniejsze trofea dla każdego gracza
byłyby na wyciągnięcie jego ręki, gdyby sprawy potoczyły się trochę inaczej.
„Nie jestem człowiekiem, jestem
Cantona”
Sam
Cantona niczego nie żałuje, żadnej decyzji, której podjął w swoim życiu.
Tłumaczy, że patrzenie wstecz nie ma sensu, że należy spoglądać do przodu.
Francuz oddał się więc w wir nowych pasji i wrażeń. Występował w filmach,
debiutował w teatrze, grał w piłkę na plaży, fotografował, został dyrektorem
sportowym New York Cosmos, nakręcił dokument pod tytułem „Futbol oraz imigracja
– sto lat wspólnej historii”.
Zajął
się polityką. Chciał kandydować na prezydenta i wzywał do społecznej rewolucji.
Nawoływał, żeby ludzie wyciągali pieniądze z banków, bo w ten sposób najłatwiej
obalić system. W międzyczasie został oskarżony o napaść i aresztowany. I nadal
powtarza, że jego wielkim marzeniem jest poprowadzenie któregoś dnia
„Czerwonych Diabłów”. Choć Francuz profesjonalne kopanie piłki porzucił prawie
dwie dekady temu i od tego czasu niewiele uwagi poświęcał futbolowi, to nadal
trzyma (czerwonego) diabła za skórą.