Są
takie derby piłkarskie na tym łez padole, w których od niezdrowych emocji aż
kipi i których temperatura zawsze jest bliska wrzenia. Takie derby, które falą
agresji i nienawiści wypływającą z ust i serc dwóch przeciwnych stron, zalałyby
cały świat. Derby, które trzęsą krajem i dzielą go na pół, które nie tylko
decydują o tytułach mistrzowskich, ale także o sytuacji w państwie. Takie,
które potrafią obalać rządy i z powodu których odwoływano rozgrywki ligowe.
Wreszcie takie, które nierzadko kończą się krwawą jatką.
Futbol polityczny
„Piłka
nożna to wielka rzecz w Egipcie. To religia. W większości krajów rodzisz się
chrześcijaninem, muzułmaninem lub żydem. W Egipcie rodzisz się albo kibicem Al-Ahly,
albo Zamalku. Tutaj nie zapytają się ciebie o wyznanie, zapytają o to, czy
jesteś za Zamalkiem, czy za Al-Ahly” – wyjaśniał na łamach „The National”
student Adel Abdel Ghafar. Tam żyje się od meczu do meczu, codziennie wznosi
modły za swoje drużyny, rywalom życzy najgorszego, ludzie chcą wyłącznie goli i
zwycięstw. „Oczekujemy wygranej w każdym spotkaniu” – podkreślał w rozmowie z żurnalistą
„The Guardian” Asad, szef grupy Ultras Ahlawy.
To
również dyscyplina przeszyta polityką na wskroś. Gdy ówczesny selekcjoner
Egiptu, Hassan Shehata, został zdymisjonowany, to nie tylko ze względu na słabe
wyniki, lecz przede wszystkim dlatego, że był zwolennikiem Mubaraka. Natomiast
zawodnicy i trenerzy popierający uprzednią głowę państwa, zostali przez własnych
fanów umieszczeni na czarnej liście. Władza z kolei angażuje swoje wysiłki w futbol,
bo wie, że stadiony są obok meczetów jedyną ostoją wolności, miejscem, gdzie w tysiącach
gromadzą się osoby mające coś do powiedzenia, niezadowolone z własnej sytuacji
życiowej. Toteż wielu prezydentów zespołów to po prostu członkowie bądź bliscy
współpracownicy rządu, jak Mortada Mansour, obecny szef Zamalku.
Nie
znosi najzagorzalszych kibiców należących do grup ultrasowskich. Chciałby, aby
wpisać ich na listę organizacji terrorystycznych. „To nie fani, to kryminaliści.
Używają bomb i ostrej amunicji” – utrzymuje i toczy z nimi nieustanną wojnę. Dwa
razy próbowano dokonać na nim zamachu, oblano go moczem. Nieprzychylnych mu sympatyków,
których udało się złapać, wtrącał do więzienia, gdzie poddawał ich torturom.
Stwierdził, że klubowa ochrona powinna zostać wzmocniona, a fanatycy zamknięci.
Zakazał im przychodzenia na treningi ekipy. Postawił wysokie ogrodzenie
elektryczne, tak by nie mogli przekraść się na boiska treningowe i
trybuny.
Dwukrotnie
brał udział w wyborach prezydenckich, znany jest ze swojej porywczości - w dwa
miesiące potrafił zwolnić dwóch szkoleniowców - przed kamerami nie umie
zapanować nad emocjami, wrzeszczy i atakuje każdego, kto się z nim nie zgadza.
Dzisiaj otwarcie wspiera aktualnego prezydenta państwa – byłego wojskowego,
Sisiego - czym narobił sobie kolejnych zapamiętałych wrogów wśród sympatyków
Zamalku.
Ultrasi idą na wojnę
Według
ultrasów w Egipcie znowu zapanowała dyktatura, bo u władzy w gruncie rzeczy
pozostali ludzie w większości związani wcześniej z Mubarakiem. Poprzednią, rządzącą
frakcję polityczną – Bractwo Muzułmańskie – uznano za organizację terrorystyczną.
Jakikolwiek przejaw protestu tłumiony jest w zalążku, ponieważ obowiązujące od
parunastu miesięcy prawo zabrania demonstracji i uznaje je za działalność
kryminalną.
Krwawe
stadionowe zamieszki sprzed kilkunastu dni były pierwszymi od dawna, gdyż areny
piłkarskie zamknięto na cztery spusty, a spotkania rozgrywano przy pustych
trybunach. Choć zakaz stosunkowo niedawno uchylono, to rząd ma teraz kolejną
okazję do ponowienia restrykcji. Wściekli fani opowiadają, że powtórnie
wszystko zostało zaplanowane, że dla polityków to raptem kilka kropel krwi, że
czynią tak z obawy przed ich zdolnością do jednoczenia społeczeństwa i mobilizacji.
Kiedy
ponad 70 kibiców ginęło podczas meczu-horroru w Port Said, mówiło się, że to
kara wymierzona w fanów ze strony dygnitarzy. Gdy dwa tygodnie temu zmarło przeszło
dwudziestu kibiców pod bramami stadionowymi, to od razu wspominało się o politycznych
podtekstach. O podtekstach, który wzięły się z tego, że sympatycy Al-Ahly oraz
Zamalku stali w pierwszym szeregu, kiedy przychodziło obalać stary reżim.
„To
my uczyliśmy ludzi, jak rzucać cegłami” – tłumaczył w wywiadzie z CNN Ahmed,
lider grupy The Ultras White Knights związanej z Zamalkiem. To właśnie takiej
zbieraniny osób nieprzejednanych o radyklanych poglądach góra boi się niczym
ognia. Organizują się od 2007 roku, początkowo jako twory apolityczne i
areligijne, obecnie stanowią forpocztę opozycji i synonim słowa wolność.
Tak dziwna to chwila
„Życie
pod rządami Mubaraka wyglądało jak życie za czasów komunizmu we wschodniej
Europie. Nikt nie mógł z nikim rozmawiać, nie istniały żadne niezależne
organizacje, związki czy partie” – opowiadał dla CNN Assad, przywódca grupy Ultras
Ahlawy. Od paru lat on i jemu podobni pozostają w stałym konflikcie ze służbami
porządkowymi i władzą. Nie raz, nie dwa zaleźli im za skórę, chyba najbardziej
zimą 2011 roku.
To
musiały być bardzo osobliwe chwile, kiedy na głównym placu, określanym mianem
serca Kairu, Tahrir zebrali się niecierpiący się nawzajem kibice Al-Ahly oraz
Zamalku. To oni ponoć wzniecili bunt, gdy przyszło znieść rządy Mubaraka. Mówi
się, że to futbolowi fani odegrali wówczas kluczową rolę. Jeden z członków
ultrasowskiej grupy zaprzeczał jednak, utrzymując w wywiadzie z dziennikarzem
CNN: „Nie my jedni staliśmy za rewolucją. Naszym celem było tylko sprawienie, żeby
ludzie mogli marzyć, aby wiedzieli, że jeśli uderzy ich policjant, to mogą mu
oddać”. W tym jednym zadziwiającym momencie ramię w ramię protestowali ci,
których dzieliło to komu kibicują, czyli w Egipcie tak naprawdę wszystko.
Z
jednej strony mieliśmy fanów Al-Ahly, pochodzących z najbiedniejszych dzielnic stolicy,
wywodzących się z klasy robotniczej. Z drugiej miłośników Zamalku, zamożnych
mieszkańców metropolii z wyższych sfer, klub raczej dla intelektualistów różnej
maści, niekiedy poetów i społecznych outsiderów. Pierwszym bliżej jest do
nacjonalizmu, drudzy przyciągają osobników o poglądach skrajnie liberalnych.
Nawet
dzieje obu drużyn toczyły się jakby w innych światach. Al-Ahly to pierwsza
ekipa stworzona w czasach panowania Wielkiej Brytanii przez Egipcjan i dla
Egipcjan. Jej nazwa oznacza „narodowy”. Była również pierwszą, która wyrażała
jawny sprzeciw wobec obcej siły i której mecze okazywały się doskonałą okazją
do rewolucyjnych demonstracji. Zamalek to z kolei zespół założony przez
Francuzów i Belgów, szybko stał się międzynarodową mieszanką. Ich rywalizacja
to zaś historia odwiecznej walki biednych z bogatymi, marginesu z elitami,
prowincji z centrum miasta, buntowniczych z gorliwymi.
Powiadają,
że dzisiaj oba te kluby to największe formacje polityczne w Egipcie. Jednych i
drugich nie łączy absolutnie nic, no może poza zajadłą wrogością do siebie
samych oraz władzy. Wrogością, którą na placu Tahrir skierowali wobec swojego
wspólnego nieprzyjaciela. Wyłącznie wtedy byli zjednoczeni, na następnych
derbach o przyjaźni nie było już mowy.
Więźniowie nienawiści
Kiedy
reporter „The Guradian”, James Montague, jechał kilka lat temu na spotkanie
pomiędzy Al-Ahly a Zamalkiem, to taksówkarz, kibic tych pierwszych,
przestrzegał go, by nie szedł na mecz, ponieważ zginie, po prostu go zabiją.
Ktoś inny wyjaśniał mu, że wybierając się na derby, zostawia swój samochód w garażu.
„Oni wszystko niszczą” – odpowiadał.
O
nienawiści od dawna płynącej w ich żyłach opowiadał Ayman Younes, były gracz
Zamalku, dziś dziennikarz telewizyjny: „Kiedy grałem, miałem duże problemy z
fanami Al-Ahly. Pewnego dnia zaatakowali mnie w moim domu. Na ulicę, na której
mieszkam, przyszło ich około pięciu tysięcy. Krzyczeli na mnie, na moją żonę i
dzieci, rzucali w nas różnymi przedmiotami”. Jego zdaniem tacy zagorzali
miłośnicy prędzej zmienią swoje wyznanie niż klub, któremu kibicują.
Jak
tłumaczył jeden z fanów, Asad, przeciętny sympatyk Al-Ahly, to człowiek żyjący
w małym mieszkaniu z jedną sypialnią, żoną i co najmniej pięciorgiem dzieci na
głowie, otrzymujący minimalne wynagrodzenie i klepiący biedę. Jedyną dobrą
rzeczą, jaka go w życiu spotyka, to dwie godziny spędzone na oglądaniu poczynań
ukochanej drużyny.
Derby
Kairu to pojedynek na śmierć i życie, nie tylko zwykła boiskowa rywalizacja,
nie tylko piłkarskie uniesienia i rozczarowania, to niczym niepohamowana
futbolowa gorączka i szał. To derby, po których nie mówi się o samym meczu, a o
starciach i ofiarach śmiertelnych. A gdy fani nie mogą dobrze sobie przyłożyć
ze względu na policyjną obstawę, to chodzą na gierki juniorów. To tam oraz w
halach koszykarskich dochodzi podobno do najostrzejszych bójek. Gdy na
parkiecie walczą koszykarze obu zespołów, to w halach wrze. Obrzucanie się
koktajlami Mołotowa i śmierć przez podpalenie są ponoć niemal na porządku
dziennym.
Sympatycy
jednych i drugich muszą mieć najwidoczniej jakiegoś wroga, którego szczerze by nie
cierpieli. Jeśli nie jest nim funkcjonariusz czy polityk, to jest nim kibic
przeciwnej ekipy. Zanurzając się w tym piekielnym egipskim kotle futbolowym,
ujrzelibyśmy bijatyki, batalie z policją, krew na trybunach, bestialskie i
nieludzkie intrygi polityczne, walkę o wolność, o idee, a wszystko to podlane
hektolitrami uprzedzeń i nienawiści, a wszystko to sprowadzone do banału, do
meczu piłkarskiego. Egipcjanie stali się więźniami własnej nienawiści, a ta,
jak przekonywali nas w jednym pięknym filmie, jest niczym bagaż. Życie
natomiast za krótkie, żeby cały czas być wnerwionym. Czasami po prostu nie
warto.